Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Zdarzenia i zmyślenia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Zdarzenia i zmyślenia. Pokaż wszystkie posty

21 lip 2025

Zdarzenie i zmyślenia - Rozdział 7 - Teoria wind

  • Widziała pani pierwszy odcinek nowego serialu o wojnie? – spytała Regina. – „Ludzie i bogowie”, taki  chyba nosi tytuł.
  • Tak i przyznam, że nie mogłam się połapać, o co chodzi.
  • Jakiś szmalcownik, jakiś aktor i reszta bohaterów, mamroczących coś pod nosem.
  • I mnóstwo strzelaniny, która ma zastąpić dramaturgię. W pamiętniku z tamtych lat wyglądało to całkiem inaczej – powiedziała Klara.
  • Właśnie, w przekazach rodzinnych można znaleźć zaskakujące relacje z tamtych lat.

Klara wzięła do ręki brulion.


  • Zanim poproszę, żeby pani przeczytała dalszy ciąg, to chciałabym opowiedzieć, jak w mojej rodzinie udało się ocalić trzech Żydów – ciągnęła dalej Regina. – Otóż moja cioteczna babka ukrywała na strychu Żydów. Niemcy dostali od  pewnego kapusia cynk, ale nie wiedzieli, w którym domu szukać. Sprawdzili skrupulatnie część domów, zostawiając resztę na później. Kiedy zbliżyli się do domu babci, doleciał ich stukot i zobaczyli na dachu trzech mężczyzn, przybijających papę. W domu nikogo podejrzanego nie znaleźli, nie przyszło im do głowy, że ludzie robiący taki hałas mogli jednocześnie być tymi, którzy się ukrywali.
  • Ciekawa historia – przyznała Klara, zanim zabrała się za czytanie pamiętnika.

  

Lato tamtego roku było piękne. Często jeździłyśmy z mamą do parków.
Dni się dłużyły, za to wieczory były zbyt krótkie, żebym mogła nacieszyć się obecnością taty, który zawsze słuchał uważnie, co miałam mu do powiedzenia, w przeciwieństwie do mamy, która każdą rozmowę ucinała propozycją zjedzenia czegokolwiek, a ja nigdy nie miałam apetytu. Jedyne, co mi smakowało, to portugalskie sardynki i czerwone wino. Pewnie i inne specjały docierały do Warszawy mimo okupacyjnej blokady, ale ja zapamiętałam tylko te. Skąd degustacja czerwonego wytrawnego wina przez małe dziecko? Ano, z zalecenia lekarza. Uznał on, że pomoże to zarówno na anemię, jak i brak apetytu. Delektowałam się winem w towarzystwie lalek, miałam nawet malutką karafkę i kieliszki wielkości naparstka. Moje lalki wyposażone były we wszystko, co lalkom i nie tylko im do życia potrzebne. Ale nie bardzo miałam z kim się nimi bawić, bo przyjaciółki mamy miały synów, a ci za lalkami nie przepadali.

Często więc musiałam bawić się sama i wówczas przychodziły mi do głowy pomysły, żeby coś spsocić, albo chociaż nie przestrzegać jakiegoś zakazu. Takim zakazem objęte było ruszanie cennej porcelanowej tancerki, ustawionej w gablotce kredensu. Przysuwałam sobie krzesło, wdrapywałam się na nie i ostrożnie brałam do ręki porcelanową kruchą ozdobę. Nikt mnie na tym bezeceństwie nie przyłapał, a tancerka, podobnie jak wiele cenniejszych przedmiotów, zginęła w bombardowaniu, które miało niebawem nadejść.
Na razie cieszyłam się szczęśliwym dzieciństwem. Rodzice na dobranoc opowiadali mi bajki, co umilało mi czas w oczekiwaniu na sen. Kiedyś mama zaprowadziła  mnie do teatru. Był to teatr amatorski z aktorkami  starszymi ode mnie o parę zapewne lat, ale zostałam zauroczona widowiskiem. Teatr stał się dla mnie od tamtej chwili wielką i niestety nigdy nie odwzajemnioną miłością.

Któregoś lata zostałam wywieziona do wujka Jeremiego do Łukowa na dożywienie. Efekt okazał się  nienajlepszy. Przekarmiona przez gosposię Wandzię, zaczęłam mieć kłopoty z wątrobą. Życie toczyło się wolno, jak to w dzieciństwie. Między jedną a drugą niedzielą upływała wieczność. Niedziele były ważne, bo tego dnia szłam z tatą na spacer i mogłam go o wszystko zapytać, a on starał się mi wytłumaczyć zasady, rządzące światem. Nie zawsze mu się to udawało. Kiedy narzekałam na trudności z pokonaniem pięciu pięter, usłyszałam o wynalazku zwanym windą. Niczego takiego z autopsji nie znałam, a windy, które znał mój tata umieszczane były między schodami, a ściślej między poręczami schodów. Jakoś nie umiałam sobie tego wyobrazić. Przecież między poręczami jest tak mało miejsca, że taką windą mogłaby jeździć co najwyżej moja lalka. Właśnie! To jest to! Winda, to urządzenie do zmniejszania ludzi, którzy podróżują po poręczy schodów. Tak powstała moja prywatna teoria wind. Kiedy czegoś nie rozumiem i staram się to tłumaczyć bez wystarczającego zasobu wiedzy, wówczas zadaję sobie pytanie, czy aby nie jest to kolejna teoria wind.

Niekiedy wieczorami bywali u rodziców goście. Rozmawiano, popijano „tatę z mamą”, czyli czystą wódkę mieszaną z sokiem (najczęściej wiśniowym) i palono dużo papierosów. Moi rodzice oboje palili i dobrze pamiętam, że gotowe papierosy, takie jak o nazwie „Triumf”, należały do rzadkości. Najczęściej papierośnicę zapełniały papierosy własnej roboty. Było specjalne urządzenie do napełniania gilz  tytoniem, albo tytoń zawijało się ręcznie w kupowane bibułki, specjalnie do tego przeznaczone.

Przyjęcia odbywały się niezależnie od pory wyłączania prądu. Mój ojciec, prawnik z wykształcenia, był złotą rączką. Potrafił nie tylko wszystko naprawić, ale założył w domu oświetlenie gazowe, nigdy więc nie trzeba było używać świec. Ta mała stabilizacja pozwalała czekać na koniec wojny z nadzieją, że już nic straszniejszego się nie wydarzy. Podśpiewywano: „Siekiera, motyka, piłka, alasz, przegra wojnę głupi malarz”. Ta i wiele innych piosenek były w stałym repertuarze podwórkowych grajków, którym rzucało się monety, zwinięte w kawałek gazety, żeby łatwiej można je było znaleźć. Właściwie, to podwórkowe granie było jedyną muzyką, jaką mogłam usłyszeć. Radia Niemcy skonfiskowali na początku wojny. Jedyną dostępną rozrywką, były książki, ale ja nawet czytać jeszcze nie umiałam.

Duch solidarności był powszechny i chociaż kolaboranci się zdarzali, to raczej nie afiszowali się z miłością do „legalnej władzy”. Na ulicach ludzie ostrzegali się wzajemnie przed łapankami, aczkolwiek bywało to niebezpieczne. Kobiety z małymi dziećmi raczej nie były celem łapanek, dlatego mamę ze mną przepuszczano.

Kiedyś, po takiej blokadzie ulicy, gdy nas przepuszczono, kilkadziesiąt metrów dalej, mama zobaczyła dwóch młodych mężczyzn w skórzanych kurtkach, ani chybi partyzanci, pomyślała. Mogli jednak być równie dobrze z gestapo po cywilnemu. Kiedy ich mijałyśmy, mama powiedziała do mnie głośno:
  • Widziałaś Małgosiu, tam była łapanka.
Jeden z mężczyzn zatrzymał się na moment i spojrzał na mamę ponuro. Drugi pociągnął go za rękaw i poszli  dalej. To jednak nie byli swoi. Tym razem udało się, chociaż tego akurat zagrożenia nie byłam świadoma.
Mama, nie mając, z kim mnie zostawić, zabierała ze sobą na zakupy. Któregoś dnia podczas takiej podróży zachciało mi się pić, weszłyśmy więc do baru. Nigdy wcześniej nie byłam w takim przybytku. Mama posadziła mnie na wysokim stołku, przed szklanką lemoniady. Rozumiałam, że jestem w miejscu raczej niedostępnym dzieciom. Obiecałam sobie, że jak dorosnę, to często będę przychodziła do barów, tylko… był problem. Jak będę sama, to kto pomoże mi się wdrapać na taki wysoki stołek? Jakoś nie pomyślałam, że jako dorosła, będę na tyle duża, żeby dać sobie z tym radę.
  • Zmartwienia dzieci bardzo się różnią, od tych, jakie mają dorośli – wtrąciła Regina.
  • Właśnie – zgodziła się Klara i wróciła do czytania.
To, czego, albo raczej kogo, wszyscy się bali, to byli Niemcy. Przygoda, jaka mnie spotkała, z perspektywy lat wydaje się błaha, wówczas jednak był to dla mnie horror. Tramwaje prawie zawsze był zatłoczone. Wyodrębniona część „Nur für Deutsche”, była niekiedy oddzielona tylko linką, której Polakom nie wolno było przekroczyć. W takim właśnie zatłoczonym tramwaju niemiecki oficer wziął mnie na kolana. Podobne sytuacje zdarzały się, ale nigdy wcześniej nie siedziałam na kolanach Niemca! Byłam dosłownie sparaliżowana ze strachu.

4 gru 2024

Zdarzenie i zmyślenia - Rozdział 6 - Wojna!

 


Klara wyjęła pożółkły zeszyt z wetkniętym w środku zdjęciem, które zostało opisane. Odłożyła je i zaczęła czytać.

 Po niedługim czasie od wkroczenia Niemców do Warszawy, rodzice otrzymali propozycję nie do odrzucenia, którą jednak odrzucili. Nie zgodzili się przyjąć niemieckiego oficera na sublokatora. Jakby tej przewiny było mało, przygarnęli przyjaciół, których Niemcy wyrzucili z ich mieszkania. Tym samym wydali na siebie wyrok. Obydwie rodziny eksmitowano podczas srogiej zimy, ale nie na bruk. Metodyczni Niemcy zawężali krąg getta, a uzyskiwane w ten sposób stare kamienice zasiedlane były nieposłusznymi Polakami. Czy był w tym jakiś szczególny zamysł – trudno powiedzieć. W ten sposób nasza, trzyosobowa rodzina zamieszkała na piątym piętrze przy ulicy Mławskiej pięć, mieszkania dwadzieścia pięć. Była to krótka ulica, łącząca Franciszkańską z Sapieżyńską. Po jednej stronie stały kamienice-studnie, po drugiej parterowy dom na tyłach kościoła, należący do sióstr zakonnych. Okna tego budynku umieszczone były bardzo nisko. Nawet tak małe dziecko, jak ja, mogło do nich zaglądać. Co prawda jedyne, co dało się wypatrzeć,  to pudełko po kakao z wizerunkiem zakonnicy, niosącej na tacy filiżankę i takie właśnie pudełko z zakonnicą, niosącą tacę... Lubiłam patrzyć na ten obrazek. Czy wiedziałam, jak prawdziwe kakao smakuje? Tego nie pamiętam. Pamiętam tylko, że smak prawdziwej herbaty poznałam dopiero po wojnie. To, co nazywałam herbatą, było rozcieńczoną kawą zbożową. Podobnie rzecz się miała z bananami. Produkowano wówczas piankę z białka osłodzoną, pofarbowaną i zapachem  przypominającym prawdziwe banany, o czym też przekonałam się dopiero dobrych parę lat po wojnie.

Na rogu Franciszkańskiej i Zakroczymskiej mieścił się mały sklepik z pieczywem. Mama odliczała mi odpowiednią garstkę miedziaków, za które mogłam kupić sobie ciastko. Pewnego razu zgarnęłam nie tę, przeznaczoną dla mnie, kupkę monet i w sklepie odmówiono mi sprzedania napoleonki. Taki afront nie tyle mnie zasmucił, co zawstydził. Wyszłam bowiem na naciągaczkę.

Klara przerwała lekturę pod wpływem refleksji, jaka ją naszła. Współcześnie próbuje się nam niekiedy wmawiać, że dziecko nie jest w stanie odróżnić uczciwości od nieuczciwości. Nic bardziej mylnego - pomyślała.

Życie w okupowanej Warszawie toczyło się swoim rytmem. Rodzice zaprzyjaźnili się tym razem z państwem Cichorskimi, którzy mieszkali na Sapieżyńskiej i mieli syna Jarka, o rok ode mnie młodszego. Ojciec Jarka dokumentował nasze zabawy na fotografii, były podobno bardzo śmieszne, niestety przepadły podczas powstania. Nasze mamy dzieliły się obowiązkami opieki nad nami w ten sposób, że albo ja byłam podrzucana na Sapieżyńską, albo Jarek był u nas.

Moimi ulubionymi zabawkami były lalki, wyposażone w bogate stroje, a nawet domek dla nich, umeblowany i zaopatrzony we wszystko, o czym lalki  mogły zamarzyć. Kłopot polegał na tym, że Jarek wolał  bawić się samochodzikami, które mnie mało interesowały.

Moje zabawki pochodziły między innymi od szefa taty, pewnego Austriaka, odnoszącego się z sympatią do Polaków.

Tata nadal pracował na poczcie, a mama próbowała  dorabiać handlem. Ja bawiłam się z innymi dziećmi na podwórku najczęściej w „łapanki”. Role ustalali starsi chłopcy, którzy grali Niemców, a pozostałe dzieci Ludzi. „Ludzie” musieli się dobrze chować przed „Niemcami”. Wychodzenie na ulicę w zasadzie nie wchodziło w grę, ale wystarczyło dobrze się zawinąć i człowiek był wolny. Wówczas wyruszałam na samotną wędrówkę, nikogo oczywiście nie informując o moich niecnych zamiarach i z pełną świadomością, że popełniam czyn zabroniony. Bardzo jednak lubiłam takie urywanie się ze smyczy.

Byłam ciekawa świata. Za każdym razem docierałam coraz dalej, podziwiając nieznane mi wcześniej widoki. Pamiętam, że na Bonifraterskiej, chyba w miejscu, gdzie dzisiaj mieści się nowy budynek sądu, też był łącznik ponad ulicą. Dalej był już tylko wysoki mur, oddzielający getto. Zza muru dolatywały strzępy spalonego papieru, którymi usłana była ulica. Moje wędrówki uchodziły bezkarnie aż do momentu, kiedy wypatrzył mnie sąsiad i mimo moich protestów, przyniósł mnie do domu.

Właściwie nie był to sąsiad, tylko sublokator. Mieszkanie na piątym piętrze nie należało do komfortowych, ale na ciasnotę nie można było narzekać. Trzy duże pokoje z kuchnią, łazienką i alkową pozwalały na wynajęcie jednego pokoju lokatorom. Zgłosił się Piotr Kaszuba, który chciał zamieszkać z siostrą, Marią. Papiery były w porządku, ale... Obie strony nie miały  wątpliwości. Piotr był z pewnością Żydem, a wynajęcie mu lokum narażało całą rodzinę na utratę nawet życia. Ale chodziło przecież o ich życie również. Z drugiej strony, udawać naiwnych, że się nic nie wie, można było co najwyżej przed sobą. Niemcy takiego tłumaczenia by nie przyjęli.

Udało się jednak dotrwać naszym sublokatorom prawie do końca. Tuż przed powstaniem Piotr wraz z siostrą postanowili dotrzeć do Paryża. Jemu się powiodło, ją zastrzelono na granicy. Po wojnie Piotr przysłał mamie perfumy, a mnie książkę z „Lokomotywą” Tuwima. Po paru latach wrócił do Polski z żoną, też polską Żydówką. Oboje zawsze okazywali przyjaźń moim rodzicom.

Instytucja przedszkola była już znana, ale moja mama miała pecha, albo po prostu krnąbrne dziecko. W całym swoim życiu spędziłam jeden jedyny dzień w przedszkolu, ale tak mi utkwił w pamięci, że nawet dzisiaj mogę go opisać.

Weszłam do pokoju, w którym siedziały nieznane mi dzieci. Nie pamiętam, żeby któreś z nich zareagowało w jakikolwiek sposób na moje pojawienie się. Wskazano mi miejsce na małym krzesełku przy niskim stoliku. Siedzieliśmy po czworo, a na stoliku leżały wycinanki. Nikt mnie nie poinstruował, co można by z tymi wycinkami robić. W przedszkolu lalki były, ale w oszklonej szafie i żadne dziecko nie miało prawa ich dotknąć.

– Nie popsuję – zapewniałam panią nadzorującą salę, prosząc o lalkę.

Opiekunka była jednak niewzruszona. Dotykanie zabawek najwyraźniej nie było dozwolone.

Od czasu do czasu szliśmy parami, żeby skorzystać z nocników. Wszyscy po kolei w tym samym czasie. Po  powrocie do sali usiłowałam usiąść na innym krzesełku, żeby chociaż z innej perspektywy patrzeć na salę, ale i taki przejaw samowoli został ukrócony w zarodku.

Kiedy wreszcie szczęśliwie udało mi się wrócić do  domu, kategorycznie odmówiłam ponowienia próby pójścia do przedszkola. Był to mój pierwszy kontakt z zakonnicami, nie licząc obrazka z pudełkiem po kakao. Drugi nastąpił wiele lat później i też... No, mniejsza z tym.

Odłożyła pamiętnik i wyruszyła na zakupy do pobliskiego supermarketu. Kiedy odeszła od kasy, sprawdziła, czy wszystko jest na miejscu, zwłaszcza portfel i klucze. Wówczas usłyszała za sobą głos.

– Klara?

– Tak – odwróciła się wolno w kierunku, z którego usłyszała pytanie. Nikogo znajomego nie było jednak w zasięgu jej wzroku.

– Nie poznajesz mnie? – Starszy mężczyzna uśmiechał się najwyraźniej do niej.

– Rozumiem, że powinnam, ale niestety nie przypominam sobie.

– Leon jestem – wyciągnął rękę na powitanie. – Poznaliśmy się przed laty u Marylki.

– Wiele osób u niej bywało.

– Rzeczywiście, była osobą towarzyską. Co u niej? Masz z nią nadal kontakt?

– Urwał się.

– Szkoda. Mam nadzieję, że nasz kontakt po tak długiej przerwie zaowocuje przyjaźnią.

– Śmiałe przypuszczenie – Klara uznała, że pora dać wyraz sceptycyzmowi.

– Bardzo się spieszysz? – Nie czekając na odpowiedź dodał. – Tu za rogiem jest mała kawiarenka ze  smacznymi ciastkami. Pozwól się zaprosić.

Po wejściu do kawiarni Klara rozejrzała się. Większość stolików była zajęta. W samym rogu siedzieli dwaj zakapturzeni młodzieńcy, którzy wydali się jej znajomi, ale pewności nie miała, nawet co do tego, czy są naprawdę młodzieńcami.*

– Myślisz, że nas poznała? – szepnął do ucha sąsiada Radek.

– Ty masz obsesję – odparł Jasiek, nie odrywając wzroku od laptopa.

– Ciekawe, o czym rozmawiają.

– Nie takie znowu ciekawe – odparł Jasiek. – Wszystko się nagrywa. Jak będziesz chciał, to później możesz posłuchać.

17 maj 2024

Zdarzenia i zmyślenia - Rozdział 5 - Lata trzydzieste

– Pani Klaro – powiedziała Regina po przekroczeniu progu – przyprowadziłam wnuczkę,
żeby dowiedziała się od pani, jak to z tym wybuchem wojny było naprawdę.
– Matylda jestem – dziewczę w podartych dżinsach wyciągnęło rękę do starszej pani.
– Nie wiem, czy potrafię powiedzieć coś nowego, co nie byłoby powszechnie znane –
odparła Klara.
– Nie ma pani pojęcia, co teraz młodym wkładają do głów – powiedziała zatroskana babcia
dziewczęcia. – Tylko patrzeć, jak będziemy Niemców przepraszali za drugą wojnę światową.
– Od czegoś trzeba zacząć. Prezydent Gdańska zapowiadała już nie po raz pierwszy radosne
świętowanie rocznicy wybuchu wojny – Klara podchwyciła ton swojej rozmówczyni.
– A może czas na pojednanie? – wtrąciła zaczepnie młoda osoba.
– Słyszy pani? – babcia Matyldy nie kryła oburzenia.
– W takim razie zacznę może od czasów poprzedzających wojnę – zaproponowała Klara.


Sto lat temu z okładem stał się cud. Polska odzyskała niepodległość po stu dwudziestu trzech latach niewoli. Młodzi mieli nareszcie wspaniałe perspektywy budowania od podstaw nowego państwa w wolnym kraju. Takimi szczęściarzami byli właśnie Amelia i Józef. Może lepiej atmosferę tamtych lat odda odpowiedni fragment wspomnień ich córki.
Moi rodzice pobrali się i zamieszkali w wynajętym mieszkaniu na Solcu. Tak się złożyło,
że oboje byli najmłodsi w swoich dość licznych rodzinach, które chętnie ich odwiedzały. Krysia, siostrzenica mamy, czyli córka Janiny i Edwarda, bardzo lubiła przyjeżdżać do wujostwa do Warszawy, gdzie mogła do woli biegać po schodach, które w rodzimej leśniczówce miała zaledwie kilka stopni. Dowodem rzeczowym niech będzie załączone zdjęcie z leśniczówki. Nie ma na nim co prawda Krysi, ale jestem ja z mamą i ciocią Janką.



Krysia i jej brat Andrzej mieli świetny kontakt z wujkiem, któremu kibicowali, można powiedzieć od samego początku, czyli od czasów, kiedy jeszcze wujkiem nie był, a ciocia miała dwóch starających się o jej rękę. Ten drugi adorator cioci nie podobał się obojgu siostrzeńcom i próbowali mu to okazywać, kiedy odwiedził ich w leśniczówce. Stało się w końcu po myśli dzieci, a ukochany wujek umiał z nimi nie tylko rozmawiać. Skonstruował bandżo, na którym przygrywał do ich śpiewów.
Nic nie stało na przeszkodzie, żeby młode małżeństwo postarało się o własne dzieci. Kiedy miałam się urodzić, rodzice zastanawiali się, jakie imię nadać potomkowi. Zdecydowali, że jeśli będzie chłopiec, to otrzyma imię Marcin, a jeśli dziewczynka to... Było wiele propozycji, ale tak naprawdę wchodziło w grę tylko jedno imię – Małgosia, czyli przybrane od dawna imię mamy.

– Nie chcieli znać zawczasu płci dziecka? – wtrąciła Matylda.
– Może i chcieliby, ale jak mieli się dowiedzieć?
– Widzi pani czego teraz w szkołach uczą – skomentowała Regina.

Klara wróciła do przerwanej lektury.
Przygotowując wyprawkę, którą należało zabrać do szpitala, przyszła mama pracowicie
wyszyła inicjały na wszystkich kaftanikach i pieluszkach.

– Jak to na pieluszkach? – zdziwiła się Matylda.
– Nie przerywaj – upomniała ją Regina. – Dzisiejsza młodzież nie umie sobie nawet wyobrazić życia bez jednorazówek.
– Rzeczywiście – przyznała Klara. – Wówczas pieluszki się prało i nawet prasowało, a kaftaniki służyły niekiedy następnym pokoleniom. Winston Churchill był chrzczony w mocno  pocerowanej koszulce odziedziczonej po przodkach. Oszczędność to cecha związana nierozerwalnie z konserwatyzmem.

Wracając do naszej polskiej rzeczywistości okresu międzywojennego, Polska zawdzięczała swój powrót na mapę Europy determinacji Polaków, współpracy przywódców między sobą, ale
też wielu sprzyjającym czynnikom. Nadal ścierały się tu interesy obcych mocarstw, miały one jednak znikomy wpływ na zmiany zachodzące w prężnie rozwijającym się państwie. Przywódców różnych partii łączyło jedno – dbałość o dobro Polski.
Klara sięgnęła znowu po pamiętnik.
Nasza trzyosobowa rodzina przeniosła się do nowoczesnego mieszkania służbowego na Pradze, które przydzielono ojcu, jako pracownikowi Polskiej Poczty i Telegrafu.

– Na Pradze – wtrąciła Regina – to pewnie przetrwało wojnę?
– Przetrwało. Mieści się na Ratuszowej, a z jego okien widać ZOO. Może nawet do dziś
należałoby do tej rodziny, gdyby nie patriotyzm młodego małżeństwa.
– Jak to? – spytała Matylda.
– Nie tylko Wanda nie chciała Niemca. Rodzice Małgosi też nie zgodzili się przyjąć oficera
Wehrmachtu na sublokatora. Skończyło się eksmisją z mieszkania. Ale wróćmy jeszcze do
szczęśliwych przedwojennych chwil.

Mama nie musiała pracować zarobkowo, mogła poświęcić się całkowicie rodzinie i swojemu hobby, czyli czytaniu niezliczonej ilości książek. Mieszkanie było bardzo nowoczesne na owe czasy, wyposażone w łazienkę z ciepłą bieżącą wodą pochodzącą z bojlera, w którym woda podgrzewała się automatycznie podczas gotowania na kuchence.
Przyjmowanie gości było naturalną rozrywką młodych rodzin. Co prawda, dzieci niekiedy się nudziły i przeszkadzały dorosłym. Było takie spotkanie towarzyskie, podczas którego znalazłam sobie zajęcie i dorośli nie musieli się mną zajmować. Spokój zakłócił dopiero sąsiad pukając do drzwi. Przyszedł z informacją, że z balkonu wyrzucane są pantofle. To nie był żart ze strony małego dziecka, tylko poznawanie praw fizyki.
Natomiast dorośli potrafili się niecnie zabawiać dziećmi. Oto przykład. W tym samym bloku mieszkało inne małżeństwo z synem. Jędruś był moim rówieśnikiem i rodzice żartowali sobie, że ich dzieci jak dorosną, to się pobiorą. Dzieci bawiły się niekiedy same na podwórku, wystarczyło zerkać na nie od czasu do czasu z kuchennego okna.

– Jak to? – zdziwiła się znowu Matylda – same na podwórku? Słyszysz? – zwróciła się do Reginy – Ty nigdy nie pozwalałaś mi samej zostać na podwórku.
– To były całkiem inne czasy – skwitowała Regina. - wówczas dzieciom żadne niebezpieczeństwo nie zagrażało. Ale nie przerywaj pani.




– Gorzej było z samodzielnym powrotem do domu – Klara wróciła do lektury. – Kiedy chciałam wrócić do domu, wzywała mamę, żeby mnie zaniosła na drugie piętro. Zdarzało się, że mamy nie było, wówczas wzywałam mamę Jędrusia. Ale jak? Ktoś zaproponował żeby wołać „teściowa”. Wszyscy mieli ubaw.


– Ma pani może jakieś fotki z tamtych czasów? – wtrąciła znowu Matylda.
– Wydaje mi się, że to zostało zrobione gdzieś na zapleczu późniejszego podwórka, ale zapewne wcześniej.
– To pani jest na tym zdjęciu? – zapytała Matylda biorąc do
ręki fotografię.
– A jak myślicie? – odparła Klara wymijająco – zostało
zrobione prawdopodobnie w miejscu, lub pobliżu miejsca, o którym mowa.
– Bardzo się pani zmieniła.
– Ha, ha, No, myślę!
– Miała pani czarne włosy?
– Nie sądzę, zawsze byłam blondynką.
– Babciu, spójrz – Matylda podsunęła Reginie fotografię.
– Chwileczkę – wtrąciła Klara – no chyba nie sądzicie, że mogłabym być tą koło wózka, nie tą w wózku? Takiego sędziwego wieku dożywają jedynie żydowscy właściciele warszawskich kamienic.



5 lis 2023

Zdarzenia i zmyślenia - Rozdział 4 - "Saga rodzinna"

– Dzisiaj opowiem o rodzinie Piotrowskich – powie­działa Klara.

Regina odstawiła filiżankę i usadowiła się wygod­niej.

– Zosia, ta co to „konfiturek nie jadła”, dorosła i wy­szła za mąż za Stanisława. Dochowali się czwórki dzieci. Najstarsza była Janina, następnie Włodzimierz, który otrzymał imię po starszej siostrze matki Włodzimierze. Stanisław nie lubił szwagierki, co przejawiało się w tym, że syna wołał imieniem Prokop.

 

Zofia Piotrowska z domu von Vollmer z mężem Stanisławem Piotrowskim oraz dziećmi:Janiną, Włodzimierzem, Amelią i Jeremim

– Coś mi to przypomina – wtrąciła Regina. – W na­szej rodzinie jest podobnie. Ja nazywam wnuczkę Paulin­ką, a moja synowa Lucynką.

– Sytuacje rodzinne, jak widać, się powtarzają. Wra­cając do rodziny Piotrowskich, młodsze rodzeństwo miało już bardziej oryginalne imiona: Jeremi i Amelia. To zdję­cie pochodzi prawdopodobnie z początku wieku dwudzie­stego, ale tu mam kłopot z datami. Nie bardzo wiadomo, kiedy kto się urodził. Janina podobno była z tysiąc osiem­set dziewięćdziesiątego ósmego, a Amelia z tysiąc dzie­więćset dwunastego. Problem w tym, że jedyny rzetelny dokument z datą urodzenia dotyczy Włodzimierza i jest to kronika sejmowa. Po odzyskaniu przez Polskę niepodle­głości Włodzimierz został posłem na sejm i w odpowied­niej rubryce dokumentu pochodzącego z tamtych lat od­notowano, że urodził się w tysiąc osiemset dziewięćdzie­siątym czwartym. Musiałby zatem być starszy od Janiny.

– Zdjęcie temu najwyraźniej przeczy.

– Właśnie. Podejrzewam, że siostry po wojnie pouj­mowały sobie lat, korzystając z ogólnego bałaganu w od­powiednich archiwach.

Wróćmy jednak do zamierzchłych czasów zaborów. Rodzina często zmieniała miejsce zamieszkania, bo jej głowa, czyli ojciec rodziny miał charakter zapalczywy i ła­two wchodził w konflikt z pracodawcą, a pracodawcą z re­guły był ktoś nadzorujący liceum, w którym Stanisław udzielał lekcji matematyki. Ziemie polskie zaboru rosyj­skiego były rozległe, było w czym wybierać i rodzina czę­sto zmieniała miejsce zamieszkania. Zawsze to jednak były szkoły, przy których, lub w których znajdowali za­kwaterowanie. Amelia za każdym razem próbowała się ja­koś urządzić w nowej sytuacji. Najbardziej lubiła wakacje, bo wówczas wybierała sobie jakąś klasę i urządzała się w niej samodzielnie.

Z biegiem lat Stanisław piastował stanowiska dyrek­torów szkół, gdzie też wykładał, ale to wcale nie zmniej­szało zatargów z personelem. O zatargach w samej rodzi­nie kroniki milczą, wiadomo jednak, że dzieci kochały matkę, ale podziwiały ojca, który imponował im wykształceniem.

Zofia ukończyła jedynie szkołę prowadzoną przez za­konnice i wiedza, jaką posiadła najlepiej, to były żywoty świętych. Na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku, to już było passé. Świat zachwycał się nowymi wy­nalazkami. Stanisław przepowiadał czasy, w których ope­ry będzie można słuchać nie wychodząc z domu. Gdyby dożył naszych czasów, zdziwiłby się, że nie tylko słuchać, ale i oglądać można. Nie ma już niestety chętnych odbior­ców takiej sztuki.

– Jeśli, to co nam serwuje telewizja, można jeszcze nazwać jakąś sztuką, nie mówiąc już o tradycyjnych te­atrach – zauważyła Regina.

– Właśnie – zgodziła się Klara – dawniej sztuka aspirowała do wyżyn, a ludzie wykształceni pragnęli dzie­lić się swą wiedzą, pomagać w rozwijaniu talentów.

Córka Janina ukończyła uniwersytet moskiewski i została nauczycielką geografii. Długo tego zajęcia nie wy­konywała, bo kiedy wyszła za mąż za nadleśniczego Edwarda Dmowskiego, zamieszkali w leśniczówce nieda­leko Słonima. Mieszkali tam z dwojgiem pociech Krysią i Jędrusiem aż do pamiętnego września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku, kiedy to Armia Czerwona „wyzwoliła” ich wywożąc na Syberię. Mąż Janiny został wcześniej aresztowano i nigdy nie udało się ustalić, gdzie go Rosjanie zamordowali.

Z kolei Włodzimierz Piotrowski syn Zofii i Stanisła­wa ukończył Szkołę Dróg i Komunikacji w Moskwie. W ty­siąc dziewięćset dwudziestym wstąpił do Wojska Polskie­go. Po wojnie kierował Biurem Odbudowy w Wilejce. Był posłem na Sejm z ramienia PSL w kadencji tysiąc dzie­ięćset dwadzieścia dwa – dwadzieścia siedem. Ożenił się z Haliną. Mieli córkę Irenę przez najbliższych zwaną Lil­ką. Ich rodzinę spotkał podobny los, po wejściu bolszewi­ków. Włodzimierz zginął prawdopodobnie w Katyniu. Jego żonie Halince oraz ich córce udało się przeżyć wojnę i wrócić do Polski.

Jeremi, jako skromny pracownik Powszechnego Za­kładu Ubezpieczeń Wzajemnych, prawdopodobnie nie znalazł się na listach gestapo, ani NKWD, co uratowało mu życie. Wojnę przetrwał w Łukowie. Nigdy się nie oże­nił. Po rodzinie „odziedziczył” gosposię Wandzię. Takie to były czasy, w których ze służbą nie rozstawano się, stawa­ła się ona częścią rodziny.

Najmłodsza Amelia wstąpiła na Wydział Filozofii na Uniwersytecie Warszawskim. Literatura była jej pasją, każdą wolną chwilę spędzała z książką. Właśnie zaczęła pisać swoją własną powieść. Na razie trzymała to w ta­jemnicy. Notatki na luźnych kartkach poprawiała i prze­nosiła do brulionu. Kiedy powieść będzie gotowa, da ją do przepisania na maszynie, a później zaniesie do wydawnic­twa.

Studia próbowała godzić z pracą zarobkową na po­czcie, chociaż to zajęcie serdecznie ją nudziło, przeciwnie do Józefa jej przyszłego męża, którego tam poznała. On też utrzymywał się z pracy na poczcie, ale wszystko co ro­bił, robił starannie. Był starszy od Amelii i kiedy ona za­czynała studia, on już je ukończył na Wydziale Prawa Wyższej Szkoły Nauk Politycznych. Wolałby studia na po­litechnice, bo zawsze pociągało go majsterkowanie, ale ambicją wujka z Tarnowa były studia prawnicze. Polska Poczta i Telegraf była solidną państwową instytucją, w której warto było pracować.

Tam właśnie poznał Amelię, która wolała, żeby na­zywać ją Małgosią. W tamtych czasach nie było to imię popularne, ale Amelia zawsze była indywidualistką. Tu zaczyna się opowieść o wspaniałych i ciekawych latach dwudziestych i trzydziestych dwudziestego wieku.

20 lis 2022

Zdarzenie i zmyślenia - Rozdział 3 - Wizyta starszej pani

– Panie Grzesiu, ma pan gościa – zawołała recepcjonistka. 

– Kto taki? – mężczyzna siedzący w fotelu nawet nie od­wrócił głowy i nie odłożył czytanej książki.

– Jakaś starsza pani.


Klara zdecydowała, że nie ma sensu wysłuchiwać tego dia­logu i podeszła do mężczyzny.

– Witaj, Grzegorzu – powiedziała.

– O, to ty jesteś tą starszą panią?

– A kogo się spodziewałeś?

– Nie wiem, ale kogoś prawdziwie starego. Ty jesteś ode mnie starsza zaledwie…

– Dwa lata. Pod tym względem nic się nie zmieniło.

– A pod jakim się zmieniło? – wstał, żeby się przywitać.

– Porozmawiamy tu, czy na spacerze?


– Tu, siadaj – wskazał fotel po drugiej stronie stołu. – Stale nie mogę się przyzwyczaić do starości, chociaż z drugiej strony wkurzają mnie te siksy zwracające się do mnie po imieniu.

– Tego nie zmienisz. Stare ma­niery trzeba odłożyć do lamusa. Ja też na początku zżymałam się, potem doszłam do wniosku, że to nawet praktyczne być z całym światem po imieniu.

– Nie ma zgody, jeśli stare maniery wyrzucimy, jak mówisz do lamusa, to zaczniemy „rozwijać się” w przeciwnym kierunku – ku barbarzyństwu. Zresztą już widać pierwsze znamiona.

– Trudno nie zauważyć – zgodziła się Klara.

– Masz jakąś ciekawą wiadomość?

– Przyniosłam zdjęcie, chociaż nie jestem pewna, czy o to ci chodziło – położyła na stole starą fotografię.

– Tak, o to.

– Znałeś go?

– Przelotnie. A z czym tak naprawdę przychodzisz?

– Mam dwie wiadomości…

– To zacznij od tej złej.

– Umorzono śledztwo.

– Tego się spodziewałem. A dobra?

– Udało mi się nawiązać kontakt z panią Reginą.

– Powiedziała coś istotnego w sprawie?

– Jeszcze nie, ale jesteśmy na dobrej drodze. Jest zainteresowana wydaniem pamiętnika.

– To dobrze, ale szkoda, że sprawę umorzono. Ten Rosenbaum powinien siedzieć w ciupie.

– Myślisz o Różańskim?

– Nawet nie zdołali skłonić go, żeby przyznał się do nazwi­ska rodowego.

– A co by to dało?

– Oj, ta twoja… nie wiem nawet, jak to nazwać – zniecier­pliwił się Grzegorz.

– Jest jeszcze coś... – tym razem Klara zawahała się.

– No, mów!

– Jakiś miesiąc temu zaczepili mnie w parku dwaj nie­znajomi dając do zrozumienia, że są zainteresowani spra­wą morderstwa, w którą jest zaplątany Różański.

– Co im powiedziałaś?

– Nic. 

– To dobrze.

– Dlaczego dobrze? Przecież nie dowiedziałam się na­wet, czy są zainteresowani wyjaśnieniem, czy zatuszowa­niem sprawy.

– Właśnie dlatego, i niech tak zostanie.

Klara milczała. Uznała, że lepiej nie dzielić się infor­macją, która Grzegorzowi nie przypadła by do gustu. Zgo­dziła się na współpracę z tymi ludźmi, tylko dla wygodnego pozoru.

Po wyjściu od Grzegorza rozejrzała się uważnie. Nie zauważyła niczego niepokojącego… Chociaż ten młody człowiek siedzący na ławce wydał się jej podejrzany. 

Pewnie przesadzam – pocieszała się. Teraz wszyscy młodzi w kapturach i maskach wyglądają podobnie. Nawet płeć trudno rozróżnić.

3 kwi 2022

Zdarzenie i zmyślenia - Rozdział 2 - Pamiętnik znaleziony w...

Klara jeszcze raz przyj­rzała się starej fotografii, za­nim umieściła ją na powrót w pudełku, z którego wyjęła ze­szyt z pożółkłymi kartkami z zamiarem zagłębienia się w lekturę, ale spojrzała na zega­rek i stwierdziła, że najpierw trzeba zaparzyć herbatę. 


Kiedy wszystko było go­towe, sięgnęła znowu po ze­szyt, ale najwyraźniej nie było jej dane oddać się lekturze, bo sygnał dzwonka zmusił ją do wyjścia do przedpokoju.

– Przepraszam, że jestem za wcześnie – zaczęła Renata.

– Nic nie szkodzi, mnie też zdarza się częściej być za wcześnie, niż się spóźniać – odparła Klara zapraszając go­ścia gestem, by zajął miejsce przy stole.

– Moja synowa zrobiła niemałe zamieszanie odbie­rając telefon nie dla niej przeznaczony.

– Cieszę się, że pani jest wstępnie zainteresowana wydaniem książki. Można? – spytała biorąc dzbanek z herbatą do ręki.

– Tak – odparła Regina.

Klara nie była pewna, czego owo potwierdzenie do­tyczy, książki, czy herbaty. Napełniła jednak obie filiżanki i powiedziała, wskazując duże tekturowe pudło.

– Tu są zdjęcia i pamiętnik, o którym wspomniałam.

– „Pamiętnik znaleziony w Saragossie”?

– Raczej w pawlaczu – uśmiechnęła się Klara. Wyję­ła leżącą na wierzchu fotografię. To jest Piotrowska z domu Jasińska z mężem.

– Zdaje mi się, że właśnie na rodzinę Jasińskich tra­fiła moja synowa przeglądając stare dokumenty, stąd to jej zainteresowanie. Lepiej żeby pani wiedziała, że ona pracuje na zlecenie jakichś domniemanych spadkobier­ców i próbuje zawczasu wyeliminować ewentualne kłopo­ty ze strony prawdziwych spadkobierców, gdyby się tacy znaleźli.

– Rozumiem. Mnie interesuje wydanie książki. Czy chciałaby pani zabrać te materiały?

– Wolę nie brać odpowiedzialności za cenne pamiąt­ki. Będę do pani wpadała i razem wybierzemy to, co nada­je się do druku. Możemy zacząć od razu.

– W takim razie na początek może to – Klara sięgnę­ła po zeszyt w kratkę zapisany drobnym pismem i zaczęła czytać.

Michał Szczurek zdecydował się opuścić rodzinne strony po tym, jak Rosjanie, po Powstaniu Styczniowym pozbawili go ojcowizny. Ruszył w nieznaną podróż na zachód, gdzie oczy poniosą. Praktycznie przeniósł się spod zaboru rosyjskiego pod austriacki, a konkretnie do wsi Pawęzów w powiecie Tarnowskim. Tu okazało się, że mieszka rodzina o takim samym nazwisku. Nigdy nie udało się ustalić, czy mieli wspólnych przodków. Michał ożenił się i założył rodzinę. Żona wniosła w posagu tyle ziemi, ile mogli sami uprawiać i wyżywić rodzinę skła­dającą się z małżonków i trojga dzieci. Najstarsza była Maria, a Michał i Józef znacznie od niej młodsi. 

Wiejskie życie podporządkowane było porom roku i ciężkiej pracy, ale miało też swoje uciechy. Michał, zwany Rusinkiem z racji wschodniego pochodzenia, cie­szył się uznaniem współmieszkańców, którzy powierzyli mu stanowisko sołtysa. W ich chacie odbywały się ze­brania starszyzny, na których zapadały decyzje o wspólnych poczynaniach. Te spotkania zapamiętał naj­młodszy Józef, którego obrady nie interesowały, ale przyglądał się ich uczestnikom. Dużo palono, a jeden z obradujących rzucał niedopałki na podłogę i je rozdep­tywał, nie używał popielniczki. Później Maria musiała podłogę szorować, zamiast czytać młodszym braciom opowiastki. Może ten właśnie brak czasu starszych był zachętą, żeby jak najprędzej pójść do szkoły i nauczyć się czytać?

Najbliższa szkoła powszechna mieściła się w Lisiej Górze, wsi oddalonej o pięć kilometrów, które to kilome­try dzieci codziennie pokonywać musiały pieszo. Wę­drówki do i ze szkoły dostarczały też dodatkowych wra­żeń. Można było po drodze znaleźć jakieś leśne owoce, grzyby, albo… pietruszkę? Odkrycia bywają bardzo nie­bezpieczne. Nikt Józefa nie ostrzegł, żeby nie zbliżał się do rośliny o nazwie – szalej, która z wyglądu przypomi­na pietruszkę. Zatrucie na szczęście nie było śmiertelne. To doświadczenie pokazało mu czym może być narkotyk i nie były to wrażenia, które chciałby kiedykolwiek po­wtórzyć.

Rytm życia na wsi dyktuje przyroda. Jesień bywa złota i obfituje w dobra wszelakie dzięki obfitym plo­nom. Droga do szkoły, to raczej miły spacer, niż znój. W zimie z tą drogą bywało gorzej, zwłaszcza jeśli nie miało się dobrych butów. Długie zimowe wieczory Józef spę­dzał przy lampie naftowej, odrabiając lekcje, a po obo­wiązkach następowała przyjemność czytania „Trylogii” Sienkiewicza. Wiosna to czas intensywnej pracy dla wszystkich, nawet dzieci. Z pierwszym pojawieniem się zielonej trawy na łące, wypasało się na niej krowy i był to obowiązek najmłodszego członka rodziny.

Sielanka nie trwa wiecznie. Zdarzył się taki feralny dzień, w którym Józef po przyjściu ze szkoły zamiast domu zastał dopalające się zgliszcza. Kronika rodzinna nie informuje co było przyczyną pożaru, najważniejsze że musieli sobie z tym poradzić, przeprowadzając się do stajni. Wspólne zamieszkanie pod jednym dachem z koń­mi trwało aż do odbudowy domu.

Najmłodszy potomek okazał się zdolny i chętny do dalszej nauki, posłano go więc do gimnazjum w Tarno­wie. Nie wiem czy nauka była płatna, ale za stancję trze­ba by zapłacić, gdyby nie dobry zbieg okoliczności. Wu­jek Józefa mieszkał w mieście i przygarnął siostrzeńca. Wówczas zapewne całkiem bezinteresownie.

– Później kazał sobie zapłacić? – zapytała Regina.

– Nie wprost. Zaciągnął kredyt, który siostrzeniec podżyrował i jako żyrant spłacał go przez wiele lat.

– Jeszcze jedno. Trochę gubię się w tych koligacjach.

– Nie pani jedna. Podziwiam ludzi zajmujących się genealogią. Z moich pobieżnych wyliczeń wynika, że czte­rysta lat temu każdy z nas musiał mieć po około dwóch milionów przodków.

– Rzeczywiście, jest w czym wybierać.

3 mar 2022

Zdarzenia i zmyślenia - Rozdział 1 - Spadkobiercy

Rozdział 1 - Spadkobiercy

Stały przez chwilę naprzeciw­ko siebie w milczeniu, jakby każ­da z nich oceniała tę drugą, zanim padło pierwsze słowo.

- Przepraszam za spóźnienie – powiedziała wreszcie Emilia.

- Nie szkodzi, proszę do środ­ka – Klara gestem wskazała go­ściowi drzwi do pokoju, w którym na stole stał dzbanek z herbatą, już nie najgorętszą.

Von Vollmerowie z córką

- W rozmowie telefonicznej wspomniała pani o włościach na terenie dzisiejszej Pragi. – Emilia rozsiadła się przy stole, na który wysypała zawartość torebki – O, jest – włączyła komórkę z zamiarem nagrania rozmowy.

- Czy na pewno chce pani usłyszeć wszystko, co o tym wiem? – upewniła się Klara.

- Oczywiście im więcej, tym lepiej.

- Może przygotuję coś do picia? Herbata ostygła, ale może…

- Nie zawracajmy sobie tym głowy. Proszę nalać i mó­wić – podsunęła Klarze włączoną komórkę, odgradzając od dzbanka, w którym herbata stygła jeszcze bardziej.

- W takim razie zacznę od samego początku. Ta histo­ria zaczyna się w Bawarii, skąd pochodził ród barona von Vollmera. W połowie dziewiętnastego wieku była to za­można rodzina, posiadająca między innymi fabrykę sztuć­ców. Ludzie bogaci tamtych, i nie tylko tamtych czasów lubili dalekie podróże. Młody baron wybrał się do Indii, gdzie poznał piękną księżniczkę, z którą się ożenił. Ta przygoda przypomina nieco tę opisaną w „Osiemdziesiąt dni dookoła świata”. Trudno powiedzieć co było prawdą, a co jej lekkim naciąganiem, ale księżniczek w Indiach był dostatek, taki więc zbieg okoliczności nie powinien dzi­wić. Rodzina barona nie zaakceptowała jednak smagłej piękności i młodzi porzucili Bawarię na rzecz Polski, która formalnie nie istniała, ale w której duch tolerancji prze­trwał nawet rozbiory. Z tego związku narodziło się dwóch synów. Jeden z nich ożenił się z Polką z domu Kielich. Panna Kielich mia­ła konkurentów do ręki, lecz pech chciał, że byli to Rosja­nin i Niemiec. Rodzina, która żyła pod zaborem rosyjskim uznała, że Niemiec będzie jednak mniejszym złem. Rosja­nin byłby większym wrogiem, wydano więc córkę za Niemca.

- Rosjanie, to przecież Słowianie – wtrąciła Emilia.

- A jakie to ma znaczenie? Argument, że Rosjanom więcej wolno niż Niemcom, bo to Słowianie, powielano uporczywie za PRL. W tamtych czasach zsyłki na Sybir były bardzo świeżą historią. Wracając do von Vollmera, to nie miał on słodkiego życia z żoną Polką, gdyż po niemiec­ku nie miał z kim porozmawiać.

- Jak to? Tak zupełnie wyrzekł się swojego ojczystego języka?

- Prawie. Tylko modlił się z niemieckiej książeczki. Aha, jeszcze przemawiał w rodzimym języku do ukocha­nego psa.

- Dziwna rodzina – zawyrokowała Emilia.

- Nie sądzę, żeby w tamtych czasach była to rodzina jakoś specjalnie wyjątkowa. Z tego związku narodziły się dwie córki Włodzimiera i Zofia.

- Nawet z córkami nie mówił po niemiecku? Przecież warto, żeby dzieci uczyły się języków obcych – wtrąciła znowu Emilia.

- Matka dziewczynek uważała widocznie inaczej – od­parła Klara i pochyliła się nad pudełkiem, z którego wydo­była starą fotografię. – Tu jest zdjęcie tej pary z Włodzi­mierą pierwszą z córek. Druga, Zofia, urodziła się dopiero za dwa lata, ale żadne zdjęcie z jej dzieciństwa się nie za­chowało. Za to w przekazie rodzinnym pozostało powied­zonko: „Zosia konfiturek nie jadła”. Wzięło się stąd, że starsza siostra, korzystając z nieobecności rodziców, za­kradała się wraz z młodszą do kredensu, gdzie łasowały łakocie, czego im zabraniano. Włodzimiera przestrzegała Zosię, żeby o tym rodzicom nie mówiła. Zosia tak gorliwie spełniała obietnicę dyskrecji, że występowała z odpowied­nim oświadczeniem, zanim ktoś ją zdążył zapytać.

- Przejdźmy do rzeczy.

- Czyli?

- Do tego majątku na Pradze.

- O tym za chwilę. Kiedy panny dorosły, starsza Wło­dzimiera wyszła za ziemianina Zygmunta Cieślińskiego, a młodsza za Stanisława Piotrowskiego.

- Ziemianina – podchwyciła Emilia – tego z Grocho­wa?

- Nie. Z Grochowem powiązana jest rodzina Piotrow­skich, chociaż Stanisław nie był już ziemianinem, tylko wykładowcą matematyki. Ale jego matka z domu Jasińska była podobno z tych Jasińskich posiadających majątek Grochów na peryferiach ówczesnej Warszawy – Klara znowu zajrzała do dużego kartonu stojącego na sąsiednim krześle i wyjęła z lekka pogniecioną fotografię, którą poło­żyła na stole, obok nadal pustej filiżanki swej rozmówczy­ni.

Emilia wzięła do ręki pożółkłe zdjęcie

- T. Bonetti w Warszawie – odczytała nazwę firmy – ta fotografia wygląda na starszą od poprzedniej.

- Obydwie są z połowy dziewiętnastego wieku, ale ta pierwsza, to już czarno-biała kopia. Panna Jasińska nie najlepiej wyszła za mąż. Jej małżonek okazał się hazardzi­stą. Potrafił przegrać w karty nawet palto i wracać do domu zamiast dorożką, to biegiem dla rozgrzewki.

- Przegrał majątek żony?

- Tego nie wiem. Mieli dwóch synów, Kazimierza i Stanisława oraz córkę o imieniu Regina. Ta Regina była podobno ładna, ale za szczupła, przez co nie miała powo­dzenia i została starą panną.

- To tak jak moja teściowa.

- Też jest starą panną?

- Nie. Oczywiście nie to mam na myśli, tylko to staro­modne imię. A co z tym posagiem? Może nie tyle ona, co posag był zbyt szczupły?

- O tym kroniki rodzinne milczą.

- Mniejsza o starą pannę sprzed stu pięćdziesięciu laty. Gdzie są dokumenty?

- Jakie dokumenty?

- No, czy zachowały się jakieś dokumenty potwierdza­jące prawo własności do Grochowa? Jeśli nie ma pani do­kumentów do posiadłości na Pradze, to po co mnie pani wezwała?

- Ja panią!?

- No dobrze już. Skończmy tę niepotrzebną rozmowę.

- Przestaję rozumieć. To pani nie jest z wydawnictwa?

- Jestem prawniczką. Redaktorką w wydawnictwie jest moja teściowa. Notabene o tym właśnie staroświec­kim imieniu.

- Czemu zatem zawdzięczam pani wizytę?

- Mniejsza o to – odparła nerwowo Emilia. – Aha, mogę ją z panią skontaktować. – dodała wstając.

- Dobrze by było.


Małgorzata Todd (C) 2020

 



28 gru 2021

Zdarzenia i zmyślenia - Prolog

 Wstęp 

Forma tej O! Powieści, Kroniki, czy Pamiętnika nie jest jednoznaczna. Co jest zdarzeniem, a co zmyśleniem pozostawiam dociekliwości Czytelników. Internet pełen jest prawdziwych ludzi opowiadających zmyślone historie. 

A może by tak sytuację odwrócić? - Zmyślone postacie opowiadają o tym, co naprawdę się zdarzyło. 

Główne aktorki tego spektaklu to: 

  • Klara – narratorka sagi rodzinnej. 
  • Regina – redaktorka zamierzająca wydać książkę. 
  • Emilia – synowa Reginy, prowadzi własną grę. 
  • Matylda – córka Emilii i wnuczka Reginy, zagubiona w otaczającej ją rzeczywistości.

Prolog 

- Sprawa jest zamknięta – powiedział prokurator. 

- Jak to zamknięta? Nikt za zbrodnię nie odpowie? – Klara była niemile zaskoczona, tym co usłyszała.

- Przedawnienie. Poza tym udało nam się zebrać tylko poszlaki, przyznaję, że poważne – ale nie wystarczające, żeby sąd orzekł bezsporną winę podejrzanych. 

- I co ja mam z tym zrobić? 

- Pani? Nic. Doceniam pani zaangażowanie w sprawę, dlatego przekazuję tę wiadomość. Klara po wyjściu z prokuratury, ruszyła w stronę domu. Dużo było do przemyślenia. Kiedy weszła do mieszkania, zamknęła za sobą drzwi na zasuwę, zastanawiając się od czego zacząć. Nie może przecież tego tak zostawić. Trzeba zaparzyć dobrej, mocnej herbaty i opracować plan działania. Nie trzeba się przy tym nadmiernie spieszyć. Może należy zacząć od najprostszej czynności –  zadzwonić pod numer, który znalazła w starej książce telefonicznej? Tak, ale to później, najpierw trzeba odpowiedzieć sobie na kilka pytań związanych ze sprawą, której nadała własny kryptonim „ABC”. Czy ludzie, którzy zaczepili ją miesiąc wcześniej powiązani są rzeczywiście ze sprawą, a jeśli tak, to po czyjej stoją stronie? Chcą dociec prawdy, czy ją ukryć? Czy dobrze postąpiła zgadzając się na współpracę? Nie, to niewłaściwe pytanie. Czy mogła postąpić inaczej? Co by się stało, gdyby odmówiła? Jak oni w ogóle ją znaleźli? 


Małgorzata Todd (C) 2020