3 kwi 2022

Zdarzenie i zmyślenia - Rozdział 2 - Pamiętnik znaleziony w...

Klara jeszcze raz przyj­rzała się starej fotografii, za­nim umieściła ją na powrót w pudełku, z którego wyjęła ze­szyt z pożółkłymi kartkami z zamiarem zagłębienia się w lekturę, ale spojrzała na zega­rek i stwierdziła, że najpierw trzeba zaparzyć herbatę. 


Kiedy wszystko było go­towe, sięgnęła znowu po ze­szyt, ale najwyraźniej nie było jej dane oddać się lekturze, bo sygnał dzwonka zmusił ją do wyjścia do przedpokoju.

– Przepraszam, że jestem za wcześnie – zaczęła Renata.

– Nic nie szkodzi, mnie też zdarza się częściej być za wcześnie, niż się spóźniać – odparła Klara zapraszając go­ścia gestem, by zajął miejsce przy stole.

– Moja synowa zrobiła niemałe zamieszanie odbie­rając telefon nie dla niej przeznaczony.

– Cieszę się, że pani jest wstępnie zainteresowana wydaniem książki. Można? – spytała biorąc dzbanek z herbatą do ręki.

– Tak – odparła Regina.

Klara nie była pewna, czego owo potwierdzenie do­tyczy, książki, czy herbaty. Napełniła jednak obie filiżanki i powiedziała, wskazując duże tekturowe pudło.

– Tu są zdjęcia i pamiętnik, o którym wspomniałam.

– „Pamiętnik znaleziony w Saragossie”?

– Raczej w pawlaczu – uśmiechnęła się Klara. Wyję­ła leżącą na wierzchu fotografię. To jest Piotrowska z domu Jasińska z mężem.

– Zdaje mi się, że właśnie na rodzinę Jasińskich tra­fiła moja synowa przeglądając stare dokumenty, stąd to jej zainteresowanie. Lepiej żeby pani wiedziała, że ona pracuje na zlecenie jakichś domniemanych spadkobier­ców i próbuje zawczasu wyeliminować ewentualne kłopo­ty ze strony prawdziwych spadkobierców, gdyby się tacy znaleźli.

– Rozumiem. Mnie interesuje wydanie książki. Czy chciałaby pani zabrać te materiały?

– Wolę nie brać odpowiedzialności za cenne pamiąt­ki. Będę do pani wpadała i razem wybierzemy to, co nada­je się do druku. Możemy zacząć od razu.

– W takim razie na początek może to – Klara sięgnę­ła po zeszyt w kratkę zapisany drobnym pismem i zaczęła czytać.

Michał Szczurek zdecydował się opuścić rodzinne strony po tym, jak Rosjanie, po Powstaniu Styczniowym pozbawili go ojcowizny. Ruszył w nieznaną podróż na zachód, gdzie oczy poniosą. Praktycznie przeniósł się spod zaboru rosyjskiego pod austriacki, a konkretnie do wsi Pawęzów w powiecie Tarnowskim. Tu okazało się, że mieszka rodzina o takim samym nazwisku. Nigdy nie udało się ustalić, czy mieli wspólnych przodków. Michał ożenił się i założył rodzinę. Żona wniosła w posagu tyle ziemi, ile mogli sami uprawiać i wyżywić rodzinę skła­dającą się z małżonków i trojga dzieci. Najstarsza była Maria, a Michał i Józef znacznie od niej młodsi. 

Wiejskie życie podporządkowane było porom roku i ciężkiej pracy, ale miało też swoje uciechy. Michał, zwany Rusinkiem z racji wschodniego pochodzenia, cie­szył się uznaniem współmieszkańców, którzy powierzyli mu stanowisko sołtysa. W ich chacie odbywały się ze­brania starszyzny, na których zapadały decyzje o wspólnych poczynaniach. Te spotkania zapamiętał naj­młodszy Józef, którego obrady nie interesowały, ale przyglądał się ich uczestnikom. Dużo palono, a jeden z obradujących rzucał niedopałki na podłogę i je rozdep­tywał, nie używał popielniczki. Później Maria musiała podłogę szorować, zamiast czytać młodszym braciom opowiastki. Może ten właśnie brak czasu starszych był zachętą, żeby jak najprędzej pójść do szkoły i nauczyć się czytać?

Najbliższa szkoła powszechna mieściła się w Lisiej Górze, wsi oddalonej o pięć kilometrów, które to kilome­try dzieci codziennie pokonywać musiały pieszo. Wę­drówki do i ze szkoły dostarczały też dodatkowych wra­żeń. Można było po drodze znaleźć jakieś leśne owoce, grzyby, albo… pietruszkę? Odkrycia bywają bardzo nie­bezpieczne. Nikt Józefa nie ostrzegł, żeby nie zbliżał się do rośliny o nazwie – szalej, która z wyglądu przypomi­na pietruszkę. Zatrucie na szczęście nie było śmiertelne. To doświadczenie pokazało mu czym może być narkotyk i nie były to wrażenia, które chciałby kiedykolwiek po­wtórzyć.

Rytm życia na wsi dyktuje przyroda. Jesień bywa złota i obfituje w dobra wszelakie dzięki obfitym plo­nom. Droga do szkoły, to raczej miły spacer, niż znój. W zimie z tą drogą bywało gorzej, zwłaszcza jeśli nie miało się dobrych butów. Długie zimowe wieczory Józef spę­dzał przy lampie naftowej, odrabiając lekcje, a po obo­wiązkach następowała przyjemność czytania „Trylogii” Sienkiewicza. Wiosna to czas intensywnej pracy dla wszystkich, nawet dzieci. Z pierwszym pojawieniem się zielonej trawy na łące, wypasało się na niej krowy i był to obowiązek najmłodszego członka rodziny.

Sielanka nie trwa wiecznie. Zdarzył się taki feralny dzień, w którym Józef po przyjściu ze szkoły zamiast domu zastał dopalające się zgliszcza. Kronika rodzinna nie informuje co było przyczyną pożaru, najważniejsze że musieli sobie z tym poradzić, przeprowadzając się do stajni. Wspólne zamieszkanie pod jednym dachem z koń­mi trwało aż do odbudowy domu.

Najmłodszy potomek okazał się zdolny i chętny do dalszej nauki, posłano go więc do gimnazjum w Tarno­wie. Nie wiem czy nauka była płatna, ale za stancję trze­ba by zapłacić, gdyby nie dobry zbieg okoliczności. Wu­jek Józefa mieszkał w mieście i przygarnął siostrzeńca. Wówczas zapewne całkiem bezinteresownie.

– Później kazał sobie zapłacić? – zapytała Regina.

– Nie wprost. Zaciągnął kredyt, który siostrzeniec podżyrował i jako żyrant spłacał go przez wiele lat.

– Jeszcze jedno. Trochę gubię się w tych koligacjach.

– Nie pani jedna. Podziwiam ludzi zajmujących się genealogią. Z moich pobieżnych wyliczeń wynika, że czte­rysta lat temu każdy z nas musiał mieć po około dwóch milionów przodków.

– Rzeczywiście, jest w czym wybierać.