3 kwi 2018

Biuletyn Nr 37, kwiecień 2018



O Stowarzyszeniu Dzieci Powstania 1944
KONTAKT: 04-083 Warszawa, ul. Igańska 26 m. 38 sdpw44@gmail.com
     Nr konta SDPW1944 w Banku Gospodarki Żywnościowej (BGŻ): 10 2030 0045 1110 0000 0395 9950


  MISJA STOWARZYSZENIA


Rodzice nasi walczyli i ginęli w PW 44’ za wolną i szczęśliwą Polskę.


Rolą naszą, Dzieci ’44 jest nie tylko pamiętać o horrorze warszawskiej Hiroszimy, ale przypominać, co z tego wynika dla współczesności. Doświadczyliśmy życia w niepokoju, życia na przetrwanie oraz życia w niezdrowiu. Aczkolwiek wielu z nas wyszło z tej gehenny zahartowanymi i osiągnęło wysokie cele swego życia, ale …to raczej mniejszość z nas? I dlatego mamy prawo pytać, mamy prawo szukać odpowiedzi, mamy prawo zastanawiać się czy ofiara nie była daremną, czy cena nie była za wysoką.


A także mamy prawo oceniać czy Rodziców ofiara nie poszła na marne z punktu widzenia tego, jak następne pokolenia realizują polską rację stanu, którą jest bezpieczeństwo w oparciu o dobre stosunki z sąsiadami i mocne sojusze a także oceniać jak realizowana jest strategia wolności i zachodniej demokracji, w tym i sprawiedliwości.



     Sympozja, wystawy, spotkania: Co się dzieje w Muzeum        Powstania Warszawskiego, w Warszawie, w Polsce i na świecie.

Baza Ofiar Cywilnych. Muzeum Powstania Warszawskiego prowadzi bazę ofiar cywilnych, link tutaj. Pomóż uzupełnić listę.

Co dzieje się w Stowarzyszeniu:
Współpracujemy z Muzeum Dulag, z teatrem tańca LUZ. 
Wzbogaca się baza naszych wspomnień. Dziś zamieszczamy comiesięczny felieton honorowego prezesa Stowarzyszenia, profesora Andrzeja Targowskiego, nadesłane nam przez Muzeum Dulag wspomnienie p. Józefa Henryka Rudzińskiego i link do prezentacji p. Tadeusza Władysława Świątka pt. Dziecko Powstania 1944 - kliknij tutajW następnych numerach Biuletynu zamieścimy relacje pp. Janiny Tymkiewicz i następnych.

Mamy stronę internetową na Facebooku. Szukaj pod  @DzieciPowstaniaWarszawskiego.

Wspomnieliśmy o bazie wspomnień. Napłynęło do nas sporo wspomnień w formie maszynopisu lub rękopisu. Potrzebujemy pomocy w przeniesieniu tych wspomnień na format cyfrowy (word), tak aby zamieścić je w Biuletynie. Prosimy o zgłoszenie się na nasz adres mejlowy (powyżej) ochotników do tej pracy.


Teatr Tańca LUZ


13 marca o godz. 11:30 oraz o godz. 19:00 teatr LUZ ponownie wystawił w Siedlcach spektakl Dzieci Powstania’44. O spektaklu pisze dr Wojciech Łukasik, wiceprzewodniczący naszego Stowarzyszenia.
Teatr Tańca Nowoczesnego LUZ zgotował Stowarzyszeniu Dzieci Powstania 1944 kolejną niespodziankę.  Tą niespodzianką było zaproszenie naszego Dziecka Powstania – Wiesława Winklera do podzielenia się jego powstańczymi wspomnieniami z widzami dwóch przedstawień Teatru. Relacja Wiesława z powstania  zamieszczona jest w drugim wydaniu redagowanych przez Jerzego Mireckiego wspomnień  – książki Dzieci 1944.
Wojciech Łukasik, Wiesław Winkler (z tyłu) i Joanna Woszczyńska (z lewej) wśród aktorów 

Siedząc w sali widowiskowej Domu Kultury w Siedlcach obserwowałem reakcje widowni na prelekcję Wiesława.  Sala była zapełniona po brzegi.  Większość widzów stanowiła młodzież gimnazjalna i licealna. Rzędy chłopców i dziewcząt siedziały w bezruchu, w ciszy, zasłuchane w jego opowieść. Sam też dzięki prelegentowi przeniosłem się w ten  rejon Mokotowa roku 1944, gdzie rozgrywały się jego wspomnienia.

Opowieść Wiesława zaczęła się od dramatycznej sytuacji, w jakiej znalazł się w pierwszych dniach Powstania na ulicy Narbutta; los rzucił go wówczas w sam środek wymiany ognia. Uciekając przed kulami potknął się o nogi Niemca, strzelającego z karabinu maszynowego.  Łuski spadały mu na plecy… W pewnym momencie Niemcy przerwali ogień, przestraszeni  wypadem Powstańców. Wówczas matka porwała Wieśka „jak kota pod pachę” i uciekła z rejonu walki. Rozpoczęło się ich kluczenie nocami wokół Okęcia, z zamiarem wydostania się z Warszawy. Trafili do Milanówka, który był zajęty przez żołnierzy węgierskich. Węgrzy, z wiadomych przyczyn,  stworzyli z Milanówka enklawę względnego spokoju, w której mogło nawet działać dowództwo AK Warszawa Zachód.  W szeregach tego dowództwa pracowała ciotka Wieśka. Milanówek pozwolił zatem na bezpieczne dotrwanie do końca Powstania. Matka Wieśka przebywała później w obozie internowanych AK-owców w Rembertowie, gdzie jako znająca z carskiej szkoły język rosyjski, trudniła się tłumaczeniem. Zachował się przekaz jej rozmowy z komendantem obozu:  Dlaczego Powstańcy traktowani są gorzej od Niemców? Odpowiedź:  Bo Niemcy to naród, a Poljaki to bandity i swołocz.
Spektakl Teatru LUZ był ponownie okazją do głębokich wzruszeń. Wszystkie jego elementy realistycznie przypominały tamte dni – scenografia zmieniająca się wraz z przebiegiem Powstania;  początkowo wyszczerbione kamienice zamieniały się w rumowisko gruzu. Dzieci najpierw organizując swoje działania konspiracyjne,  stopniowo zaczęły walczyć o przeżycie – i swoje i innych uczestników Powstania. Sytuacja ulegała ciągłej zmianie – ogłuszające gromy spadających  bomb w towarzystwie oślepiającego blasku przerywane były chwilami spokoju. Śpiewane były wówczas piosenki powstańcze. W tej scenerii aktorzy-tancerze zamieniając się w małych powstańców pełzali wśród gruzów, przenosili z rąk do rąk butelki z benzyną i bryły gruzu na budowę barykad. Tempo ruchu tanecznego postaci tworzyło nastrój grozy, śmiertelnego niebezpieczeństwa, beznadziei , ale też momentów podniosłego bohaterstwa i chwały.
Joanna Woszczyńska i Wiesław Winkler

Zespołowi  Joanny Woszczyńskiej należą się ogromne słowa uznania. Miałem wrażenie, że do Siedlec przenosi się  na długie chwile powstańcza Warszawa i chyba zostaje tam na dłużej. Kto chce przeżyć je jeszcze raz niech śledzi plany kolejnych występów. Można się wówczas przekonać, że małe Dzieci  Powstania to teraz wielu żyjących bohaterskich Kombatantów w pełnym znaczeniu. Prawda ta, głoszona przez LUZ, powinna obiegać wszystkie miasta w Polsce i obowiązkowo co najmniej  kilka miast zagranicznych. 

                     Muzeum Dulag

Już w sobotę o godz. 15. w Muzeum Dulag 121 odbędzie się spotkanie poświęcone Zbrodni Katyńskiej 1940 r. Gościem w Muzeum Dulag 121 będzie dr Dariusz Gałaszewski - naczelnik Oddziałowego Biura Edukacji w Warszawskim IPN. Po jego wykładzie odbędzie się pokaz filmu dokumentalnego. 
Kolejne spotkanie odbędzie się już 13 kwietnia o 18. Dr Bartosz Borys z ŻIH wygłosi wykład pt.: „Archiwum Ringelbluma – twórca i jego dziedzictwo”, podczas którego opowie on o twórcy Podziemnego Archiwum Getta Warszawy i zorganizowanej przez niego organizacji Oneg Szabat, która stworzyła archiwum opisujące życie i wojenne losy polskich Żydów.


Widziane z krzesła Honorowego Prezesa 
profesora Andrzeja Targowskiego, Nr 35


  75 Rocznica Powstania w Getcie Warszawskim 

      
Zagłada i 75 Rocznica. Powstanie w warszawskim getcie wybuchło 19 kwietnia 1943 roku, po niemieckiej akcji mającej na celu całkowitą zagładę ludności żydowskiej. Wówczas w getcie przebywało już zaledwie ok 50-70 tysięcy osób z blisko pół miliona. Niemcy systematycznie posuwali się w głąb getta, mordując ludność i paląc budynki. Za oficjalny koniec powstania uznano 16 maja, choć walki ustały ostatecznie dopiero w czerwcu.

Ze wspomnień Marka Edelmana zawartych w „Zdążyć przed panem Bogiem” wyłania się obraz codziennego życia w getcie. Życie to nosiło blade znamiona normalności: funkcjonował szpital i szkoła pielęgniarek, działały zakłady produkcyjne, m.in. fabryka szczotek i wewnętrzna policja. Były to jednak tylko pozory, każdego dnia z Umschlagplatzu odchodził transport wywożący tysiące osób na miejsce pewnej śmierci. Największym zmartwieniem mieszkańców getta było zdobywanie jedzenia. Wszystkim doskwierał głód, ludzie masowo umierali z wycieńczenia, każdego dnia na ulicach znajdowano kolejnych zmarłych. Choroby szerzyły się wyjątkowo szybko, szczególnie tyfus.

Edelman (lekarz i ostatni dowódca) w swoich wspomnieniach kładzie nacisk na śmierć i życie. Dla niego życie w getcie oznaczało ciągłą walkę ze śmiercią. Sam był świadkiem przemarszów tysięcy osób na Umschlagplatz, czuł się tak, jakby każdą z osób prowadził na śmierć. „Mieszkańcy getta pogodzili się ze swoim losem: (...) zawsze chodziło przecież o śmierć, nigdy o życie”. „Pozostał im tylko wybór sposobu umierania i chcieli, by była to śmierć godna.”

Heroizm Powstańców. Według Hanny Krall Powstanie to było heroicznym zrywem żydowskich podziemnych formacji zbrojnych, które miało miejsce na terenie warszawskiego getta pod koniec jego likwidacji przez Niemców w trakcie Operacji Reinhard. Było to pierwsze cywilne powstanie przeciwko Niemcom w Europie. 

Biorąc pod uwagę całkowity brak szans powstańców można z całą pewnością stwierdzić, że powstanie to nie miało celów militarnych, było jedynie desperackim aktem wybrania godnej śmierci w walce oraz próbą odwetu na okupantach przez jedynie 200 ludzi. Wydarzenie to miało miejsce w momencie zainicjowanej przez Heinricha Himmlera ostatecznej akcji likwidacyjnej polegającej na końcowych i dokładnych przeszukaniach getta oraz wywożeniu ukrytej ludności do obozów pracy lub zagłady jak Oświęcim czy Treblinka.

My Dzieci drugiego Powstania w Warszawie składamy w tą smutną rocznicę hołd poległym bohaterom i zamordowanym Polakom pochodzenia żydowskiego. Pamiętamy łuny, swąd i unoszący się pył nad Warszawą, pochodzący z terenu mordowanego Getta. Za 15 miesięcy my z kolei byliśmy jeszcze w większym piekle, w którym zginęło ok. 200,000 Warszawiaków a stolica na rozkaz Hitlera została całkowicie zniszczona, już po upadku Powstania.  


                                                                        Andrzej Targowski



Przesłane nam przez Muzeum DULAG wspomnienie pana Józefa Henryka Rudzińskiego (publikowane za jego zgodą)



W  S  P  O  M  N  I  E  N  I  A
/d.c.1/

Powstanie – Pruszków - Mościce 

Józef Henryk Rudziński



pamięci moich Rodziców i Babki Bronisławy Grabowskiej


Warszawa                                                            kwiecień 2009 r.


S ł o w o  W s t ę p n e


Zachęcony w dniu 26 listopada AD 2008 przez pracownika naukowego Muzeum Historycznego Warszawy /MHW/ Pana Jacka Korpettę, postanowiłem kontynuować wspomnienia, których pierwszą część zatytułowaną „Feniks” i poświęconą pamięci mojego Ojca wydrukowała „Nasza Służba” w Nr 3 z 1-14 II 2000 r. – Dwutygodnik Ordynariatu Polowego Wojska Polskiego.
Części obecnej (Wspomnienia, d.c.1) również nadaję tytuł „Utracone”.

U t r a c o n e

Z mojej rodziny sześciu mężczyzn wiernych hasłu „Bóg, Honor i Ojczyzna” oddało życie w walce o wolną i niepodległą Ojczyznę: Ojciec w Katyniu, stryjeczny brat Ojca Stanisław w Gross Rosen (stryj Stanisław był adwokatem, a poza pracą zawodową zajmował się amatorsko historią rodzin i był znany w kręgu historyków – wspominał o nim po wojnie w jednym ze swoich artykułów zamieszczanych w tygodniku „Stolica” prof. Stanisław Szenic – był też funkcjonariuszem Polskiego Państwa Podziemnego /PPP/, delegatem rządu na Mazowsze Północne; Gestapo, rewizja i zamordowanie w Gross Rosen), stryjeczny brat Ojca Leszek w Auschwitz (matka Leszka była rodzoną siostrą prezydentowej Mościckiej i Leszek „wychowywał się na zamku”), stryj Ojca Jgnacy w Auschwitz (dziadek Ignacy będąc członkiem pierwszej organizacji ruchu oporu „Związek Odwetu” /ZO/ w swojej aptece w Radomsku wykonywał bomby na bazie chloranu potasu podkładane w fabryce mebli w Radomsku wytwarzającej wyposażenie dla Wehrmachtu; Gestapo, rewizja i zamordowanie w Auschwitz; historię tę opisał w swojej książce „Jodła” płk Wojciech Borzobohaty, szef sztabu Okręgu Radomsko-Kieleckiego Armii Krajowej /AK/), przyrodni brat Matki Zygmunt w Majdanku (wujek Musio miał 18 lat, pisał wiersze, był w jakiejś organizacji oporu; Gestapo, rewizja i zamordowanie w Majdanku), rodzony brat Ojca ur. 9 czerwca 1909 r. padł w szturmie na Okopowej przy murze Powązek 11 sierpnia 1944 r. ostatniego dnia walk Zgrupowania „Radosław” na Woli (Stryj Władek był inżynierem mechanikiem, prowadził komórkę motoryzacyjną w  Komendzie Głównej Armii Krajowej /KG AK/; pracownicy KG AK mieli zakaz uczestnictwa w akcjach Kierownictwa Dywersji /Kedywu/; po wybuchu powstania stryjostwo zostali odcięci na Lesznie; 11 sierpnia 1944 r. Zgrupowanie „Radosław” wycofywało się na plac Krasińskich; przeskok przez ul. Okopową na odcinku cmentarza powązkowskiego blokował kaem z cmentarza przez wyłom w murze; Stryj będąc porucznikiem AK, jako starszy stopniem, objął dowództwo i poprowadził do szturmu drużynę harcerzy, która dostała rozkaz zlikwidowania gniazda; pocisk z kaemu trafił Stryja tak nieszczęśliwie, że rozszarpał tętnicę pachwinową i Stryj w 8 minut zmarł na rękach Stryjenki, która mi to wszystko szczegółowo opowiedziała).

Matka moja była lekarzem i prowadziła już wtedy tylko prywatną praktykę lekarską  w gabinecie w naszym mieszkaniu, co miało duże znaczenie dla ruchu oporu, ponieważ do takich mieszkań przychodzili pacjenci, a więc różni ludzie. Szwagier Władek działał w KG AK, a szwagierka Janina pracowała w Zarządzie Głównym Polskiego Czerwonego Krzyża /ZG PCK/ (Ciotka Jasia – najmłodsza z czworga dzieci rodziców Ojca – zapewniając opiekę chorym na gruźlicę, zaraziła się i zmarła na początku lat 50-tych w Gdyni, dokąd trafiła po powstaniu i pracowała u znajomego rodziców, prof. Boguckiego w Instytucie Rybołówstwa Morskiego, gdzie odwiedziliśmy Ją w lecie 1946 r. i gdzie opłynęliśmy łodzią dookoła osadzony w wejściu do portu po uszkodzeniu przez lotnictwo radzieckie okręt liniowy „Gneisenau”). Dlatego Matka, a więc my wszyscy mieszkający w mieszkaniu nr 3 w domu nr 10 przy ul. Wilczej, uczestniczyliśmy w pomocy obywatelom polskim wyznania mojżeszowego najbardziej prześladowanym spośród obywateli polskich poszczególnych wyznań. Pomoc tę organizowała i realizowała komórka KG AK o kryptominie „Żegota” współpracująca z „ŻZW” (założony przez oficerów WP Żydów Żydowski Związek Wojskowy), z hierarchią Kościoła Rzymsko-Katolickiego i z „Uprawą” (organizacja ziemian polskich nie wchodząca w skład struktur AK). 

Obywatele polscy wyznania mojżeszowego, którzy zdecydowali się opuścić  Getto, byli ukrywani - na czas organizowania przerzutu do klasztoru, czy dworu – w mieszkaniach m.in. lekarzy praktykujących u siebie. W naszym mieszkaniu ukrywane były trzy obywatelki polskie wyznania mojżeszowego : Pani Irena Weinberg, Pani Lilka i 9-letnia Ania, którą moja babka (Bronisława Grabowska, ur. w 1879 r. Ciotka mojej Matki; przed Wielką Wojną przez kilka lat była przełożoną warszawskich Szarytek, była dyrektorem administracyjnym Szpitala Dzieciątka Jezus, gdzie osobiście nadzorowała dział podrzutków, opiekowała się matką mojej Matki, wydała ją za mąż, a po kampanii wrześniowej mieszkała z nami i pomagała Matce prowadzić dom i wychowywać mnie i moją siostrę) uczyła „Ojcze Nasz” i „Zdrowaś Maryjo”, i że jej tata Jan Borzęcki zginął na wojnie. Osoby te zostały przerzucone przez „Żegotę” do klasztoru na południu Polski w pobliżu Czech i po ustaniu walk w tym rejonie udało im się przejść do Czech i dotrzeć do oddziałów amerykańskich, a w rezultacie zamieszkały w Rio de Janeiro, gdzie Pani Lilka wyszła za mąż. Po śmierci męża Pani Lilka odwiedziła nas w lecie 1955 r. w naszym ówczesnym miejscu zamieszkania w Piastowie pod Warszawą przy ul. Tetmajera 1 m. 1 (domy nr 10 i 12 przy ul. Wilczej, które były nieuszkodzone we wrześniu ’39 i podczas powstania, zostały tak bardzo zniszczone przez niemieckich żołnierzy podzielonych na „Feuer Kommanda” burzących domy - po wypędzeniu ludności i zagrabieniu mienia – przy pomocy granatów, ładunków wybuchowych i miotaczy płomieni, że już ich nie wyremontowano, a w 1952 r. podczas budowy Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej /MDM/ ludzie naczelnego architekta odbudowy Warszawy Józefa Sigalina wydali decyzję o ich wyburzeniu i postawiono tam brzydkie plomby stojące do dzisiaj; natomiast dom nr 8, który we wrześniu ’39 dostał bombę i podczas okupacji został wyremontowany, przetrwał i po usunięciu skutków działań niemieckich rabusiów i podpalaczy stoi do dzisiaj świadcząc sobą, jak bardzo różniły się warszawskie kamienice od mieszkalnego budownictwa socrealistycznego) i wszystko to nam opowiadała. Pani Irena Weinberg korespondowała z moją Matką najpierw z Rio de Janeiro, a potem z Nowego Jorku, gdzie przeprowadziła się w ślad za Anią, która została lekarzem i na zjeździe lekarzy w Nowym Jorku poznała lekarza obywatela amerykańskiego wyznania mojżeszowego i  wyszła za niego za mąż. 

Gdy moja Matka ciężko nieodwracalnie zachorowała, ja również wymieniłem korespondencję z Panią Ireną Weinberg wtedy też już ciężko chorą. W odpowiedzi na apel zamieszczony w tygodniku „Niedziela” podpisany przez prof. Tomasza Strzembosza, historię naszego udziału w akcji pomocy obywatelom polskim wyznania mojżeszowego przesłałem w lutym 2002 r. do „Komitetu dla Upamiętnienia Polaków Ratujących Żydów” za co otrzymałem podziękowanie z podpisem Profesora, a we wrześniu 2005 r. powiadomienie o przygotowywaniu książki podpisane przez dr hab. Jana Żaryna.

Pomoc państwa dla obywateli w warunkach okrutnej okupacji niemieckiej i sowieckiej, kiedy za opór okupanci karali śmiercią, a przede wszystkim heroiczna pomoc obywatelom wyznania mojżeszowego, za co okupant niemiecki mordował całe rodziny z niemowlętami włącznie,  też mieści się pod hasłem ”Utracone” w wyniku tragicznego dla Polski zakończenia wojny. Najlepiej o tym świadczy wydobycie na światło świata zachodu działalności pielęgniarki Ireny Sendlerówny szereg lat po wojnie, gdzieś w amerykańskiej szkole, a przecież nic Jej nie ujmując, a wręcz przeciwnie, była Ona jednym tylko z trybików mechanizmu ratowania obywateli wyznania mojżeszowego zbudowanego przez Polskę, o którym obywatele sytego świata zachodu nic nie wiedzą, pomimo najlepszej w historii oporu organizacji państwa opartej na wzorach państwa podziemnego wypracowanych przez rząd Romualda Traugutta, kiedy to Szwajcarzy przysłali obserwatora w stopniu pułkownika /Franz Erlach/ dla zapoznania się ze sposobami prowadzenia walki partyzanckiej (kto dzisiaj o tym wie, także i w kraju ?), tak jak kompletnie nie zdają sobie sprawy, że dzięki wygraniu przez Polaków w roku 1920 Bitwy Warszawskiej i pieczętującej ostatecznie to zwycięstwo Bitwy nad Niemnem są syci, ponieważ nie poznali na własnej skórze systemu komunistycznego w wydaniu bolszewickim, co niestety pozwala im teraz nie wierzyć i nie uznawać, że zbrodnie ludobójstwa bolszewickiego są niepomiernie większe od zbrodni faszyzmu. 

Pierwsze moje własne wspomnienie wiąże się właśnie ze zbrodniami zbójów niemieckich na obywatelach polskich wyznania mojżeszowego. Było to w kwietniu 1943 r. Wyszedłem z Matką i siostrą na balkon wieczorem i zobaczyłem całe niebo czerwone, a to właśnie Niemcy palili Getto. Moje wspomnienia z czasu okupacji niemieckiej, powstania, Mościc, a również i późniejsze stanowią jakby poszczególne obrazy, które widzę oczyma pamięci (mam pamięć wzrokową). Pamiętam rozkład naszego pięknego mieszkania. Miało dwa wejścia. Wejście główne /frontowe/ było z klatki schodowej, na którą wchodziło się przez przeszklone drzwi dwuskrzydłowe usytuowane po lewej stronie tunelu bramy wychodzącego na podwórze wewnętrzne domu. Wejście to prowadziło do przedpokoju, w którym stały krzesła dla pacjentów. Z przedpokoju na prawo prowadziły drzwi do gabinetu Matki z oknem na podwórze,  na lewo do salonu z oknem i drzwiami na balkon na ul. Wilczą, a na wprost do pokoju stołowego z oknem i drzwiami balkonowymi na podwórze (balkonu nie było, tylko krata – poręcz z  pionowymi prętami łączącymi ją z dolnym prętem przy blaszanym parapecie zewnętrznym). Lewa ściana salonu była zakryta półkami z książkami od podłogi do sufitu, a w prawej były drzwi prowadzące do sypialni. Przy ścianie od strony przedpokoju po prawej stronie drzwi na specjalnym stoliku stało wielkie akwarium z urządzeniem dotleniającym wodę i z grzałką z regulowanym termostatem zapewniającą właściwą temperaturę wody (przed wojną pacjentami Matki było m.in. dwu studentów Politechniki Warszawskiej, którzy czekając na wizytę oglądali akwarium i przez nieuwagę zostawili na podłodze grzałkę nastawioną na maksymalne grzanie skutkiem czego przyjechała Straż Ogniowa i toporkami usuwała tlące się klepki parkietu. Jednym ze studentów był Zbigniew Pączkowski, który już będąc inżynierem mechanikiem skonstruował podczas powstania moździerz i pociski do niego w kierowanym przez siebie warsztacie rusznikarskim przy ul. Wareckiej 4/6. 

Pierwsze bojowe użycie tej broni nastąpiło pod koniec sierpnia przy rogu Marszałkowskiej i Królewskiej do celu w Ogrodzie Saskim. Prace nad ulepszeniem granatnika i pocisku trwały do pierwszego tygodnia września, przerwane następnie przez brak elektryczności i bombardowania, które za trzecim razem pogrzebały pod gruzami warsztat z wyprodukowanymi granatnikami i pociskami. Po wojnie inż. mech. Zbigniew Pączkowski został mianowany przez Rząd Tymczasowy profesorem zwyczajnym Politechniki Warszawskiej, kierował podwydziałem Sprzętu Mechanicznego przy Wydziale Mechanicznym-Technologicznym /MT; obecnie WIP – Wydział Inżynierii Produkcji/, był Prezesem Polskiego Towarzystwa Astronautycznego i był nadal pacjentem mojej Matki. Muszę też dodać, że inż. mech. Zbigniew Pączkowski po wybuchu powstania był wraz z grupą innych mężczyzn prowadzony przez Niemców i udało mu się uciec. Pozostali zostali przez Niemców rozstrzelani. Jest to jeden z „elementów”, który nie został „Utracony”. Profesor Pączkowski był wybitnie zdolnym inżynierem i doskonałym nauczycielem akademickim). 

Z pokoju stołowego na lewo prowadziły drzwi do sypialni z oknem na ul. Wilczą, a w skos na prawo drzwi na korytarz kończący się drzwiami do kuchni. W prawej ścianie korytarza były kolejno drzwi do ubikacji, łazienki i pokoju Babki. Okna tych pomieszczeń wychodziły na podwórze. W przeciwległej ścianie kuchni były drzwi do sionki, z której prowadziło dwoje drzwi, jedne do pokoju służbowego, drugie na klatkę schodową kuchenną. Klatką schodową kuchenną wychodziło się na podwórze i schodziło do piwnicy. Mieszkanie miało 200 m2. Czynsz wynosił 200 zł/m-c ( czynsz wynosił tyle, ile zarabiał mój Ojciec – referent w Naczelnej Dyrekcji Lasów Państwowych, kiedy rodzice wynajmowali to mieszkanie, natomiast Matka, prowadząc praktykę prywatną, zarabiała do 2000 zł/m-c, co było tematem żartów rodzinnych).

Większa część moich wspomnień z okupacji i powstania utrwalona jest dzięki opowiadaniu o nich w gronie rodziny i znajomych przez Matkę, która również miała pamięć wzrokową i dar bardzo szczegółowego relacjonowania z akcentem humorystycznym; była optymistką i pomimo grozy niemieckiej okupacji i powstania potrafiła czerpać siłę i nadzieję obserwując rzeczywistość ze spostrzeganiem sytuacji mających elementy rozśmieszające (Matka uwielbiała felietony Wiecha /Stefana Wiecheckiego/, a wydane w 1946 r. wspomnienia Janusza Meissnera „Żądło Genowefy”, dzięki opisom zachowań Pryszczyka /nazwiska zmienione aby uchronić rodziny od represji okupantów/, warszawskiego taksówkarza i kierowcy Meissnera w kampanii wrześniowej, a potem tylnego strzelca Wellingtonów „G jak Genowefa” i „L jak Lucy”, Matka czytała głośno, po zakończeniu obiadu przy stole na tarasie w Mościcach, wybierając fragmenty o Pryszczyku, którego autor opisywał i cytował, jako mówiącego właśnie takim językiem, jakim mówili bohaterowie Wiecha. Było to tak interesujące, że na tej książce nauczyłem się czytać przed pójściem do I-szej  klasy szkoły podstawowej w Mościcach).

Matka, jak i inne kobiety bardzo niepokoiła się o Ojca, od którego nie było żadnych wieści po liście wysłanym z Kozielska dokąd po moim urodzeniu zaraz wysłała depeszę. Podobnie , jak inne, wybrała się do wróżki, która uspokoiła Ją, że Ojciec żyje i jest w „obcej skórze”. Odwiedziła też wróża, który powiedział, że musi być przygotowana na najgorsze i m.in. powiedział Jej, że ma dwoje małych dzieci, córkę i syna, który ma słabe serce. Matka wcale się tym nie przejęła, ponieważ byłem od urodzenia okazem zdrowia. Nad nami na III-cim piętrze mieszkał lekarz pediatra Barański (dr Barański po wojnie był przez szereg lat Ministrem Zdrowia i Opieki Społecznej), który po koleżeńsku, co kilka miesięcy, badał moją siostrę i mnie. Jakiś czas po wizycie u wróża dr Barański po osłuchaniu mnie powiedział : „co się stało z jego sercem”. 

Wtedy dopiero Matka przejęła się przepowiednią wróża (po wojnie lekarz fabryczny w Mościcach, dr Nowicki, orzekł, że mam niedomykalność zastawek i „jak dociągnę do 50-tki to będzie dobrze”. Matka zawiozła mnie do Krakowa, gdzie przebywał, wypędzony jak my, znany pediatra Profesor Mroczek, jeden z nauczycieli akademickich Matki. Prof. Mroczek po uważnym i długim osłuchaniu mnie stetoskopem, jeszcze drewnianym, pocieszył nas, że to nie jest niedomykalność zastawek, a ubytek w mięśniu sercowym spowodowany infekcją bakteryjną, który powinien się wyrównać w okresie dojrzewania pod warunkiem nie forsowania serca. Zrobiony w wieku 17 lat elektrokardiogram nie wykazał już wady).

Wybuch powstania wywołał powszechny entuzjazm. Byłem wtedy w połowie 5-go roku życia. W sąsiednim domu /Wilcza 12/ była Komenda Śródmiejska Armii Ludowej /AL/ (może dlatego ten dom i sąsiedni nr 10 zostały tak bardzo zniszczone, może były tam materiały wybuchowe AL), a zaraz za rogiem na Mokotowskiej Komenda Śródmiejska AK. Pewnie dlatego na naszym podwórzu i w okolicy kręcili się młodzi ludzie z biało-czerwonymi opaskami, pewnie z ochrony sztabu, ze słynnymi niemieckimi pistoletami maszynowymi Schmeisserami i Bergmanami, których pozwalali mi dotykać. Poprosiłem Babkę żeby mi przyszyła do szelki od krótkich granatowych spodenek biało-czerwoną baretkę; chodziłem po podwórzu i mówiłem, że jestem łącznikiem z AK (mam do dzisiaj zachowane zdjęcie w tych spodenkach z tą baretką).

Entuzjazm malał z upływem dni sierpnia. Zwłaszcza za sprawą śmierci przywództwa naczelnego AL 26 sierpnia w wybuchu bomby zrzuconej przez „Sztukasa” (Junkers Ju-87 był najsłynniejszym bombowcem nurkującym pierwszej połowy wojny, zbudowanym specjalnie do niszczenia pojedynczych celów, jak gniazdo CKM, działon, okręt, czy dom) na dom nr 16 przy ul. Freta, akurat wtedy, gdy odbywała się tam narada naczelnego kierownictwa AL. Śmierć słuchających poleceń „z Moskwy” przywódców AL wydawała się bardzo symptomatyczna dla dalszych losów powstania i nasuwająca poważne podejrzenia, co do jej politycznego aspektu (czy była dokonana w taki sposób rękoma niemieckimi ze względu na Związek Patriotów Polskich skupionych przy działaczce komunistycznej zakochanej w Stalinie, Wandzie Wasilewskiej? czy odwrotnie, czynnikiem minimalizującym ewentualną, pod naciskiem anglosasów, możliwość manewru Armii Czerwonej /CA/ oskrzydlającego Warszawę?). Jakoś po tym dramacie na podwórzu domu nr 13 przy ul. Wilczej /vis à vis/, gdzie były siostry zakonne, zbierali się mieszkańcy na modlitwy wspólne przed figurą Matki Boskiej (figura przetrwała te wszystkie lata i stoi do dziś, siostry zakonne też tam są), w czym bardzo aktywnie uczestniczyła moja Babka. Nastrój tamtych chwil oddaje taki incydent : stałem na balkonie, kiedy jeden z powstańców „z Wilczej 12” strzelił do gołębia, który spadł na ulicę; zrobiłem wtedy „wielkie oczy” i dobitnie, powoli powiedziałem „morderca – Bóg go skarze” (wcześnie nauczyłem się wymawiać „r” i robiłem to z naciskiem). 

Po rozpoczęciu ostrzału moździerzami salwowymi /Neuerwerfer/ zwanymi „ryczącymi krowami” od odgłosu przed odpaleniem salwy, na który to okropny dźwięk, Babka zbierała mnie i siostrę za drzwiami z pokoju stołowego na korytarz do kuchni (środek mieszkania – najbezpieczniejsze miejsce) i głośno odmawialiśmy „Pod Twoją Obronę”.  Z upływem dni września mieszkańcy byli coraz bardziej załamani. Coraz więcej czasu spędzaliśmy w piwnicach. Na poziomie piwnic poprzebijano ściany domów, tak, że od Mokotowskiej do Kruczej można było przejść piwnicami.  Wobec różnic w poziomach położono pochylnie z desek. Coraz więcej było przygarniętych osób z domów zniszczonych pociskami z ciężkiego działa kolejowego stojącego na torze pod Warszawą między Piastowem, a Gołąbkami (gdy mieszkałem w Piastowie pokazywano mi miejsce, w którym stało działo nazywane „Grubą Bertą”) i bombami Sztukasów. 

Coraz więcej było zgonów ludzi starszych z niedożywienia i trudów bytowania, ofiar ostrzału, w tym ostrzału niemieckich strzelców ukrytych i zamaskowanych na strychach, tzw. „gołębiarzy” (Niemcy wiedzieli, że albo powstanie wybuchnie, albo CA wejdzie, albo „i to i to”  i zawczasu poukrywali sniperów na strychach), bombardowania oraz zasypania gruzami. Z głodu i utrudzenia zmarł koczujący w naszym domu Pan Skipirzepa, którego dom został zniszczony (u Pana Skipirzepy Wuj w czasie studiów na Wydziale Elektrycznym Politechniki Warszawskiej odnajmował stancję, jak się wtedy mówiło i w gronie rodzinnym jeszcze długo po wojnie opowiadało się różne historyjki o zabarwieniu humorystycznym o drobnych dziwactwach Pana Skipirzepy, którego rzuciła żona i który samotnie wychowywał syna Tadeuszka). Zwłoki owinięte prześcieradłem przenoszono piwnicami na desce celem pochówku na Placu 3 Krzyży. Przy przejściu do domu Wilcza 8 po pochylni, zwłoki zaczęły się zsuwać i Pan Sadło, który niósł deskę z tyłu, zemdlał. W naszym domu mieszkała Pani Kahl z córką Jadwigą, która przed wojną wybierała się na studia medyczne na Uniwersytecie Warszawskim i często odwiedzała moją Matkę. Krewna Pani Kahl mająca syna Hendryczka i jamniczkę „Filipinkę” (od nazwy powstańczego granatu z zapalnikiem uderzeniowym) została zabita przez granat. Wtedy poszedłem do pomieszczenia piwnicznego Pani Kahl i dobitnie wymawiając „r” powiedziałem : „Proszę Panią, jak Hendryczka zabije granat to ja się „Filipinką” zaopiekuję, bo ja bardzo psy lubię”. Na to Pani Kahl odpowiedziała : „ale „Filipinka” nie jest Hendryczka, tylko moja”. Nie speszyłem się tym wcale i powiedziałem : „no to, jak Panią zabije, bo mnie nie zabije, bo ja mam woreczek, a w woreczku medalik” (Babka uszyła mnie i mojej siostrze małe woreczki na mocnej tasiemce noszone na szyi z danymi osobowo-adresowymi i z medalikami z Matką Boską). Na szczęście Pani Kahl miała poczucie humoru i zaniosła się niepowstrzymanym śmiechem, na co nadeszła moja Matka i Pani Kahl śmiejąc się wszystko opowiedziała. 

29 września ‘44 rozpoczął się szturm Niemców z czołgami Książęcą w górę na Plac 3 Krzyży, który do końca był w rękach powstańców. Zagrożenie to wstrząsnęło mną, odebrane jako paniczne, głośne krzyki  : „Tygrys !, Tygrys !” (w rzeczywistości Niemcy masakrujący Warszawę Tygrysów podobno nie mieli, ale obrońcy przemęczeni i znerwicowani mieli takie przekonanie; ten strach pozostał we mnie - byłem w połowie 5-go roku życia - bardzo utrudniając mi naukę, w tym kreślenie na rajzbrecie i inne czynności oraz prace wykonywane tyłem do pustego i cichego mieszkania /pomieszczeń/ lub w warunkach braku widoczności, w tym pływanie w naturalnych zbiornikach wodnych z powodu paraliżującego przeświadczenia, prawie widoku rzucającego się na mnie z tyłu tygrysa, czy wielkiego drapieżnika wodnego. W czasie studiów musiałem w końcu pójść do specjalistycznej komórki w zespole leczenia studentów przy ul. Mochnackiego, gdzie w wyniku specjalistycznych szczegółowych badań stwierdzono, że to są właśnie skutki tego przerażenia grozą ataku Tygrysów z ostatnich dni powstania; skutki  te będę odczuwać do końca życia, tak jak i brak, w wyniku przeżytej traumy, nawet najmniejszych marzeń wybudowania swojej siedziby, czy upiększania mieszkania). 

Szliśmy potem, trzy dni po kapitulacji, 5 października ’44 (wypędzeni przez Niemców w 10 minut z domu, który nie ucierpiał ani podczas kampanii wrześniowej, ani podczas powstania, a potem został tak zniszczony przez niemieckich żołnierzy, że z naszego pokoju stołowego na pierwszym piętrze – dom miał pięć pięter – widać w górze było niebo zamiast sufitu, a do kuchni nie można było przejść, bo zamiast korytarza była czarna dziura do piwnic; piękne prawdziwe meble i nowoczesne wyposażenie gabinetu Matki Niemcy wywieźli - podczas budowy Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej /MDM, rok 1952/ ruinę wyburzono i w miejscu pięknej kamienicy zbudowano brzydką plombę, natomiast dom Nr 8, który dostał w czasie kampanii wrześniowej bombę i podczas okupacji został wyremontowany, przetrwał i po usunięciu zniszczeń dokonanych przez niemieckich podpalaczy stoi do dzisiaj świadcząc, jak korzystnie różniły się warszawskie kamienice od budownictwa socrealistycznego) ul. Wilczą do Politechniki razem z Panią Kahl i „Filipinką”. Po przejściu przez ul. Kruczą przejściami pomiędzy ścianami a barykadami, „Filipinka” wbiegła przez tunel bramy na podwórze jednej z kamienic i znikła nam z oczu. Wołaliśmy ją wszyscy, ale już nie wybiegła, a zatrzymać się i pójść za nią na to podwórze nie mogliśmy. Córka Pani Kahl przypuszczała, że niestety złapano ją i zjedzono (rozmawialiśmy o tym po wojnie; córka Pani Kahl została lekarzem psychiatrą, pracowała w szpitalu w Tworkach, wyszła za mąż za inż. mech. Stanisława Kunstettera, wykładowcę w Katedrze Obróbki Skrawaniem Politechniki Warszawskiej, syna Profesora Politechniki Jana Kunstettera kierującego Katedrą Części Maszyn i Rysunku Technicznego i nadal przychodziła do mojej Matki, jako pacjentka). 

Jak napisałem w pierwszej części wspomnień opublikowanej w Numerze 3 „Naszej Służby” z 1-14 II 2000 r. spod Politechniki (placyk przy budynku znanym jako „Nowa Kreślarnia”) do obozu w warsztatach kolejowych w Pruszkowie jechaliśmy ciężarówką. Samego załadunku i jazdy nie pamiętam wcale. Natomiast pamiętam dwu młodych żołnierzy w mundurach i w furażerkach (pamiętam też żołnierza, który nakazał nam opuścić w ciągu 10 min. nasz dom; wyszedłem przed bramę i patrzyłem, czy on już idzie. Szedł od Mokotowskiej i też był w samym mundurze i w furażerce; wszyscy czekali aż przyjdzie i nakaże opuścić dom, ponieważ takie były ustalenia kapitulacyjne), którzy pomogli nam zejść z ciężarówki i zrobili nam miejsce na ladzie warsztatowej, tak że ja i siostra spaliśmy na tej ladzie, a Matka i Babka przy nas przycupnięte przy ladzie. 

Jak wspomniałem w pierwszej części wspomnień, rano załadowano nas do wagonów towarowych bez dachu z ziemnej rampy, wysypanej czarnym szutrem. W wejściu na rampę odgrodzoną drewnianą poręczą znajdował się drewniany kołowrót, przy którym stał żandarm z żółtą blachą na piersi nadzorujący przechodzenie na rampę. Osoby bez dzieci wywożono na roboty do Rzeszy, a osoby z małymi dziećmi na Generalną Gubernię na południe. W czasie przechodzenia z hali warsztatów na rampę do Matki podeszła młoda kobieta i poprosiła, żeby Matka dała jej jedno dziecko, bo ona już trzeci raz ucieka z wywózki na roboty do Rzeszy. Matka dała jej mnie (siostra miała zapalenie stawów i gorączkę) i powiedziała, żeby szła cały czas przed nami. Po przejściu tej osoby ze mną przez kołowrót, żandarm powiedział :”Halt !”. Na szczęście po chwili powiedział : „Komm !, Komm !” i wskazał ręką, żeby przechodzić dalej. 

Matka po przejściu przez kołowrót zaraz odebrała mnie od tej osoby i powiedziała jej, żeby dalej radziła sobie sama. Po ciasnym upakowaniu wypędzonych mieszkańców Warszawy – można było stać, a już siedzieć trzeba było na zmianę – pociąg odprawiono. W pierwszej części wspomnień napisałem, że „zwolniono” nas 7 października ’44 po południu na stacji w Tarnowie. W czasie przejazdu pociąg często zwalniał, jechał bardzo wolno i stawał. Nie wolno było wysiadać. Ciągle słychać było bliżej i dalej strzały. Babka miała w plecaku nocnik, który udostępniała kobietom pod warunkiem wykładania go papierem /gazetą/. Mężczyźni załatwiali się do butelki. Próby wykorzystania postoju, kończyły się czasem tragicznie na oczach wywożonych.  

Koszmar skończył się, gdy – jak napisałem w pierwszej części wspomnień - Wuj przyjechał po nas na stację w Tarnowie bryczką fabryczną i zawiózł do swojego pięknego mieszkania fabrycznego w Mościcach. Była to bliźniacza połowa domu Nr 3 przy ul. Głogowej stojącego na rogu z ul. Jarzębinową, na której ul. Głogowa się kończyła, a na jej drugim końcu za ulicą poprzeczną znajdowało się główne wejście do pięknego budynku Dyrekcji Zakładów Azotowych w Mościcach (ulice przecinały się pod kątem prostym i każda nosiła nazwę od drzew, którymi była wysadzona). 

Prezydent Ignacy Mościcki i Minister Przemysłu i Handlu, Eugeniusz Kwiatkowski, obaj inżynierowie chemicy, zbudowali, mówiąc ogólnie, na polach wsi Świerczków w widłach rzek Dunajec i Biała w latach 1927 – 1929 nie tylko fabrykę, ale i całe osiedle fabryczne. Domy wybudowane wg jednego projektu miały białe elewacje, wejścia główne z kolumnami po bokach i dwuspadowe dachy kryte czerwonymi dachówkami. Piece kaflowe w pomieszczeniach były opalane gazem ziemnym (zagłębie krośnieńsko-jasielskie), a piece kuchenne /kuchnie z nadstawkami i piekarnikami/ węglem i drzewem. Cała posesja otoczona była siatką na cokole betonowym. Furtka od ul. Głogowej prowadziła przez ogród reprezentacyjny chodnikiem do głównego wejścia. 

Brama dwuskrzydłowa od ul. Jarzębinowej prowadziła przez ogród warzywny drogą utwardzoną żwirem na podwórze położone między wejściem kuchennym, a garażem, podobnie jak dom podzielonym na bliźniacze połowy dla jednej i drugiej rodziny pracowników fabryki. Wuj w swojej połowie garażu trzymał kury, kaczki, gęsi i indyki, ponieważ nie miał samochodu i do fabryki krótką ul. Głogową jeździł na rowerze, który trzymał w spiżarce położonej na wprost wejścia kuchennego. Do wejścia kuchennego z podwórza wiodły schody usytuowane bokiem przy ścianie i kończące się małym gankiem. Wejściem kuchennym wchodziło się do sionki bez okna, w której po lewej znajdowały się drzwi do piwnicy, na wprost drzwi do spiżarki, a po prawej drzwi do kuchni. Piwnice miały na podłodze gładzoną szlichtę betonową, ściany otynkowane na biało, wygładzone i okienka małe u góry z zawiasami na osi poziomej na dolnym boku. Również w nich były piece kaflowe opalane gazem ziemnym. Mogły one pełnić funkcje pokoi (tam przebywaliśmy, gdy przez Mościce przechodził front, a w domu kwaterowali najpierw Niemcy, a potem Sowieci; o czym pisałem w pierwszej części wspomnień). 

Główne wejście z podestu mającego po bokach kolumny, na który wchodziło się po kilku stopniach, zamknięte czterema przeszklonymi szkłem z wzorem chroniącym przed wglądem, segmentami drzwiowymi mogącymi się składać w razie potrzeby, prowadziło do holu. W holu po lewej stronie znajdowały się drzwi do pokoju z oknem na ul. Głogową, który Wuj udostępnił Matce na gabinet lekarski zaraz po przejściu frontu i drzwi do gabinetu Wuja z wielkim oknem na ul. Jarzębinową, przeszklonymi drzwiami wyjścia na taras i rozsuwanymi drzwiami do pokoju stołowego przeszklonymi szkłem z wzorem chroniącym przed wglądem. W przeciwległej do wejścia głównego ścianie holu znajdowały się pełne, dwuskrzydłowe drzwi do pokoju stołowego, a w prawej ścianie drzwi pełne, jednoskrzydłowe na korytarz. W korytarzu po lewej były drzwi do pokoju stołowego, a następnie do kuchni. Po prawej znajdowały się kolejno drzwi do sypialni, drzwi do sionki  bez okna(z drzwiami do ubikacji po lewej i do łazienki na wprost) i drzwi do pokoju służbowego przy końcu korytarza, który kończył się przy ścianie dzielącej dom na bliźniacze połowy. Okna tych pomieszczeń wychodziły na ul.  Głogową. 

Na końcu korytarza po prawej znajdowały się schody drewniane, wewnętrzne prowadzące, przy ścianie dzielącej dom, na piętro. Schody otaczały sufit spiżarki wyposażony w przeszklone przezroczystymi szybkami drzwi - usytuowane ukośnie (pod kątem, równym kątowi biegu schodów od półpiętra w górę) z zawiasami na dłuższym boku – chronione dookoła balustradą zwieńczoną poręczą. Podest półpiętra z oknem na podwórze miał długość równą szerokości obu biegów schodów plus szerokość drzwi w suficie spiżarki. Na piętrze wychodziło się na korytarz usytuowany nad korytarzem na parterze i stanowiący jego odwzorowanie. Korytarz kończył się drzwiami zamykającymi wejście na strych. W prawej ścianie korytarza, w połowie jego długości, znajdowały się pełne drzwi jednoskrzydłowe wejścia do dużego pokoju z facjatowym oknem wychodzącym na gaik mirabelek i topolę. Korytarz wraz z tym pokojem stanowił pomieszczenia mieszkalne w kondygnacji strychowej, wyodrębnione przez osobne ścianki tworzące facjatę. W tej facjacie Wuj urządził nasze lokum. 

Całe to mieszkanie fabryczne dla rodziny pracownika (Wuj, Wujenka, dwu synów, gosposia), stanowiące bliźniaczą połowę domu wybudowanego dla dwu rodzin pracowników Zakładów Azotowych w Mościcach, było większe od naszego mieszkania przy ul. Wilczej i miało w sumie 300 m2 (odwiedziłem ten dom będąc w Tarnowie w 2003 r. i dowiedziałem się, że obecnie w tej połowie domu mieszkają cztery rodziny, sic! – oto jeden z ogromnej ilości przykładów bolesnych zmian wypracowywanych po roku 1918 polskich standardów w wyniku zmowy i zbrodniczej napaści na Polskę w 1939 r. dwu okrutnych totalitaryzmów). 

W ogrodzie warzywnym gosposia Wuja ze wsi Świerczków, Zosia Tryba, miała posadzone wszystkie podstawowe warzywa włącznie z groszkiem, fasolką szparagową, pomidorami i burakami oraz kapustę białą i czerwoną, a także kartofle. Ogrodnik fabryczny, Pan Mortek, przychodził z koniem i pługiem i orał część ogrodu warzywnego pod te uprawy. Były tam też drzewa owocowe : jabłonki, grusza i śliwy węgierki oraz między tarasem i kuchnią cały gaik śliw mirabelek. Za gaikiem przed drogą od bramy na podwórze stał trzepak z zespawanych odcinków dwu i pół calowych rur stalowych zabetonowany w ziemi (pamiętam ten trzepak dobrze, ponieważ pewnego razu siedział przy nim młodszy z moich dwu braci wujecznych bawiąc się pistoletem opartym lufą o brzuszek, a było to tak, że odwiedziło nas kolejno dwu braci stryjecznych wuja i mojej Matki, jeden przyjechał motocyklem z przyczepą z Bielska-Białej, a drugi z żoną z Gliwic sportowym, białym, dwuosobowym kabrioletem firmy Lancia. Przy radosnym powitaniu i wyrażeniu zdziwienia, że się nie bał, pokazał pistolet „Parabellum” do obrony. W rozgardiaszu powitań raptem okazało się, że nie ma pistoletu i młodszego synka Wuja. 

Obaj stryjeczni Stryjowie/Wujowie wozili nas swoimi pojazdami wkoło po całych Mościcach). Na skraju gaiku od strony kuchni, przed biegnącą wzdłuż domu ścieżką łączącą wejście do kuchni z zejściem z tarasu, rosła duża, smukła topola, przy której kończyła się - odcinkiem pionowym z zaworem grzybkowym z pokrętłem i króćcem do nasadzania węża do podlewania – wyprowadzona z domu rura (miejsce to utkwiło mi bardzo dokładnie w pamięci, ponieważ moja siostra huśtała się pewnego razu trzymając rękoma gałąź topoli. Gałąź się urwała i siostra spadła trzymając ją w rękach płasko na ziemię twarzą do dołu tuż obok tego pionowo sterczącego do góry odcinka rury; skończyło się szczęśliwie tylko na lekkim skrzywieniu nosa, co pozostało Jej do końca życia). 

Całą tę posesję będę pamiętał dokładnie, jak miejsce wolności i sytości, ponieważ pod koniec powstania mieliśmy, dzięki zapobiegliwości Babki, tylko worek sucharów i woreczek kostek cukru, które Matka podawała nam w piwnicy nakraplając na nie krople miętowe, a jeżący włosy piekielny dźwięk „nakręcanych ryczących krów” i na końcu panika „Tygrys !, Tygrys !” stworzyły koszmar, który na całe życie naznaczył moją konstytucję psychiczną. Dlatego pobyt w Mościcach będę do końca życia pamiętał, jak pobyt w raju (w roku 2003, idąc za głosem serca, nabyłem wielki wazon kryształowy zwężony w środku i w tym zwężeniu na mosiężnym łańcuszku zawiesiłem mosiężną, polerowaną tabliczkę z wygrawerowanym napisem : „Społeczności Tarnowa w podzięce za serdeczną gościnę i opiekę w latach 1944 – 1948 wysiedlony przez okupanta Warszawiak – Józef Rudziński”. 

Wazon ten wraz z pięknie wydanym albumem „Zamki Polskie” wręczyłem Prezydentowi Tarnowa, Mieczysławowi Bieniowi podczas umówionej wizyty, na którą przyszedłem wraz z Dyrektorem Oddziału Narodowego Banku Polskiego /NBP/ w Tarnowie Stanisławem Wolnikiem i będącym już wtedy na emeryturze długoletnim Dyrektorem Oddziału NBP w Tarnowie Tadeuszem Kobylcem, który tę wizytę umówił, jak również wizytę u Prezesa Zarządu Zakładów Azotowych w Mościcach, którą również odbyłem w tej samej asyście. Przypomniałem tam postać mojego Wuja, a zostałem bardzo miło przyjęty, oprowadzono mnie ze szczegółowymi objaśnieniami po muzeum fabrycznym i ekspozycji przedstawiającej aktualną, bogatą i ciekawą ofertę zakładów, a także podarowano mi piękne wydawnictwa historyczne i aktualne o Tarnowie i Mościcach oraz pamiątkową, metalową tabliczkę stanowiącą replikę tablicy wykonanej dla upamiętnienia rozpoczęcia budowy fabryki, ukończenia i poświęcenia w dniu 18 stycznia 1930 r. przez ks. Biskupa Leona Wałęgę). 

Przed pójściem do szkoły chodziłem do „Ochronki” (tak się tam mówiło na przedszkole), którą wspaniale prowadziły siostry zakonne mające duże , białe kornety „ze skrzydłami” /Szarytki/, a często odwiedzał ją proboszcz, ks. Prałat Indyk, zasłużony uczestnik ruchu oporu, kapelan AK, inicjator i kierujący budową kościoła w Mościcach (ten piękny kościół zwiedzałem później w czasie budowy i po jej ukończeniu). Lekcje religii w szkole prowadził wikary ks. Cierniak. W Mościcach  przystąpiłem też do I Komunii Św. wspaniale przygotowanej przez siostry i niezwykle uroczyście poprowadzonej przez ks. Prałata Indyka. Po Komunii siostry zorganizowały pyszny poczęstunek, prawdziwe przyjęcie (przychodziła już wtedy pomoc międzynarodowego Caritasu i paczki UNRA z USA). W przygotowaniach aktywnie uczestniczyła też Babka. Babka, która była osobą niezwykle energiczną o wielkich talentach kierowniczych i pedagogicznych, która „prowadziła” dom mojej Matce, a poprzednio w decydującym stopniu brała udział w wychowywaniu Mojej Matki i Wuja od razu energicznie włączyła się w prowadzenie domu Wuja. 

Babka miała również ogromną wiedzę i umiejętność przygotowywania wzmacniających odżywek leczniczych opartych na naturalnych składnikach (jak m.in. na owocach i płatkach dzikiej róży, której cały szpaler krzewów posadzony był przy siatce ogradzającej ogród reprezentacyjny od ul. Głogowej i której owoce i płatki pomagaliśmy zbierać) oraz zabiegów leczniczych, w tym zabiegów wodolecznictwa metodą ks. Knajpa, przy powszechnych chorobach trapiących zwłaszcza dzieci, na które kolejno wszyscy całą czwórką zapadaliśmy (świnka, koklusz, ospa wietrzna, odra, szkarlatyna, angina). Dzięki zabiegom wykonywanym przez Babkę, albo pod Jej nadzorem, jakoś wszyscy szybko z tych chorób wychodziliśmy. Babka wytwarzała też specjalne, wzmacniające odżywki dla Wuja, o którego zdrowie bardzo się martwiła i często przymuszała Go do ich zażywania. Właśnie przy wytwarzaniu swoich specyfików, pewnego razu odstawiając na nadstawkę kuchni dwulitrowy garnek wrzącego mleka wylała je na siebie prosto na dekolt i okropnie się poparzyła (było to mleko prosto od krowy, pełnotłuste, z którego słodką śmietanę zbierało się łyżką do garnuszka). Stary felczer, jeszcze z armii ck, wykurował Babkę tak, że nie było najdrobniejszego śladu oparzeń, co potwierdza nieraz we wspomnieniach wymienianą wielką, praktyczną wiedzę starszych felczerów tej armii, czego jestem naocznym świadkiem.

W Mościcach chodziłem też do drugiej klasy szkoły podstawowej. Ponieważ był tu przedtem zabór austryjacki najlepszym stopniem była „1”, a najgorszym „5” o czym niewiele osób dzisiaj wie (nawiasem mówiąc starsi ludzie ciepło wspominali tam cesarza Franciszka Józefa). Wychowawczynią mojej klasy była Pani Bankowa. Pan Banek był w ruchu oporu i wychowawczyni nie wiedziała, czy żyje. Pewnego razu na wywiadówce Pani Bankowa bardzo wzruszona powiedziała mojej Matce : „Pani Józek tak mi pięknie zaśpiewał, że się popłakałam”. Ponieważ nie mam od dziecka dobrego słuchu muzycznego i fałszuję, Matka bardzo się zdziwiła i zapytała : „a co on Pani zaśpiewał ?”. Na to Pani Bankowa odpowiedziała, że zaśpiewałem jej „Czerwone Maki na Monte Cassino”. W Mościcach zrobiłem też pierwszy model redukcyjny. Był to samochód pancerny, który tak się spodobał Wujowi, że uprosił mnie o podarowanie modelu i postawił go u siebie w gabinecie na biurku. 

W Mościcach w drugiej klasie wstąpiłem do harcerstwa razem z młodszym bratem wujecznym, z którym chodziłem do jednej klasy (o rok starszy brat wujeczny był o klasę wyżej, a urodził się pierwszego kwietnia 1939 r. w naszym mieszkaniu przy ul. Wilczej i kiedy tegoż dnia mój Ojciec zadzwonił do fabryki w Mościcach do szwagra z tą radosną wieścią, Wuj wzburzył się myśląc, że to żart prima aprilisowy). Wuj uroczyście przypiął nam do bluz nad lewą piersią wytłoczoną z miedzianej blachy głowę wilka i zostaliśmy „Wilczkami”. Mało kto dzisiaj wie, że w polskim harcerstwie najmłodsi harcerze to były „Wilczki”, a nie „Zuchy”. „Zuchy” jeździły już na obozy (ale ich nie budowały), a „Wilczki” nie. 

W Mościcach drużyna harcerska rozwinęła się kilka lat przed wojną w hufiec, którego mecenasem był sam Prezydent Rzeczypospolitej /RP/ prof. dr Ignacy Mościcki. W roku 1945 po zakończeniu wojny, komendant hufca, uczestnik ruchu oporu w ramach „Szarych Szeregów”, phm. Wiktor Grygiel udał się na studia do Krakowa. Ostatnim komendantem hufca został Wuj, inż. hm. Zbigniew Kukulski. Wuj organizował obozy harcerskie szlakiem „Orlich Gniazd”. Dlatego w 2003 r. wręczyłem na ręce Prezydenta Tarnowa piękny album „Zamki Polskie” z dedykacją, w której przywołuję te obozy organizowane przez ostatniego komendanta mościckiego hufca przedwojennego harcerstwa. 

W roku 1948 PPR wprowadziła zmiany do statutu ZHP wyznaczające harcerstwu rolę przedsionka partii. Wtedy Wuj i większość instruktorów wystąpiła z harcerstwa. W roku 1949 PZPR rozwiązała ZHP. Jacek Kuroń utworzył wtedy Organizację Harcerską /OH/, tzw. czerwone harcerstwo; wszyscy członkowie nosili czerwone chusty i dostawali czerwone legitymacje OH. Wuj był zapalonym harcerzem od gimnazjum im. A. Mickiewicza. Został wtedy jednym z najmłodszych zastępowych. O wysokim morale ówczesnego wychowania świadczy m.in. przykład opowiadany przez Wuja. W Jego zastępie był harcerz mający szklaną protezę oka. Do młodziutkiego zastępowego przyszedł ojciec tego harcerza, płk dypl. Stanisław Sosabowski (późniejszy generał, dowódca Polskiej Samodzielnej Brygady Spadochronowej /PSBS/, która wykrwawiła się pod Arnhem) i powiedział po przywitaniu : „Kolego Zastępowy bardzo proszę podczas alertów i alarmów harcerskich nie stosować wobec mojego syna żadnych ulg, ponieważ ma on dobrze opanowaną technikę higienicznego posługiwania się protezą”. 

Wuj obchodził imieniny 17 marca. W tym dniu przychodzili harcerze z życzeniami i wieczorem w mieszkaniu i w ogrodzie odbywał się uroczysty krąg harcerski. Wuj otrzymywał pięknie ręcznie malowaną, na brystolu formatu A2 złożonego w pół, laurkę z wierszowanymi życzeniami wypisanymi tuszem ozdobnym pismem. Po złożeniu życzeń i po poczęstunku rozpoczynała się harcerska gawęda komendanta, po której śpiewano harcerskie pieśni i prezentowano dowcipne skecze. Nie było żadnego palenia tytoniu i żadnego alkoholu. Zapamiętałem szczególnie dha Stefana Pyrka, który odwiedzał nas jeszcze po wyjeździe z Mościc. Dh Pyrek od 1943 r. był „w lesie”, gdzie przy błocie, wilgoci, śniegu i roztopach spirytus /bimber/ był lekarstwem. Dh Pyrek opowiadał nam dramatyczne epizody z partyzantki. 

Dh Pyrek nie pił alkoholu i nie palił tytoniu. Różnice kulturowe „wschodu i zachodu” zaczynałem poznawać już w czasie kwaterowania najpierw żołnierzy niemieckich, a bezpośrednio potem żołnierzy sowieckich. Wuj miał na strychu części rowerowe, rower zapasowy, rower damski Wujenki, przyczepkę rowerową i wiele różnych narzędzi. Strych na bliźniacze połowy przedzielony był przegrodą z pionowo ustawionych w prowadnicach dolnych i górnych desek, które można było siłą trochę rozsuwać. Nic ze strychu Wujowi nie zginęło, również podczas okupacji niemieckiej. Pracownik fabryki zamieszkujący bliźniacze mieszkanie nie wrócił z wojny. Zaraz po wojnie fabryka przydzieliła tamto mieszkanie panu Woźnemu z „za Buga”, który został Sekretarzem PPR w fabryce i zamieszkał z żoną, córką i dwoma synami. Wujowi ze strychu zaczęły ginąć części rowerowe i narzędzia. Wuj kilkakrotnie rozmawiał w tej sprawie z panem Woźnym, ale to nie odniosło skutku.

31 lipca 1948 r. wyjechaliśmy z Mościc ku wielkiej rozpaczy (jak się potem okazało uzasadnionej) mojej i zwłaszcza mojej siostry, która miała już przyjaciółki, m.in. córkę inż. Hellera, Basię, siostrę znanego i obecnie wysoko ocenianego na forum międzynarodowym kosmologa, ks. Michała Hellera, a wtedy 18 letniego młodzieńca zdającego maturę. Matka jednak łudziła się, że Ojciec będzie wracał z Rosji i zacznie nas szukać poczynając od Warszawy, a akurat nadarzyła się atrakcyjnie zapowiadająca się okazja zamieszkania w jednej z podwarszawskich miejscowości.
            Na tym obecnie kończę dalszy ciąg wspomnień.

Pisząc tę część uświadomiłem sobie, że my zawsze mówiliśmy : „Niemcy wysiedlili nas z Warszawy”. Uważam, że używany przez Niemców zwrot „wypędzeni” charakteryzuje jedną z zasadniczych różnic między Polakami, a byłymi obywatelami Prus. Uważając się teraz za wypędzonych, wyrażają w istocie po prostu żal, że przegrali wojnę, a gdyby wygrali, to bezlitośnie traktowali by nas, jak niewolników i mordowali i tego teraz żałują zakładając swoje stowarzyszenia (słusznie mawiał często Jan Sobieski : „Prusy to żmija wyhodowana na łonie Rzeczypospolitej”).

Warszawa, 29 kwietnia AD 2009-04-29

                                                                                 Józef Henryk Rudziński


KONIEC

Odeszli od nas


W dniu 3 kwietnia 2018 zmarł nasz kolega, członek Zarządu naszego Stowarzyszenia profesor Roman Bogacz. Profesor Bogacz pochodził z rodziny o tradycjach niepodległościowych, rodzice profesora zaangażowani byli w działalność Armii Krajowej podczas okupacji.
Profesor Bogacz ukończył studia politechniczne, doktoryzował się w Polskiej Akademii Nauk u profesora Sylwestra Kaliskiego. Był profesorem Politechnik Warszawskiej i Krakowskiej jak i Instytutu Podstawowych Problemów Techniki Polskiej Akademii Nauk, ekspertem kolejnictwa. Aktywnie uczestniczył w pracach Stowarzyszenia.
Był członkiem Europejskiej Akademii Nauk i Sztuk, honorowym profesorem Ukraińskiej Akademii Transportu.
Cześć jego pamięci.

Ważny cytat:
– Powinniśmy złożyć najwyższy hołd i przeprosić ludność stolicy, że poniosła tak straszne upokorzenia, tak straszne cierpienia – powiedział gen. Zbigniew Ścibor-Rylski „Motyl”, prezes Związku Powstańców Warszawskich, odsłaniając w 2010 r. pomnik cywilnych ofiar tamtego zrywu.
                                                            

Spis wspomnień Dzieci Powstania zamieszczonych w Biuletynie

Halina Kałdowska                                                             Biuletyn nr 12
Profesor Elżbieta Skotnicka-Iliasiewicz                             Biuletyn nr 14
Agnieszka Wróblewska                                                     Biuletyn nr 15
Jerzy Kraśniewski                                                             Biuletyn nr 16
Profesor Janusz Przemieniecki                                        Biuletyn nr 18
Profesor Agnieszka Muszyńska                                       Biuletyn nr 20 - 28
Profesor Elżbieta Skotnicka-Iliasiewicz                            Biuletyn nr 27
Mirosław Kukliński                                                            Biuletyn nr 28,29,30
Agnieszka Wróblewska                                                    Biuletyn nr 29
Wojciech Sobieszuk                                                         Biuletyn nr 30
Andrzej Bischoff                                                               Biuletyn nr 31
Profesor Stanisław Lewak                                                Biuletyn nr 31
Jacek Krzemiński                                                             Biuletyn nr 32,33,34,35
Profesor Stanisław Lewak                                               Biuletyn nr 33
Profesor Agnieszka Muszyńska                                      Biuletyn nr 34
Danurta Charkiewicz                                                       Biuletyn nr 36
Aleksander Szczęsny                                                     Biuletyn nr 36
Józef Henryk Rudziński                                                  Biuletyn nr 37
Tadeusz Władysław Świątek (link)                                  Biuletyn nr 37



Pożyteczne Linki:

Rachunek Bankowy Stowarzyszenia za okres 28.02.2018 -30.03.2018
28.02.2018              5583,69 PLN
30.03.2018             5793,69 PLN
40 dolarów kanadyjskich
200 dolarów amerykańskich.