- Widziała pani pierwszy odcinek nowego serialu o wojnie? – spytała Regina. – „Ludzie i bogowie”, taki chyba nosi tytuł.
- Tak i przyznam, że nie mogłam się połapać, o co chodzi.
- Jakiś szmalcownik, jakiś aktor i reszta bohaterów, mamroczących coś pod nosem.
- I mnóstwo strzelaniny, która ma zastąpić dramaturgię. W pamiętniku z tamtych lat wyglądało to całkiem inaczej – powiedziała Klara.
- Właśnie, w przekazach rodzinnych można znaleźć zaskakujące relacje z tamtych lat.
Klara wzięła do ręki brulion.
- Zanim poproszę, żeby pani przeczytała dalszy ciąg, to chciałabym opowiedzieć, jak w mojej rodzinie udało się ocalić trzech Żydów – ciągnęła dalej Regina. – Otóż moja cioteczna babka ukrywała na strychu Żydów. Niemcy dostali od pewnego kapusia cynk, ale nie wiedzieli, w którym domu szukać. Sprawdzili skrupulatnie część domów, zostawiając resztę na później. Kiedy zbliżyli się do domu babci, doleciał ich stukot i zobaczyli na dachu trzech mężczyzn, przybijających papę. W domu nikogo podejrzanego nie znaleźli, nie przyszło im do głowy, że ludzie robiący taki hałas mogli jednocześnie być tymi, którzy się ukrywali.
- Ciekawa historia – przyznała Klara, zanim zabrała się za czytanie pamiętnika.
Lato tamtego roku było piękne. Często jeździłyśmy z mamą do parków.
Dni się dłużyły, za to wieczory były zbyt krótkie, żebym mogła nacieszyć się obecnością taty, który zawsze słuchał uważnie, co miałam mu do powiedzenia, w przeciwieństwie do mamy, która każdą rozmowę ucinała propozycją zjedzenia czegokolwiek, a ja nigdy nie miałam apetytu. Jedyne, co mi smakowało, to portugalskie sardynki i czerwone wino. Pewnie i inne specjały docierały do Warszawy mimo okupacyjnej blokady, ale ja zapamiętałam tylko te. Skąd degustacja czerwonego wytrawnego wina przez małe dziecko? Ano, z zalecenia lekarza. Uznał on, że pomoże to zarówno na anemię, jak i brak apetytu. Delektowałam się winem w towarzystwie lalek, miałam nawet malutką karafkę i kieliszki wielkości naparstka. Moje lalki wyposażone były we wszystko, co lalkom i nie tylko im do życia potrzebne. Ale nie bardzo miałam z kim się nimi bawić, bo przyjaciółki mamy miały synów, a ci za lalkami nie przepadali.
Często więc musiałam bawić się sama i wówczas przychodziły mi do głowy pomysły, żeby coś spsocić, albo chociaż nie przestrzegać jakiegoś zakazu. Takim zakazem objęte było ruszanie cennej porcelanowej tancerki, ustawionej w gablotce kredensu. Przysuwałam sobie krzesło, wdrapywałam się na nie i ostrożnie brałam do ręki porcelanową kruchą ozdobę. Nikt mnie na tym bezeceństwie nie przyłapał, a tancerka, podobnie jak wiele cenniejszych przedmiotów, zginęła w bombardowaniu, które miało niebawem nadejść.
Na razie cieszyłam się szczęśliwym dzieciństwem. Rodzice na dobranoc opowiadali mi bajki, co umilało mi czas w oczekiwaniu na sen. Kiedyś mama zaprowadziła mnie do teatru. Był to teatr amatorski z aktorkami starszymi ode mnie o parę zapewne lat, ale zostałam zauroczona widowiskiem. Teatr stał się dla mnie od tamtej chwili wielką i niestety nigdy nie odwzajemnioną miłością.
Któregoś lata zostałam wywieziona do wujka Jeremiego do Łukowa na dożywienie. Efekt okazał się nienajlepszy. Przekarmiona przez gosposię Wandzię, zaczęłam mieć kłopoty z wątrobą. Życie toczyło się wolno, jak to w dzieciństwie. Między jedną a drugą niedzielą upływała wieczność. Niedziele były ważne, bo tego dnia szłam z tatą na spacer i mogłam go o wszystko zapytać, a on starał się mi wytłumaczyć zasady, rządzące światem. Nie zawsze mu się to udawało. Kiedy narzekałam na trudności z pokonaniem pięciu pięter, usłyszałam o wynalazku zwanym windą. Niczego takiego z autopsji nie znałam, a windy, które znał mój tata umieszczane były między schodami, a ściślej między poręczami schodów. Jakoś nie umiałam sobie tego wyobrazić. Przecież między poręczami jest tak mało miejsca, że taką windą mogłaby jeździć co najwyżej moja lalka. Właśnie! To jest to! Winda, to urządzenie do zmniejszania ludzi, którzy podróżują po poręczy schodów. Tak powstała moja prywatna teoria wind. Kiedy czegoś nie rozumiem i staram się to tłumaczyć bez wystarczającego zasobu wiedzy, wówczas zadaję sobie pytanie, czy aby nie jest to kolejna teoria wind.
Niekiedy wieczorami bywali u rodziców goście. Rozmawiano, popijano „tatę z mamą”, czyli czystą wódkę mieszaną z sokiem (najczęściej wiśniowym) i palono dużo papierosów. Moi rodzice oboje palili i dobrze pamiętam, że gotowe papierosy, takie jak o nazwie „Triumf”, należały do rzadkości. Najczęściej papierośnicę zapełniały papierosy własnej roboty. Było specjalne urządzenie do napełniania gilz tytoniem, albo tytoń zawijało się ręcznie w kupowane bibułki, specjalnie do tego przeznaczone.
Przyjęcia odbywały się niezależnie od pory wyłączania prądu. Mój ojciec, prawnik z wykształcenia, był złotą rączką. Potrafił nie tylko wszystko naprawić, ale założył w domu oświetlenie gazowe, nigdy więc nie trzeba było używać świec. Ta mała stabilizacja pozwalała czekać na koniec wojny z nadzieją, że już nic straszniejszego się nie wydarzy. Podśpiewywano: „Siekiera, motyka, piłka, alasz, przegra wojnę głupi malarz”. Ta i wiele innych piosenek były w stałym repertuarze podwórkowych grajków, którym rzucało się monety, zwinięte w kawałek gazety, żeby łatwiej można je było znaleźć. Właściwie, to podwórkowe granie było jedyną muzyką, jaką mogłam usłyszeć. Radia Niemcy skonfiskowali na początku wojny. Jedyną dostępną rozrywką, były książki, ale ja nawet czytać jeszcze nie umiałam.
Duch solidarności był powszechny i chociaż kolaboranci się zdarzali, to raczej nie afiszowali się z miłością do „legalnej władzy”. Na ulicach ludzie ostrzegali się wzajemnie przed łapankami, aczkolwiek bywało to niebezpieczne. Kobiety z małymi dziećmi raczej nie były celem łapanek, dlatego mamę ze mną przepuszczano.
Kiedyś, po takiej blokadzie ulicy, gdy nas przepuszczono, kilkadziesiąt metrów dalej, mama zobaczyła dwóch młodych mężczyzn w skórzanych kurtkach, ani chybi partyzanci, pomyślała. Mogli jednak być równie dobrze z gestapo po cywilnemu. Kiedy ich mijałyśmy, mama powiedziała do mnie głośno:
- Widziałaś Małgosiu, tam była łapanka.
Jeden z mężczyzn zatrzymał się na moment i spojrzał na mamę ponuro. Drugi pociągnął go za rękaw i poszli dalej. To jednak nie byli swoi. Tym razem udało się, chociaż tego akurat zagrożenia nie byłam świadoma.
Mama, nie mając, z kim mnie zostawić, zabierała ze sobą na zakupy. Któregoś dnia podczas takiej podróży zachciało mi się pić, weszłyśmy więc do baru. Nigdy wcześniej nie byłam w takim przybytku. Mama posadziła mnie na wysokim stołku, przed szklanką lemoniady. Rozumiałam, że jestem w miejscu raczej niedostępnym dzieciom. Obiecałam sobie, że jak dorosnę, to często będę przychodziła do barów, tylko… był problem. Jak będę sama, to kto pomoże mi się wdrapać na taki wysoki stołek? Jakoś nie pomyślałam, że jako dorosła, będę na tyle duża, żeby dać sobie z tym radę.
- Zmartwienia dzieci bardzo się różnią, od tych, jakie mają dorośli – wtrąciła Regina.
- Właśnie – zgodziła się Klara i wróciła do czytania.
To, czego, albo raczej kogo, wszyscy się bali, to byli Niemcy. Przygoda, jaka mnie spotkała, z perspektywy lat wydaje się błaha, wówczas jednak był to dla mnie horror. Tramwaje prawie zawsze był zatłoczone. Wyodrębniona część „Nur für Deutsche”, była niekiedy oddzielona tylko linką, której Polakom nie wolno było przekroczyć. W takim właśnie zatłoczonym tramwaju niemiecki oficer wziął mnie na kolana. Podobne sytuacje zdarzały się, ale nigdy wcześniej nie siedziałam na kolanach Niemca! Byłam dosłownie sparaliżowana ze strachu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz