Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wspomnienia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wspomnienia. Pokaż wszystkie posty

23 lip 2025

Bogusław Górakowski - Wspomnienia


Przedstawiamy wspomnienia Bogusława Górakowskiego, urodzonego w Warszawie 6.02.1938 r. w szpitalu św. Zofii.  Materiał powstał z wywiadu przeprowadzonego w Muzeum Dulag121 i przesłanego nam przez autora wspomnień.


 

Bogusław Górakowski i Helena Górakowska - matka Bogusława


Przed Powstaniem

W czasie okupacji mieszkaliśmy na Nowym Mieście przy ul. Kościelnej pod numerem 10. Tam mnie zastało powstanie razem z moją mamą i sześciomiesięczną siostrą.

Do chwili wybuchu powstania chodziłem do przedszkola prowadzonego przez siostry zakonne przy ulicy Freta obok kościoła św. Jacka. Ojciec mój miał sklep opałowy przy ulicy Chmielnej 15.

Pamiętam, jak, idąc do przedszkola, biegałem po ulicach. I jak na trzepakach żeśmy się bawili. Takie to było życie podwórkowe w zasadzie. Była radość wielka, jak na przykład śnieg spadł. Wtedy z góry przy kościele Najświętszej Marii Panny zjeżdżałem na sankach na ulicę Rybaki. Przypominam sobie jeszcze – trochę takie może dyskretne – jak mama mnie zaprowadziła do łaźni miejskiej, gdzie była po prostu kąpiel ogólna, wśród kobiet. Było to dla mnie szokujące, ale tak było. I były takie przyjęcia rodzinne, które bez wódki się nie odbyły. A ja podobno byłem bardzo gościny i jak goście już wychodzili, to ja tylko:  „Nie wychodźcie, bo jódka jest. Jódka jeszcze jest”. A jeszcze panowie, jak sobie już popili, to szli nad brzeg Wisły, a tam były barki rybackie i był konkurs, kto po barce przejdzie po zewnętrznej krawędzi. Niejeden spadek był, ale próbowali. Pamiętam jeszcze popłynięcie statkiem po Wiśle. Mama zajmowała się domem. Domem i jeszcze pomagała ojcu przy tym sklepie, ale ojciec raczej sam sobie dawał radę.

Pamiętam, jak moja siostra się urodziła, to mieszkaliśmy w takim pokoju z kuchnią. Kuchnia węglowa, kufer taki węglowy stał, to mnie ojciec z pokoju przeniósł na kufer i po pewnym czasie usłyszałem tylko krzyk dziecka.

Wybuch Powstania

1 sierpnia byliśmy z moją mamą na spacerze i odwiedziliśmy ojca, z którym poszliśmy do budynku Prudentialu, gdzie mieszkała i pracowała siostra ojca Władysława Sołtysiak z mężem Franciszkiem (wiem, że wujek potem też trafił do Pruszkowa, gdzie spotkał się z moim ojcem). Mama postanowiła, że stamtąd wróci ze mną i siostrą na Kościelną. Ojciec przekonywał, żebyśmy nigdzie się nie ruszali, dlatego że „coś na mieście się dzieje”, ale moja mama powiedziała: „Słuchaj, muszę jechać na Kościelną, bo muszę przeprać pieluszki dla Bożenki”. Jak postanowiła, tak zrobiła. Na Kościelnej już było widać i słychać, że coś się dzieje. Kiedy wyszedłem na ulicę, zauważyłem, że przy kościele Najświętszej Marii Panny przy ulicy Przyrynek zaczęto ustawiać barykady, zrywano płyty chodnikowe i różne z piwnic rzeczy wynoszono.

Było to chyba gdzieś po siedemnastej. Bo była może godzina piętnasta, kiedy myśmy pojechali na tę Kościelną. W momencie kiedy tam to zauważyłem, wróciłem do mamy i powiedziałem: „Mamo coś się dzieje, bo ludzie płyty chodnikowe zrywają” . Moja mama zaczęła mnie pocieszać: „Synku, spokojnie, nic nie będzie”. Tak mnie pocieszała.

Z opowiadań mojej mamy wynikało, że ona była świadoma, co się zaraz zaczęło dziać na Woli, że tam doszło do rzezi ludności. Była bardzo zdenerwowana, że i z nami może coś się zdarzyć na tym Nowym Mieście.

Jeden z naszych sąsiadów był powstańcem w Armii Krajowej. Od niego mama wiedziała, co się dzieje.

Nie pamiętam jak ten sąsiad się nazywał. On się starał nam pomagać. Chciał nas później przeprowadzić kanałami z ulicy Długiej do Śródmieścia, ale to się nie udało, dlatego że on już nie miał przepustki, miał tylko możliwość przejścia. Niemcy rzucali granaty do włazu i nie można było już tam się przedostawać, więc zostaliśmy na tym Nowym Mieście. Wtedy zaczęło się bombardowanie Nowego Miasta.

Rozdzielenie z ojcem 1 sierpnia

Mój ojciec, jak usłyszał i zobaczył, co się dzieje, chciał się przedostać na Stare Miasto do rodziny, ale udaremniono mu to z uwagi na to, że Niemcy odgrodzili w ogóle Stare Miasto od Śródmieścia, i się nie dostał. Z budynku BGK, róg Nowego Światu i Alei Jerozolimskich, oglądał, jak bombardują Starówkę, no i nas pożegnał. Pomyślał, że już nas nie zobaczy w swoim życiu.
W jednym z czasopism z 1981 roku znalazłem takie listy z czasów Powstania, które nie dotarły do adresatów. Tak samo mój ojciec właśnie z Chmielnej 15 pisał na Kościelną 10 mieszkania 21: „Jak Wy się czujecie? Co z Wami jest? Co Wy tam macie jeść, przecież tam głód macie?”, i tak dalej. Był głód. Nie wiem, jak mama sobie dała radę, tym bardziej że ja może byłem bardziej wytrzymały, ale siostra miała sześć miesięcy. Trudno było. Mama miała jakieś zapasy i wiem, że chyba nocą wychodziła do mieszkania przez lokal dozorcy, że tam coś szykowała. Z głodu żeśmy nie umarli.
Te listy nie docierały, tak…?
Te listy taty nie dotarły. I, jak już powiedziałem – ojciec postawił na nas krzyżyk, sądził, że tego nie przetrwamy, nie przeżyjemy.

Powszedni dzień podczas powstania

Panowała groza. Gdy ktoś chciał przejść przez bramę, to czasem ginął. Wiele osób zostało zastrzelonych przez tzw. gołębiarza. „Gołębiarze” na dachu siedzieli i strzelali do ludności cywilnej czy do powstańców. Później jeden z nich zanurkował gdzieś w gruzach i strzelał. Był wtedy wypadek śmiertelny i były ranne osoby.
Niepokój był też, jak tę oficynę od strony Cytadeli zburzyli – słychać było, że na niej coś się dzieje. Tam następowały rotacje – raz Polacy, raz Niemcy. Od osób starszych słyszałem, że Niemcy chcą się przebić, ale nie mogą, w końcu się przebili.
Bardzo, bardzo odczuliśmy bombardowania. Przy Kościelnej 10 za bramą (brama ta została, oficyna przednia też), wewnątrz podwórza były takie dwupiętrówki w kształcie litery U. Tam były takie slumsy bez sanitariatu, bo toaleta znajdowała się na podwórzu.
Z piwnicy, przez pomieszczenie dozorcy, przebito ściany do naszego mieszkania, które było na parterze. Ile razy mieliśmy możliwość, żeby taki manewr robić, to dostawaliśmy się do niego, tyle tylko że w późniejszych godzinach nocnych, dlatego że te oficyny, a w szczególności oficyna, która była blisko Wytwórni Papierów Wartościowych, zostały prawie zrównane z ziemią. Mój kolega tam właśnie zginął. Jego ojciec się uratował.
Był synem szewca, tylko to pamiętam.
Była taka sytuacja, że mi się chciało za potrzebą fizjologiczną, więc mama powiedziała: „Chodź, pobiegniemy, postaramy się przejść, żebyś tam załatwił sobie swoje potrzeby”. I nie w mieszkaniu, tylko na korytarzu robiłem. W tym momencie usłyszeliśmy takie wycie: „Uuu”. To ta tzw. krowa. Po chwili nastąpił taki grzmot, że ja z tego strachu z majteczkami w ręku zacząłem uciekać na podwórze. Cofnęło mnie, bo z góry zaczął lecieć gruz, nie wiadomo, co jeszcze spadało niebezpiecznego. Mama tylko wpadła na korytarz, spytała się, czy ja żyję, i się uspokoiła, że tak. Udało nam się później przedostać z powrotem do piwnicy.
Opowiem teraz o drugim zdarzeniu, kiedy nas po prostu Matka Boska obroniła. Przy każdej piwnicy była studzienka, przez którą się wsypywało węgiel do piwnic, aż się roznosiło. Wjeżdżał furman, zrzucał węgiel, a ten węgiel przez tę studzienkę do korytarza piwnic leciał. Tam spadł pocisk – nie wiem, czy artyleryjski, czy lotniczy – ale był to niewypał. To akurat przy naszej piwnicy się zdarzyło. Przeczekaliśmy ten moment grozy. Paliło się dokładnie wszędzie, gdzie tylko można było się obejrzeć. Piwnica nas tylko ratowała. Co by było, jakby tę oficynę od ulicy zwalili? To by nas chyba tam pogrzebano żywcem.
Powstańcy zaczęli Starówkę opuszczać, a ludność cywilna została. W momencie kiedy był już duży niepokój, przyszedł do nas wujek, Tomasz Cieślak, mąż cioci, siostry mojego ojca. On prowadził działalność handlową i też miał sklep opałowy, na placu Zamkowym. Obecnie śladu po nim nie ma. Nastąpiło takie pożegnanie. Powiedział, że nie może nic nam pomóc. Mama mu zaproponowała: „Tomek, słuchaj, ty weźmiesz Bogdana, ja wezmę Bożenkę, i jakoś z tego powstania wyjdziemy”. Nie posłuchał się mojej mamy, opuścił to nasze mieszkanie. I on jeden z naszej rodziny zginął w czasie II wojny światowej gdzieś w jakimś obozie.

Opuszczenie Warszawy

Cały czas miałem w pamięci, że mieszkańcy Starówki zostali wyprowadzeni z Warszawy 8–9 września, wtedy było zawieszenie broni. Ale tu, na tym postumencie zauważyłem daty 30 sierpnia – 5 września, że w tym okresie był przywóz ludności.
Tak, jeszcze przed kapitulacją Starówki, która nastąpiła 2 września, zaczęły się masowe wyprowadzania.
Nie wiem kiedy nas wyprowadzali, być może to był koniec sierpnia… Ale jeszcze 29 sierpnia – po wojnie zauważyłem napis przy takim postumencie przed kościołem Najświętszej Marii Panny – rozstrzeliwano ludność cywilną. My żeśmy na pewno w tym czasie jeszcze byli w piwnicy, a to było 50 metrów od naszego schronienia.
Nie widziałem tego na własne oczy; widziałem potem tylko ten postument, a że rozstrzeliwano – wtedy nie dotarła do mnie taka wiadomość.
I wyprowadzili nas z tej piwnicy. Wychodziliśmy, mama miała moją siostrę na ręku. Powiedziałem: „Mamo dam jej poduszkę, to będzie Bożenka mogła na czymś pospać”, „Synku, tylko mnie się trzymaj, nigdzie nie odchodź”. I przeprowadzono nas do sąsiedniej oficyny, na Kościelną 12, która była już zajęta przez Niemców. I coś się stało, że jeden z Niemców poczęstował mnie sucharkiem. Na pewno go zjadłem w cuglach, bo to był głód. Finał był taki, że po gruzach przeprowadzili nas w kierunku Wytwórni Papierów Wartościowych. 

Los mieszkańców okolicznych kamienic

Tak, właśnie szła ta nasza Kościelna 10 czy Kościelna 12. W każdym razie Kościelna była oczyszczana przez Niemców i całą tę ludność cywilną wyprowadzano do Cytadeli. Przechodząc po gruzach, pokaleczyłem sobie kolana, krew sikała. To było takie nieprzyjemne. Kiedy wchodziliśmy na teren Wytwórni Papierów Wartościowych, to – pamiętam jak dziś – szliśmy po banknotach 500-złotowych, podziurawionych. Po pieniądzach jak po dywanach chodziłem. Tam ktoś opatrzył mi te kolana, nie wiem, kto to był. Mama mówiła, że to Ukrainiec - po prostu jeden z tych żołnierzy. Wiem, że był umundurowany. Pamiętam, że coś mi tam przy tych kolanach robił.

Wyprowadzili nas z Wytwórni do ulicy Sanguszki. Wychodząc, zauważyłem krzyż Traugutta – później po powstaniu to sprawdziłem –  przy którym leżały zwłoki, ale nie wiem, czy powstańców, czy Niemców. Szliśmy. Nie pamiętam dokładnie, jak znaleźliśmy się przy kościele św. Wojciecha. W kościele było pełno cywilów, ludności. Wszyscy się chowali do kościoła, bo uważali, że kościół ich ochroni, co nie zdarzyło się właśnie na Rynku Nowego Miasta, gdzie u sakramentek wszystkie osoby w podziemiach zginęły. Tysiąc osób tam straciło życie.

W kościele św. Wojciecha był  punkt zborny. 

Tak, tam był taki punkt, taka przejściówka była. Zapamiętałem sobie tylko, że przy pierwszej nawie po lewej stronie spałem na bruku. To pamiętam jak dzisiaj. Nie w kościele, ale na zewnątrz spałem. Mama na rękach miała moją siostrę, a ja leżałem na bruku – nie pamiętam dokładnie, czy to był bruk, ale na pewno coś twardego, bo człowiek nie spał wygodnie, ale ze zmęczenia padł. Nie pamiętam też dalszej drogi. Niektórzy twierdzą, że przeprowadzano nas do Dworca Zachodniego i stamtąd przewożono do Pruszkowa.

Niektórych pędzono pieszo przez całą drogę, z Warszawy do Pruszkowa.

Właśnie tego nie mogę sobie przypomnieć, czy to było pieszo, czy nie pieszo, ale jak żeśmy się znaleźli w Pruszkowie, to byliśmy wszyscy tacy zupełnie bez nadziei.

Moment wejścia za bramę

Pamiętam, że nas wprowadzono na halę, i pamiętam to, jak latałem z jakimś garnkiem do punktu żywieniowego, gdzie z takiego kotła – zresztą zobaczyłem to później również na zdjęciach – zupę nalewali. Ja po tych torach i po tych peronach, między torami, przeskakiwałem właśnie z menażką po zupę. Nie wiem, jak ja matkę mogłem odnaleźć, jak się nie zagubiłem w tym tłumie. W każdym razie było to chyba parokrotnie, bo nie wiem, czy to był jeden, czy dwa dni, bo mama musiała mieć pokarm dla mojej młodszej siostry. Pamiętam tylko to, że jak nas już później  załadowywano do pociągu odkrytego, nie do pełnych krytych wagonów, to moja ciocia, która tutaj mieszkała gdzieś na Stalowej…

W Pruszkowie

Tak. Tu ojca brata żona mieszkała z rodziną. Gdy nas zauważyła, po prostu krzyczała tylko: „Hela, Hela, Hela” do mojej mamy. Zobaczyła, że my jesteśmy żywi, i po prostu się ucieszyła. To, co było charakterystyczne, to to, że tory były usytuowane przy ulicy, a pruszkowianie mogli dochodzić do ogrodzeń. Dzięki temu właśnie ona nas zobaczyła. Tym pociągiem zawieziono nas do Rozprzy, to jest w kierunku Radomska, koło Kamińska.

Hala w Dulagu 121 była duża, skoro biegałem po tych torach, i tak jak sobie przypominam, to była hala nr 5, bo to była taka początkowa hala.

Zachowanie Niemców

Wie Pani, w zasadzie nie odczuliśmy tego jakoś fizycznie, że ktoś się na nas chciał jakoś zemścić. Jedyne, co pamiętam z opowieści mojej mamy, to że w kościele św. Wojciecha kobiety były gwałcone na zakrystii. To moja mama powiedziała. Natomiast tutaj, kiedy nas kierowano do pociągu, była żandarmeria. Z tego, co wywnioskowałem, to były to w zasadzie matki z dziećmi, samotne matki z dziećmi.

Moment selekcji

Mało to pamiętam. W każdym razie widocznie po tej ogólnej hali – tam byli mężczyźni, kobiety i dzieci – następowała na pewno jakaś selekcja. Później ojciec mi opowiadał, ale to już dalsza historia. Powrócę teraz jeszcze do Pruszkowa. Mój ojciec, który był w Śródmieściu, też został wyprowadzony z Warszawy i znalazł się w Pruszkowie.

Historia ojca w trakcie Powstania

Nie był – jak to się mówi – powstańcem, odbierał tylko zrzuty amerykańskie. Wyszedł z ludnością cywilną. I jak się znalazł w Pruszkowie, to napisał notatkę, bo wiedział, że ma tutaj rodzinę. Obłożył nią kamień i przerzucił przez siatkę, żeby się skontaktować z bratem mieszkającym przy Stalowej 12. Ciotka otrzymała tę wiadomość. Podał w niej, w którym jest bloku, i ona nawiązała z nim kontakt – po prostu stała jakiś czas przy płocie i wypatrywała go, ojciec też czekał, aż ją zobaczy. Starał się przechodzić z bloku na blok, udając chorego. Miał jakieś możliwości przekupienia, żeby go nie skierowali do obozu, tylko gdzieś, gdzie nie było to takie ryzykowane. Spotkali się właśnie przy tych drutach, bo można było wychodzić troszkę na zewnątrz baraków. Ciotka powiadomiła ojca, że rodzina żyje. Dla niego to był szok.

Finał był taki, że kiedy był już wywożony takim wagonem zakrytym, tak się zdarzyło – nie wiem, czy to było specjalnie, czy niespecjalnie – że pociąg zatrzymał się w Radomsku. Ojca brat, Stanisław, był kolejarzem – być może dzięki temu ojciec wiedział mniej więcej w jakim kierunku będzie jechał, ale mógł to być przypadek. Ci, co byli w tym wagonie, kombinowali, jak z niego uciec. Wyrwali deski podłogowe. Jak ten pociąg się zatrzymał w Radomsku, była akurat pora nocna, i oni się wymsknęli z tego wagonu. Ile osób, nie wiem. Jedną z tych osób był mój ojciec. Tam się PCK od razu ojcem zainteresował, opiekę mu dał. I później ojciec…

Cel jazdy pociągu; przeznaczenie jadących w nim osób

Nasz pociąg pojechał do Guberni. Tam wywozili matki z dziećmi. Ojca pociąg mógł zmierzać gdzieś za granicę, ale chyba raczej… Nie wiem, nie mówił konkretnie dokąd.  W nieznane. Może trudno było też powiedzieć.

Tak się ułożyło, że ojciec zdecydował się szukać nas na wsi, dlatego że moja mama pochodziła z okolic Radomska. Rzeczywiście, od razu, jak żeśmy się znaleźli w Rozprzy, to mama starała się przedostać do Radomska. Tylko już nie pamiętam, czy pociągiem… Na tamtej trasie jeździły pociągi. Dojechaliśmy do Radomska i tam żeśmy u kuzynki mamy przenocowali. To było 15 km od rodzinnej wsi mamy. Znajomi powiadomili bliskich mojej mamy, ci przyjechali po nas furmanką i zawieźli nas na wieś koło Brzeźnicy nad Wartą. To była wieś Kruplin Średni. Tam żeśmy zamieszkali w mieszkaniu mamy siostry, która wraz z synem została wywieziona do Niemiec. I tam żeśmy się po prostu zatrzymali.

Mieszkanie w Rozprzy

Tam mieszkała jeszcze rodzina. To były duża izba, kuchnia i przedsionek. I my żeśmy się zatrzymali w tej kuchni, taka była możliwość. Później, kiedy ojciec nas znalazł, to znaczy przyszedł do wioski, do ostatniego budynku dotarł, gdzie mieszkała nasza dalsza rodzina, mój brat przyleciał i mówi: „Tata twój żyje, jest u nas”. Radość mnie rwała.

Ojciec starał się nas tutaj w jakiś sposób utrzymywać do momentu, kiedy Rosjanie nie przybyli. Wtedy była przykra sytuacja – chcieli zgwałcić moją mamę. Jako dzieciak zainteresowany byłem motoryzacją. Były takie samochody ZiS 52. Mówiło się o nich, że dwóch jedzie, pięćdziesięciu pcha. Pamiętam, że wskoczyłem na stopień tego samochodu, a szofer po prostu drzwi otworzył, zrzucił mnie z tego stopnia. Koła mi po pupie przeszły, przetarły się. To było też przykre.

Rosjanie jak wpadli, to była rzeź taka, że rżnęli tych Niemców jak tylko można. U mojej kuzynki to pod łóżkiem dwóch zastrzelili i wyrzucili ich za parkan. Wiem, że był taki rów koło szosy, gdzie te wszystkie zwłoki były zrzucane. Mnie to tak męczy, czy przypadkiem nie powinno się czegoś z tym zrobić… Są jeszcze mieszkańcy starsi ode mnie, którzy muszą to pamiętać. Przy szkole, do której tam chodziłem niecały rok, był ten rów, w którym właśnie te zwłoki niemieckie leżały. Później zostało to zasypane, zrównane z ziemią.

Wreszcie przyjechaliśmy do Warszawy. Było to chyba na początku sierpnia, bo zacząłem chodzić do szkoły na ulicę Hożą w Śródmieściu.

Nasz dom już nie stał. Zostały po nim ruiny. Ojciec znalazł mieszkanie na ulicy Wspólnej 61. To był budynek należący do fabrykanta Poznańskiego. Moja ciocia była tam dozorczynią przed wojną, i po wojnie też wróciła na to miejsce. Po prostu udało nam się jedno z pomieszczeń zająć. W tym lokalu mieszkało pięć rodzin. Kolejka do toalety była straszna, zawsze trzeba było odczekać swoje. Tam żeśmy dość długo mieszkali, do 1961 roku. W międzyczasie niektórzy lokatorzy się wyprowadzali, m.in. brat ojca się wyprowadził, to już mieliśmy dwa pokoje. W 1958 roku my, jako młodzież pracująca, pojechaliśmy do Zakopanego na rozrywkę. I podczas tej rozrywki, poznałem żonę, jeszcze nie miała osiemnastu lat. W 1959 roku ożeniłem się. W tym roku obchodzimy z żoną 60-lecie.

Pamiątki i rzeczy pozostałe z mieszkania po Powstaniu

W mieszkaniu nic, nic nie pozostało. Zostaliśmy dosłownie goli i weseli. Goli i weseli żeśmy byli.

Ojciec to zostawił na Chmielnej, było tam trochę rzeczy wartościowych. Ale jak po wyzwoleniu przyjechał, to wszystko było zrabowane. Podejrzewał dozorcę, który od ojca nosił węgiel, że on po prostu mógł to spowodować. A na Kościelnej to nic nie zostało, bo wszystko było zawalone, tak więc od zarania wszystko trzeba było odbudowywać. Rodzice mieli problem, jak nas utrzymać. Ja też takie dzieciństwo miałem zarazem wesołe i niewesołe. Miałem zawsze swój obowiązek – ciocia, siostra ojca, przygotowała posiłki, a ja musiałem z menażkami biegać do ojca na Chmielną 29, bo tam otworzył sobie taki nowy sklep. Udało mu się. Nieraz jak tę zupę powylewałem, to w dupsko dostałem. A co najważniejsze – 6 grudnia, pamiętam jak dziś, 1945 roku spadł pierwszy śnieg, to był dzień św. Mikołaja. Radość dzieci – śnieg spadł. I ja, taki chętny, poszedłem jeździć na sankach. Poszedłem w Aleje, gdzie był zawalony Dworzec Główny. Stropy do tunelu były zawalone i po tych stropach zjeżdżaliśmy w dół na sankach. W pewnym momencie padło: „Kto tyłem zjedzie?”. To ja pierwszy zjechałem tyłem, tylko noga poszła w dwóch miejscach. Jakiś przechodzień wyciągnął mnie z tego kanału, wsadził na te sanki i zawiózł do ojca, do sklepu, a tam tak dostałem w dupsko z tą bolącą nogą, że później na rowerze mnie na ramie posadził i z tą dyndającą nogą przywiózł na Marszałkowską 66 do punktu opatrunkowego, gdzie mi gips założyli. I miałem przechlapaną klasę trzecią, bo na wsi jako prawie siedmiolatek od razu poszedłem do klasy drugiej. I później, już w 1951 roku skończyłem szkołę podstawową, a w 1955 na ulicy Śniadeckich skończyłem technikum mechaniczne.

Jeszcze takie ciekawostki z mego życia młodzieńczego. Jeżeli chodzi o transport, to w Warszawie był on nędzny. Jeździły takie samochody ciężarowe, które przewoziły ludzi na drugą stronę Wisły. Na rogu Alei i Marszałkowskiej szukali takich nawoływaczy: „Na Pragę”, „Na Targówek”, „Odjeżdżamy, panowie, bez teczki między ławeczki”. Tak po prostu zarabiało się parę groszy. Chociaż rodzice mieli swój biznes, to ja prowadziłem swój. Ponadto sprzedawałem gazety – kupowałem gazety w kiosku, a że gazeciarze mieli darmowy przejazd tramwajami, to latałem: „»Życie Warszawy« kup”. I tak sprzedawałem.

Tytuły pierwszych gazet

Nie pamiętam, czy „Kurier” był, ale „Życie Warszawy” to sobie zapamiętałem. Raz jadąc Marszałkowską, dojechaliśmy do placu Zbawiciela, naraz tramwaj skręcił w Nowowiejską. Bałem się, że stracę orientację, gdzie jestem, więc wyskoczyłem z tego tramwaju prosto w kałużę z tymi gazetami. Tylko że już po biznesie było. Innym razem wiązałem choinki w Boże Narodzenie, nosiłem te choinki do odbiorcy: „Może odnieść? To proszę bardzo”.

Buteleczki się zbierało, i co tylko możliwe. Wszystko się sprzedawało. Poza tym, życie w gruzach, proszę Pani, jakie to było wstrętne. Panie lekkiego prowadzenia… wszystko na oczach człowieka się działo. To było Śródmieście, a Śródmieście to było coś tragicznego. A my, jako dzieciaki, żeśmy po tych gruzach latali i podglądali, co się tam dzieje. Rzucaliśmy sobie kamieniami, bunkry robiliśmy, a te kobiety normalnie prowadziły swój proceder w tych gruzach. Nazywaliśmy je „gruzinkami”.

Pierwszy widok zburzonej Warszawy po powrocie

To było coś szokującego. Było szokujące w momencie, kiedyśmy się na Wspólnej zatrzymali. Na Wspólnej te sąsiednie bloki też były zburzone, dużo gruzu leżało na ulicy. Pamiętam, strop bramy był zawalony, a w narożniku jeszcze stały butelki z benzyną. W 1945 roku, jak żeśmy przyjechali, jeszcze butelki z benzyną stały. Nie mieliśmy przejścia na Wspólną – stało tam ogrodzenie – i do ulicy Hożej żeśmy chodzili.  Warszawa była, jak mówię, zburzona. Stąd mieszkanie w czterech lokalach pięciu rodzin.

I jeszcze chcę podkreślić, że mnie Matka Boska ochroniła, przeżyłem, ale mój syn jako trzynastolatek, będąc w Mikoszewie na kolonii, przywiózł, proszę Pani, niewypały, tak zwane pociski dum-dum. Byłem w tym czasie za granicą, na mistrzostwach świata w Szwajcarii. Żona szła do pracy, a teściowie mieszkali piętro niżej. Syn, kiedy moja żona opuściła mieszkanie, zaczął te pociski podgrzewać. Nastąpiła eksplozja. Wszystko poszło w klatkę piersiową. Śmierć na miejscu. To zauważyła nasza sąsiadka, bo usłyszała hałas, jakby donica spadła jakaś. Wyjrzała, zobaczyła tylko jego nogi na balkonie. I pobiegła do teścia, teściu przez balkon przeskoczył, ale już nie było co ratować. Mówię, ja się obroniłem, a on nie. Od pocisku niemieckiego…

Ślad przeżyć wojennych na psychice Bogusława

W zasadzie nie mam jakiejś takiej obsesji, że jakąś skazę otrzymałem. Po prostu jest taki uraz. Jako dziecko to przeżyłem. Dziecko inaczej to oceniało niż osoby dorosłe, prawda? Teraz po czasie to mogę powiedzieć – po co to wszystko było, skoro ludzie tyle cierpieli. Ale stało się, jak się stało. Jedni przyszli po zwycięstwo, a drudzy tracili życie. Ale to już mówiłem, bardziej szokujące było to dla mnie po paru latach, kiedy zacząłem to, jak żeśmy w gronie rodzinnym zaczęli to opowiadać. Mówiło się o tym, a mnie się to bardziej w jakiś sposób wszystko odtwarzało. Natomiast kiedy teraz zostałem prawie sam, to co pamiętam, staram się w jakiś sposób przekazać. Opatrzność sprawiła, że w tym roku miałem już możliwość parokrotnie opowiadać o tych przeżyciach, spotkałem też panią, która miała podobne doświadczenia, bo w trakcie powstania również mieszkała na Starym Mieście. A jeszcze idę w czwartek do Związku Kombatantów, bo chcę z nimi nawiązać jakiś taki kontakt, uczestniczyć w uroczystościach 75-lecia. Może mi się uda, nie wiem… Piękniejszy jubileusz chyba nie mógł mnie spotkać.


Bogusław Górakowski z ojcem Ludwikiem. Warszawa, 1943 r. Fot z pryw. arch.


Od lewej brzemienna Helena i Ludwik Górakowscy z synem oraz Władysława i Franciszek Sołtysiakowie. Podkowa Leśna, 1943 r.Fot z pryw. Arch.


Państwo Górakowscy z dziećmi. Warszawa, po wojnie.










4 gru 2024

Tadeusz Świątek - Wspomnienia

Długo zwlekałem ze spisaniem swoich wspomnień powojennych, a kiedy to uczyniłem, to zderzyłem się z kategorycznym żądaniem wydawcy, abym je pominął, bo ukazują niekorzystny obraz naszego kraju. Nie pomogło tłumaczenie, że odnoszę się do moich wyłącznie autentycznych przeżyć, nie obrazu Polski. Moja Polska, do której szacunek wpojono mi w domu rodzinnym nie zaistniała po wojnie. Zmiana wydawcy mi nie pomogła, bo wedle moich spostrzeżeń utrzymuje się do chwili obecnej cicha zmowa nie pokazywania prawdziwej powojennej rzeczywistości. Nikt nie ośmiela się o tym pisać, co przekłada się na nieistnienie w naszej literaturze faktu opisów tamtych czasów. Jakoś nie daje się wyliczyć pośród lektur wspomnień nie małej przecież grupy więźniów politycznych. Równie nieliczne w naszej literaturze są wspomnienia ziemian wyrzucanych ze swoich majątków, a już zupełnie brak wspomnień przedstawicieli rodów fabrykanckich, dających świadectwo usunięcia ich z fabryk, ale i mieszkań w willach lub pałacykach położonych w pobliżu podstępnie przejętych z mocy sławetnego dekretu Bieruta zakładów przemysłowych. Nie ma też w przestrzeni literackiej wspomnień wyższych rangą urzędników aresztowanych i maltretowanych w więzieniach, których władza ludowa, jak nazywano rządzących po 1945 roku jednakowo nie lubiła. Niebawem ta sfera wspomnień stanie się już absolutnie niemożliwa do odtworzenia, bo autentyczni świadkowie tamtych czasów odejdą spośród nas, jeśli się to już nie stało! Należy więc utrwalić tę prawdę dla potomnych, aby była świadectwem minionego czasu, który oby się już nigdy więcej  nie powtórzył. O tym smutnym w naszej historii okresie mogą jeszcze coś opowiedzieć potomkowie rodzin pod warunkiem, że zdążyli posiąść wiedzę o swych przodkach, albo coś zapamiętali sami ze swego tragicznego dzieciństwa. Będzie to świadectwem prawdy, nie ilustracją katastroficznej legendy, jak twierdzą ci, co usilnie starają się tę przeszłość zacierać i dokładają wysiłków aby jej nie utrwalić. Nie trudno zgadnąć z jakich powodów, po prostu uwikłania w tamtą rzeczywistość, która dla nich była inna, na ich rodziny nie spadały represje z przyczyn politycznych i pochodzenia społecznego. Oni przeżyli ten czas spokojnie, żeby nie powiedzieć dostatnio, podczas gdy wspomniani z trudem go przeżyli, bądź nie przeżyli go wcale, zaszczuci, zmaltretowani, pozbawieni człowieczeństwa. Nadto okradzeni z tego, co ocalało z pożogi wojennej, a w tej powojennej rzeczywistości w małpiej złośliwości zostało im odebrane i zniszczone.

Ja, razem ze swymi rodzicami przeszedłem przez obóz przejściowy w Pruszkowie, o czym pisać już nie będę, bo pobyt w obozie i moje losy po jego opuszczeniu ukazałem w prezentacji multimedialnej zatytułowanej: „Dziecko Powstania” (vide: Biuletyn nr 37 z 2018), to jak dotychczas jedna i jedyna tego typu wersja zdjęciowa, którą z uwagi na zastosowane figliki techniczne (uruchomienie fragmentów obrazu) śmiało można nazwać filmową. Dla mojej rodziny straszniejsza okazała się rzeczywistość powojenna, która cieniem położyła się na jej życiu, ale i nas dzieci, bo mam jeszcze młodszą siostrę, urodzoną w listopadzie 1946 roku w Warszawie, która w Dulagu 121 w Pruszkowie nie była. Udziałem jej stała się natomiast rzeczywistość późniejsza - po 1948 roku.  Ten właśnie rok okazał się brzemienny w skutki różnych zdarzeń, które rykoszetem uderzyły w moją rodzinę, ale i we mnie małego wtedy dzieciaka.



Autor – Tadeusz W. Świątek – w tle ul. Puławskiej na Mokotowie (1948)

Jestem synem delegata do Ligi Narodów w Genewie w latach 1932-1939, a w następnej kolejności członka Delegatury Rządu Londyńskiego na Kraj, w 1945 roku ministra tego rządu tutaj, nie na uchodźstwie, dnia 26 listopada 1948 roku aresztowanego przez służby bezpieczeństwa powojennej Polski. Pamiętam aresztowanie ojca w nocy z 25 na 26 listopada 1948 roku, niekończącą się rewizję prowadzoną przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa aż do rana.

Prześladuje mnie widok biegających po mieszkaniu mężczyzn z odbezpieczoną bronią, strzelających w hak obrazów, aby spadały na podłogę obnażając oczekiwane za ich plecami pieniądze czy dokumenty. Oczekiwania intruzów były zawiedzione, bo ludzie miasta nie mieli zwyczaju ukrywania czegokolwiek za obrazami, jak to czynili mieszkańcy wsi. Ojciec przeszedł gehennę trafiając kolejno do więzienia pod Ministerstwem Bezpieczeństwa Publicznego na ul. Koszykową, gdzie co czwartek odbywały się rozstrzeliwania na schodach, następnie więzienia na ul. Rakowieckiej (W-wa-Mokotów), we Wronkach i Rawiczu.

Świadkiem aresztowania własnego ojca stałem się gdy miałem cztery lata i trzy miesiące, a siostra trochę ponad dwa. Nie wiem, czy ktoś z czytelników tego Biuletynu zdobył takie doświadczenie, zderzył się z podobnym przypadkiem i po prostu go przeżył? To trauma na całe życie, nie da się o tym zapomnieć i wymazać z pamięci! Poza nami (mną i siostrą), niemymi świadkami toczących się zdarzeń w naszym mieszkaniu było troje dorosłych: nasza mama i dwie służące, Estonki. Tak jawiło się moje dzieciństwo, a w ślad za tymi zdarzeniami szły inne, stawiające przede mną poważne, zważywszy na wiek, wyzwania. Pierwszym i najważniejszym, stała się aprowizacja prowadzona z balkonu, bo po aresztowaniu ojca i zabraniu go z mieszkania wcale nie byliśmy wolni. Na podeście klatki schodowej, na wprost naszych drzwi, na wyniesionym z mieszkania krześle i przy naszym małym stoliku, rozsiadł się funkcjonariusz UB mający za zadanie pilnowanie byśmy z mieszkania nie wychodzili. Skąd więc pochodziło owo zaopatrzenie i  przez kogo zostało zorganizowane? 

Otóż aprowizacją zajęli się nasi krewni mieszkający obok nas, wujaszek z ciotką (brat babci z żoną) i sąsiedzi. Nie było sposobu na robienie zakupów przez domowników, więc zaopatrzenie odbywało się przez balkon. Nie czułem się bohaterem, gdy spuszczałem na sznurku dziecięce wiaderko do piasku (innego naczynia nadającego się do tego celu w domu nie było), do którego sąsiedzi i członkowie rodziny wkładali z uwagi na wielkość pół bułki paryskiej, kilka ziemniaków, kostkę masła. Nie naraz, tylko cierpliwie, powoli, wciągałem to na górę, na drugie piętro. Wszystko by się nie zmieściło. Tak więc od wieku przedszkolnego – poprzez wiek szkolny uwikłany zostałem w ówczesne wypadki polityczne dotykające mej rodziny. Towarzyszył mi strach, bo w dzień i w nocy funkcjonariusze UB nawiedzali nasze mieszkanie przy cichej ul. Belgijskiej na warszawskim Mokotowie, w celu przeprowadzania kolejnych rewizji. Podczas jednej z nich, przy odryglo-wywaniu zasuw u drzwi wejściowych zastrzelona została (przez drzwi) jedna z naszych służących. Pamiętam to do chwili obecnej. Nie mam skali porównawczej do wojny, okupacji, czy powstania, bo dla mnie okres od listopada 1948 roku jest dominujący, a nie nieświadomie przeżyte Powstanie przez niemowlaka – urodzonego 15 sierpnia 1944 roku na tzw. Reducie Mokotów, w bombardowanym Szpitalu Elżbietanek, a potem pobyt w Dulagu 121 w Pruszkowie. 

Przy okazji muszę obalić mit, jakoby dziecko nie zapamiętywało z przeszłości rzeczy przerażających. Wprost przeciwnie, te straszne przeżycia mi się utrwaliły, nierzadko nie dawały zasnąć, przez co tkwią w mej pamięci. Nie pomogły zaklinania dorosłych: zapomnij, pomyśl o czymś przyjemnym! Z braku przeżyć przyjemnych, pozytywnych, zagnieździły się na stałe w mej pamięci, czego upływ czasu z niej nie wymazał. Ich nadmiar świadczy o złożoności ówczesnej rzeczywistości, na którą moje otoczenie wpływu nie miało. Oboje z siostrą znajdowaliśmy się w centrum wydarzeń rozgrywających się na naszych oczach w naszym mieszkaniu. Nie myśmy ich szukali, ale one nas po prostu dopadły.

Nasuwa się więc pytanie, czy my, dzieci, miewaliśmy jakieś chwile wytchnienia, przyjemności? Nie mogę zaprzeczyć, były, bo dzieci nawet zastraszone, mające wyobraźnię, zawsze znajdują moment do zabawy nie zaaranżowany przez dorosłych. Tym wyczekiwanym celem stawała się możliwość zajrzenia do pudła otomany stojącej przy oknie w salonie, rodzaju kanapy przypominającej współczesną wersalkę, bo kanapy pudeł na pościel nie miewały. Pudło tego mebla wypełniały po wierzch stare ilustrowane książki, oprawne w skórę lub plusz albumy pełne sepiowych fotografii, a na dnie pod nimi leżały omotane w płótno obrazy olejne, jakieś akwarele i oprawione w ramy portrety fotograficzne z poprzedniego mieszkania nieżyjącej już babci, z jej zbombardowanego w 1939 roku domu na Puławskiej. Oglądając te skarby na długie godziny zapominaliśmy o otaczającym nas świecie. Na końcu, wcale nie łatwym zadaniem, było ułożenie tych rzeczy z powrotem w pudle otomany, bo często się po prostu nie mieściły!

Było też inne intrygujące nas miejsce w naszym mieszkaniu, o którym wiedzieliśmy, ale mieliśmy o nim milczeć. Nie znaliśmy też jego zawartości. Tym miejscem była skrytka na dokumenty podziemia i rządu londyńskiego. Wiedzieliśmy o niej, bo była wykonana przez zaprzyjaźnionego stolarza podczas naszej obecności w mieszkaniu. Dotrzymaliśmy jednak trudnej tajemnicy. Rzecz zdumiewająca, ale ta właśnie skrytka znajdowała się dokładnie pod opisaną otomaną. Zbudowana między legarami, na których położony był parkiet. Żeby ją otworzyć, trzeba było podważyć śrubokrętem jedną z klepek parkietu przy listwie ściennej, wtedy na sprężynie unosiła się do góry znaczna część podłogi. Wewnątrz, na ceratowej wyściółce, leżały dokumenty w wiązanych tekturowych teczkach. Jednak to wszystko zobaczyłem gdy miałem lat dziesięć i chodziłem już do trzeciej klasy szkoły podstawowej.

Dni od aresztowania ojca płynęły monotonnie, nabierały tempa kiedy bez uprzedzenia, w dzień lub w nocy, wpadali do nas funkcjonariusze UB w celu dokonania kolejnej rewizji. Mimo drobiazgowych przeszukań z opukiwaniem ścian i podłogi, skrytki nie udało się im namierzyć, dlatego pikowali po wielekroć przy pomocy żelaznego szpikulca tapicerkę krzeseł, foteli i wspomnianej otomany w salonie. Skrytka pod podłogą pozostała nie namierzona i nietknięta. Po takich napadach godzinami trwało później sprzątanie, przywracanie porządku w całym mieszkaniu. Jednak codzienność pozostawała ta sama, niezmienna: aprowizacja z balkonu, bo nikt nie mógł opuszczać mieszkania w celu zrobienia zakupów, bo pozostawaliśmy niezmiennie w areszcie domowym. Zmieniali się natomiast cerberzy pilnujący nas z klatki schodowej. W drzwiach nie było wizjera, więc nawet ich nie widywaliśmy, a drzwi otwierane bywały wyłącznie przed tymi, którzy robili rewizje. 

Niespodziewanie, jakoś na początku września 1950 roku, zniknął cerber z klatki  schodowej, a wraz z nim stojące tam nasze krzesło i stolik. Poczuliśmy się nagle wolni, czego nie od razu byliśmy świadomi. Rewizje nie ustały, a ja w następnym roku – 1951 - poszedłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej, usytuowanej na Dolnym Mokotowie, u zbiegu ulic Pogodnej i Grottgera. Personel szkoły był w całości jeszcze przedwojenny, wyraźnie niechętny współczesności! 

Wiedzę o istnieniu w naszym mieszkaniu dokumentów podziemia usiłowano ze mnie wydusić podczas porwania spod szkoły. Miało ono miejsce po godzinie 16-tej pod koniec kwietnia 1953 roku, gdy wychodziłem po skończonych tego dnia lekcjach ze szkoły. Byłem wtedy uczniem trzeciej klasy. Dwóch mężczyzn w nie bardzo kompletnych mundurach wojskowych, po upewnieniu się, że złapali właściwego chłopaka, chwyciło mnie za paski tornistra i założywszy mi na głowę trzymany w ręku worek z kapciami, wsadziło mnie do zaparkowanego w pobliżu samochodu. Rozegrało się to w ułamkach sekund, na oczach wychodzących z budynku szkolnego koleżanek i kolegów. Samochód natychmiast ruszył. Siedziałem na tylnym siedzeniu między dwoma  porywaczami, którzy ręce przywiązali mi do pasków tornistra. Nie zostałem poinformowany dokąd mnie wiozą – nie mogłem też obserwować drogi, bo na głowie miałem ów worek, co w pewnym  momencie spowodowało, że zacząłem się dusić, wtedy jeden z oprawców rozluźnił zaciśniętą na mej szyi tasiemkę. Podróż przebiegła w milczeniu. Czułem bicie serca i narastające zdenerwowanie oraz ogarniający mnie strach ściskający za gardło, nie mniej niż owa tasiemka szkolnego worka. Nie wiem jak długo mnie wieziono i dokąd?

Worek zdjęto mi z głowy po przywiezieniu na miejsce, w obszernym hallu wyposażonym w akcesoria myśliwskie, jak zdołałem zauważyć łzawiącymi od paprochów z owego worka oczyma. Przecierałem je nerwowo chusteczką i palcami, raziło mnie też światło żyrandola wiszącego u sufitu. Z hallu, popychany przez obu  mężczyzn trafiłem do dużego gabinetu, również utrzymanego w konwencji myśliwskiej. Przyglądanie się wyposażeniu owego pokoju odwróciło nieco moją uwagę od grozy chwili, wewnętrznego przerażenia. Jeden z porywaczy usiadł za potężnym biurkiem, a drugi krążył gdzieś za moimi plecami, co mnie wprowadzało w coraz większe przerażenie. Siedzący za biurkiem zaczął mi zadawać pytania odnośnie tego, gdzie ojciec trzyma papiery, na co natychmiast odpowiedziałem, że to, co napisze odkłada na biurku. Ponieważ nie otrzymali satysfakcjonującej odpowiedzi, pytający zadał mi kolejne pytanie: gdzie bym schował w swoim mieszkaniu ulubioną zabawkę, żeby mi jej nikt nie zabrał? Zdałem sobie sprawę, że chce ode mnie wyciągnąć wiadomość o skrytce, ale kiedy zapytał wprost, czy jest w domu jakiś tajny schowek czy sejf, odpowiedziałem, że nie ma. W pewnym momencie, ten drugi funkcjonariusz wyszedł z pokoju, a gdy otwierał z trzaskiem drzwi, obejrzawszy się za siebie zobaczyłem w nich porywacza popychającego przed sobą chłopca, w którym rozpoznałem swego kolegę z równoległej klasy, zaginionego dzień wcześniej, o czym było głośno w szkole. Ustawiono go obok mnie, w równej linii ze mną. Wtedy mężczyzna siedzący dotąd za biurkiem, trzymający nogi na jego blacie,  nagle wstał i znalazł się przed nami. Zauważyłem, że w ręku trzyma rozprostowany spinacz. Nie pamiętam, który z porywaczy powtórzył skierowane do mnie pytanie: Świątek, no, gdzie jest do cholery schowek w waszym mieszkaniu? Na co kolejny raz odpowiedziałem, że nie ma żadnego schowka, są natomiast szafy, kredens i biurko, gdzie zwykle wszystko chowamy. Wtedy mężczyzna z rozprostowanym spinaczem w dłoni zbliżył się do mnie i wrzasnął: jak nie powiesz, gdzie ojciec trzyma dokumenty, to ci zrobię to samo, co jemu i przechyliwszy się w moją stronę sięgnął lewego ucha stojącego obok mnie kolegi, wbijając w nie ów drut. Kolega krzyknął z bólu, a ja zezując na niego zobaczyłem jak mu z tego ucha trysnęła krew. Pospiesznie z kieszeni spodenek wyciągnąłem chusteczkę i podałem zranionemu koledze. Wtedy niespodziewanie zostałem kopnięty przez któregoś z porywaczy i upadłem na dywan potoczywszy się pod biurko. Dywan złagodził nieco upadek. Kiedy obolały wygramoliwszy się spod ogromnego biurka wstałem, zobaczyłem, jak kolega usiłuje zatamować cieknącą mu z ucha krew moją chusteczką. W tym momencie zadzwonił stojący na biurku telefon. Słuchawkę podniósł oprawca, który okaleczył kolegę. Przez jakiś czas słuchał tego, co mu przekazał głos w słuchawce. Raptem obaj oprawcy rzucili się na cierpiącego z bólu zakrwawionego chłopca i w ułamkach sekund wyprowadzili go z pokoju.

Kiedy przez moment zostałem sam, pomyślałem o ucieczce, ale ten pomysł z miejsca odrzuciłem, bo nie wiedziałem gdzie jestem! Na dworze mogło być już ciemno, a terenu przecież nie znałem. Musiałem cierpliwie czekać na dalszy rozwój wypadków. Wsłuchiwałem się więc w odgłos tykającego zegara nie będącego w zasięgu mego wzroku. Nagły powrót obu mężczyzn do pokoju sprawił, że zacząłem się bardzo denerwować, pomyślałem, że mogą mi zrobić, to samo co koledze. Jednak mężczyźni bez słowa złapali mnie prawie unosząc do góry i biegiem przeprowadzili przez hall i wrzucili na tylne siedzenie samochodu, który już stał pod domem z zapalonymi reflektorami, a w środku za kierownicą siedział kierowca. Powtórnie założyli mi na głowę worek, tylko tym razem już mi nie przywiązali rąk do pasków naprędce założonego na plecy tornistra. Siedli jak poprzednio, jeden z prawej, drugi z lewej mej strony, na tylnym siedzeniu. Po głośnym odpaleniu silnika samochód ruszył. Jechał tak szybko, że mną rzucało, obijałem się więc o siedzących po obu mych stronach ubowców. Nie wiem, jak długo trwała ta jazda? Niespodziewanie po ostrym zakręcie zostałem wyrzucony z samochodu. Poczułem, że wpadam w jakieś błoto, wilgotna maź oblepiła mi nogi. Szczęśliwie nie czułem jakichś potłuczeń, bo podłoże okazało się miękkie i mokre. Pospiesznie zerwałem z głowy worek, w którym cały czas znajdowały się kapcie. Poderwawszy się z lepiącego podłoża, w ciemności wieczoru zobaczyłem, że znalazłem się na mokrej łące. Jedyną rzeczą umożliwiającą mi wytarcie się z wody i błota był ów worek. Po ogarnięciu się, zacząłem się rozglądać, próbując odgadnąć gdzie jestem? Spojrzawszy na prawo zobaczyłem jakiś budynek, w którym rozpoznałem stację kolejki wąskotorowej w Wilanowie. Identyfikacja miejsca spowodowała, że towarzyszący mi niepokój nagle ustąpił. Uznałem, że jestem już bezpieczny, dam sobie jakoś radę, bo  drogę do domu znam, choć nigdy nią nie szedłem. Znałem ją zza okna autobusu. Pomyślałem więc, że dam sobie jakoś radę i wrócę do domu, choć nie mam do niego blisko. Przede mną majaczyła w ciemności nieoświetlona aleja Wilanowska prowadząca w kierunku centralnej ulicy Mokotowa - Puławskiej.  Gdzieś z oddali niosły się poszczekiwania psów, z którymi spotkania nie pragnąłem. Ulica nie miała chodników i była wy-brukowana polnym kamieniem tzw. kocimi łbami.

W miarę zapadania ciemności robiło się wyraźnie chłodno, a ja byłem w cienkiej koszulce i krótkich spodenkach, w dodatku nie licho umorusany. Szybki marsz sprawił, że nie czułem chłodu, rozgrzewało mnie tempo chodu i ono dodawało mi odwagi.

Zabudowa ówczesnej alei Wilanowskiej przypominała wieś. Mój niepokój budziły jedynie w ciemności i szczekające psy. Niestety okna chałup były ciemne, nie zauważyłem światła. Wszystko więc tonęło w mroku zapadającej nocy. Droga mi się dłużyła, czułem zmęczenie wzmocnione niedawnym stresem, który w miarę upływu czasu z wolna powracał. Nie minął mnie żaden pieszy, ale i pojazd. Szedłem więc samotnie zbliżając się do jeszcze nie widocznej ul. Puławskiej. W jej zasięg wszedłem, gdy po lewej stronie, zaczęły pojawiać się piętrowe wille, z których okien nawet przysłoniętych sączyło się jakieś światło, co mnie podnosiło na duchu, choć ciągle miałem do pokonania nie mały odcinek drogi, a wchodząc na ulicę Puławską przeszedłem przez tor kolejki grójeckiej. Po chwili po prawej mijałem dworzec,  zamarły i wyciszony,  bo o tej porze kolejka już nie kursowała, ale nie kursowały już też tramwaje. Puławska była wprawdzie oświetlona, ale ciemnawym światłem, nie wszystkie też latarnie się paliły.

Po forsownym marszu, dotarłem wreszcie do rogu ulic Piławskiej i Belgijskiej, a skręciwszy w swoją ulicę poczułem wyraźną ulgę, niekończący się marsz dobiegał końca. Dopadłem obrastającej młodym dzikim winem furtki, pchnąłem ją i znalazłem się na obszernym wybetonowanym podwórzu, mając po prawej stronie  – budynek warsztatu samochodowego z garażem doszedłem do dotykającego doń domu. Gdy spojrzałem w górę, na oświetlonej słabym światłem klatce schodowej drugiego piętra zobaczyłem jakiś tłok przed drzwiami naszego mieszkania. Ktoś otworzył okno, widocznie mnie dostrzeżono. Gdy szedłem po schodach gwar cichł. W drzwiach mieszkania dostrzegłem mamę podtrzymywaną przez służącą – obie zapłakane, a przed nimi sąsiadów tego małego dwupiętrowego domu wraz z właścicielami domu, panami Karolewskim i Kaczmarkiewiczem. Okazało się, że wiadomość o porwaniu mnie przyniósł ze szkoły woźny szkolny p. Naulewicz. Linia telefoniczna była zerwana na całej posesji od aresztowania ojca, więc żadnej łączności nie było. Tak zakończyło się dla mnie porwanie!  

Ojciec został zwolniony z więzienia w Rawiczu na początku tzw. odwilży, dokładnie 9 stycznia 1955 roku "dla podratowania zdrowia w celu odbycia dalszej części kary", jak mu napisano w zaświadczeniu. Do więzienia wprawdzie już nie wrócił, pozostał w domu, nie pracował, ale spokoju nie zaznał, rewizji wprawdzie zaprzestano, ale odwiedzali nas funkcjonariusze osławionego Urzędu Bezpieczeństwa, a ich stosunek do ojca i nas rodziny, niedawnego więźnia, był już znacznie odmienny niż poprzednio, z pozoru nawet uprzejmy, nie było wrzasków, biegania po mieszkaniu z odbezpieczoną bronią, zaglądania we wszystkie kąty. Ojca pytano jak się czuje (!), czym się zajmuje etc. Całkowity odwrót od czasów stalinowskich.

Na zakończenie tych wspomnień muszę dodać, że nie mając możliwości fotografowania, bo aparatu nie miałem, to co chciałem utrwalić rysowałem. Moje rysunki w wyniku korekt mej mamy, obdarzonej talentem graficznym, wykonywałem w sposób jak na swój wiek dojrzały z zastosowaniem perspektywy. Stąd na końcu tych wspomnień ukazuję dom przy ul. Belgijskiej na Mokotowie, w którym mieszkałem w latach 1945-1971 osobiście przez siebie narysowany piórkiem i podkolorowany tuszem. 

Dom przy ul. Belgijskiej 9 od strony ogrodu z balkonem, 
z którego prowadziłem aprowizację (mój rys. tuszem 1960)


Dom przy ul. Belgijskiej 9 – od frontu

Nie znam wśród współczesnych podobnych do moich przeżyć z dzieciństwa, chociaż kilku rówieśników mógłbym wskazać, szkopuł w tym, że już nie żyją. Matka mego ojca, a moja babcia - to Marcjanna Romaszewska, jak widać  należę do rodzin będących świadkami historii. Ojciec w 1934 roku uczestniczył w śledztwie mającym na celu wyjaśnienie okoliczności śmierci płka Bronisława Pierackiego, ówczesnego ministra spraw wewnętrznych II RP, zastrzelonego w bramie klubu na Foksal. Otrzymał za to Srebrny Krzyż Zasługi od Prezydenta RP – prof. Ignacego Mościckiego. Później, odbierał w Pradze czeskiej przejęte przez tamtejszą policję słynne archiwum Senyka, nacjonalistycznego przywódcy ukraińskiego. To jednak historia nie moja, która moim udziałem nie była...


Andrzej Komorowski - Wspomnienia

GROCHÓW

Część Warszawy - Grochów - bliski sercu Andrzeja Komorowskiego, który mieszkał przed wojną na Pradze, następnie w wyniku zniszczeń wojennych przeniósł się wraz z rodzicami na Grochów i tam też 6 lat po wojnie, zrządzeniem losu znowu wrócił na Grochów i studiował na Wydziale Weterynarii SGGW.  W latach 1997 - 2001 A. Komorowski pełnił funkcję Głównego Weterynarza Kraju. Jego wspomnienia opublikowaliśmy w biuletynie nr 51.

Zespół budynków byłego Instytutu Weterynaryjnego  przy ul. Grochowskiej jest w trakcie głębokiej modernizacji z  przeznaczeniem na Europejskie Centrum Muzyki.



Początek był zwykle taki: po dobrze zdanym egzaminie wstępnym na studia weterynaryjne w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie, odnalezieniu swojego nazwiska na liście przyjętych na pierwszy rok studiów oraz złożeniu podania o przyznanie miejsca w Domu Studenckim (DS), dowiadywaliśmy się, że I października powinniśmy zgłosić się na Wydziale Weterynaryjnym, na ulicę Grochowską 272. Tam, po uroczystej inauguracji, rozpoczynaliśmy studia, Odpowiedź na podanie o miejsce w Domu Studenckim kierowała nas do jednego z domów naszej uczelni koleżanki otrzymywały przydział w domach na ulicy Kazimierzowskiej lub ulicy Madalińskiego (dzielnica Mokotów), koledzy na ulicy Grenadierów (Praga, dzielnica Grochów). Dla osób potrzebujących ze względów zdrowotnych nieco lepszych warunków zamieszkania i żywienia był DS-prewentorium przy ulicy Górnośląskiej (dzielnica Śródmieście Południowe).

Z chwilą gdy zostaliśmy studentami, my mieszkańcy Domu Studenckiego przy ulicy  Grenadierów, mieliśmy dwa najważniejsze dla nas adresy - miejsce nauki Grochowska 272 i miejsce zamieszkania ulica Grenadierów 41. Te dwa adresy dzieliła odległość około      900 m, którą pokonywaliśmy pieszo w ciągu 12 min. Oto opis drogi z akademika  (oficjalna nazwa Dom Studenta, nie była używana w codziennym języku) - ulica Grenadierów, przechodząc obok Szpitala Grochowskiego, przecinaliśmy aleję Jerzego Waszyngtona i dalej ulicą Grenadierów, mijając komisariat Milicji Obywatelskiej, dziś Policji, obok narożnego krzyża, dochodziliśmy do ulicy Grochowskiej. Tu mieliśmy do wyboru południową, lewą, nieparzystą stronę ulicy, zabudowaną kamienicami XIX i XX wiecznymi ze sklepami na parterze, lub prawą, północną, parzystą stronę wzdłuż parku imieniem Hanki Sawickiej (Hanna Krystyna Szapiro, ps. Hanka, działaczka komunistyczna pochodzenia żydowskiego) ciągnącym się do ulicy Weterynaryjnej i dalej do bramy wjazdowej na Wydział Weterynaryjny. Tę drogę, tam i z powrotem, każdy z nas przebywał w trakcie trwających 11 semestrów (pięć lat i sześć miesięcy) studiów. Niekiedy ten czas, dla niektórych z nas, wydłużał się z powodów znanych tylko im i naszemu Dziekanowi. Pokonywaliśmy też inne, obowiązkowe trasy tramwajem z alei Waszyngtona na ulicę Rakowiecką do gmachu SGGW, tramwajem z ulicy Grochowskiej na Targową, a dalej pieszo na ulicę Jagiellońską do zakładów mięsnych i Katedry Higieny Produktów Zwierzęcych, pociągiem do Brwinowa na zajęcia z hodowli zwierząt. W latach 1958 do 1964, w czasie moich studiów, nikt z mieszkańców akademika nie posługiwał się rowerem, motocyklem, skuterem, ani samochodem.

Głównym sensem lat studenckich była nauka, ale wszyscy byliśmy młodzi, ciekawi życia, poznawania nowości, historii i kultury. To był dla nas ważny czas edukacji, poznawania i zrozumienia dzielnicy, miasta, ojczyzny. Uważam, że bez tej edukacji nie doroślibyśmy do dobrego wypełniania naszych obowiązków zawodowych, rodzinnych i obywatelskich.

A Warszawa miała dla nas wiele propozycji dostępnych nawet na skromną, studencką kieszeń - kina, teatry, operę, filharmonię, sale koncertowe, muzea, galerie sztuki, kościoły, ogrody botaniczny i zoologiczny, parki, kluby studenckie, stadiony, hale sportowe boiska, korty tenisowe, biblioteki, czytelnie, brzegi Wisły, stawy, jeziorka, zabytki architektury. Miała też zgliszcza i ruiny miasta zburzonego przez Niemców w czasie II wojny światowej. W czasie moich studiów Zamek Królewski i Pałac Saski były ruiną – zachowały się tylko fragmenty dawnych budowli – południowa ściana Zamku z oknem mieszkania Stefana Żeromskiego oraz Grób Nieznanego Żołnierza z fragmentem kolumnady Pałacu.

Najłatwiej mogliśmy poznawać Grochów. Spacerowaliśmy jego ulicami, a ich nazwy przywoływały pamięć historycznych wydarzeń, zaskakiwały historyczną treścią, powracała pamięć ważnych wydarzeń: Insurekcji Kościuszkowskiej 1794, Powstania Listopadowego 1831, czasów odzyskania niepodległości w 1918, II Rzeczpospolitej 1918 do 1939, okupacji niemieckiej 1939 do 1945 i Powstania Warszawskiego w 1944.

Zapraszam na spacer ulicami Grochowa. Skupimy się na ideowym, historycznym przekazie, który niosą ich nazwy. Ktoś je kiedyś nadał i pewnie chciał by czyny tych osób przetrwały lata i wieki. Zacznijmy od naszej ulicy Grenadierów. Grenadierzy to była piesza formacja wojskowa, powstała w XVII w. we Francji, przeznaczona do ręcznego miotania granatów, z czasem przeznaczona była do walki na bagnety. W Insurekcji Kościuszkowskiej nazywano tak regiment kosynierów. W Księstwie Warszawskim powstała formacja grenadierów konnych, z czasem przekształcona została w jednostki gwardii złożone z rosłych, sprawnych fizycznie żołnierzy. W czasie drugiej wojny światowej w Armii Polskiej we Francji w roku 1940 utworzono dywizję grenadierów, później w Wielkiej Brytanii utworzono brygadę grenadierów w 1942 roku.

Ulica Szaserów, to wspomnienie formacji z czasu Księstwa Warszawskiego. Początkowo byli to strzelcy piesi, z czasem byli to strzelcy konni. Przy kościele na Kamionku - ulica Grochowska 365- znajduje się niewielki cmentarz z pochowanymi tu ofiarami rzezi Pragi. W dniu 4 listopada 1794 r. miała w tej okolicy miejsce bitwa polskich oddziałów wojska Insurekcji, wycofujących się w kierunku Warszawy, z wojskami rosyjskimi pod dowództwem Aleksandra Suworowa. Po przełamaniu obrony  Polaków, Rosjanie zajęli Pragę i wymordowali około 20 000 ludności cywilnej.

Była to zbrodnia ludobójstwa. Suworow jest bohaterem Rosji.

Olszynka Grochowska, była polem bitwy, którą w dniu 5 lutego 1831 r. polskie oddziały pod dowództwem generała Józefa Chłopickiego, dyktatora Powstania Listopadowego, osłaniając Warszawę, stoczyły z wojskami rosyjskimi pod dowództwem generała Iwana Dybicza. Armia Powstania Listopadowego liczyła 40 000 żołnierzy i miała 120 armat.

Rosjanie mieli 60 000 żołnierzy i 200 armat. Trwająca cały dzień bitwa zakończyła się wycofaniem rosyjskiego wojska. Była to bardzo krwawa bitwa, w której zginęło łącznie 15 000 żołnierzy. Szczególnie zasłużył się w bitwie czwarty pułk piechoty liniowej czwartacy", dowodzony przez pułkownika Ludwika Bogusławskiego. Tak wspomina ich autor wiersza/pieśni "Walecznych tysiąc opuszcza Warszawę (Pułk czwarty) Juliusz Mosen:     Walecznych tysiąc opuszcza Warszawę,/Przysięga klęcząc: „naszym świadkiem Bóg./Z bagnetem w ręku pójdziem w świętą sprawę,/ śmierć naszym hasłem, niechaj zadrży wróg."/Już Dobosz zagrzmiał, już sojusz zawarty,/z Panewką próżną idzie w bój Pułk czwarty. Wiadoma światu ta sławna Olszyna,/Gdzie nieprzyjaciel twardym murem stał/Paszcz tysiąc zieje, bój krwawy się wszczyna,/Już mur zwalony, nie padł ani strzał./Okropny postrach padł na tłum rozżarty, spokojnie wrócił do Pragi Pułk Czwarty.

Dziś wspomnieniu bitwy służy plac 1831 - Olszynka Grochowska. Jeszcze raz trzeba wspomnieć czwartaków" idąc ulicą Ostrołęcką i ich decydującym o jej przebiegu udziale w bitwie stoczonej pod Ostrołęką w dniu 26 maja 1831 r. Ten sam autor pisał: „Pod Ostrołęką wróg się dumny zżyma, /Otacza naszych dzikiej hordy zwał,/Śmierć albo życie! Tu wyboru nie ma./ Z bagnetem w ręku, nie padł ani strzał./I już dla naszych odwrót jest otwarty,/ I któż to zdziałał? To był nasz Pułk Czwarty". "Czwartaków" wspomina też znana pieśń Legionowa

„Przybyli ułani” autorstwa kapitana Legionów polskich Feliksa Gwiżdża. Przybyli ułani pod okienko/Stukają wołają puść panienko... O Boże, a cóż to za wojacy?/ Otwieraj, nie bój się, to Czwartacy! Dawna formacja piesza, z czasów Powstania Listopadowego, słynna z tego, że walczyła tylko na bagnety, idąc do boju z nie nabitymi karabinami, w 1914 r. przekształcona została w Czwarty Szwadron Ułanów Legionów Polskich.

Ulica Stocka przywołuje wspomnienie bitwy pod Stoczkiem. Wojsko Powstania Listopadowego stoczyło ją w dniu 14 lutego 1831 r. z wojskami rosyjskimi pod dowództwem generała Fiodora Gejsmara. Decydującą o zwycięstwie rolę odegrała kawaleria generała Józefa Dwernickiego.

Ulica Igańska to wspomnienie zwycięskiej bitwy pod Iganiami, stoczonej w dniu 10 kwietnia 1831 r. przez Wojska powstańcze pod dowództwem generała Ignacego Prądzyńskiego z wojskami rosyjskimi generała Grigorija Rosena.

Nazwiska generałów Powstania Listopadowego znajdziemy na ulicach Chłopickiego, Dwernickiego i Kickiego. O pierwszym i drugim już coś napisałem.

Ludwik Kicki walczył w bitwach w Olszynce Grochowskiej, pod Stoczkiem i Ostrołęką, gdzie zginął 26 maja 1831 r. po szarży kawalerii powstańczej.

Generała wielu z nas zapamiętało dzięki akademikom Uniwersytetu Warszawskiego (żeński i męski) położonym przy ulicy jego imienia. Jeszcze jeden wybitny dowódca Wojska Insurekcji Kościuszkowskiej i Legionów Polskich we Włoszech ma ulicę na Grochowie — to płk Berek Joselewicz. Urodzony w 1764 r. na Żmudzi, Polski Żyd, wykształcony w Paryżu i Brukseli, w Warszawie prowadził duży handel końmi. Przystąpił do Insurekcji Kościuszkowskiej, dowodził utworzoną przez siebie grupą kawalerii. Brał udział w obronie Pragi. Za bohaterstwo w bitwie odznaczony został Orderem Virtuti Militari. Po upadku Insurekcji emigrował do Włoch i wstąpił do Legionów Polskich generała Henryka Dąbrowskiego. W Księstwie Warszawskim dowodził szwadronem ułanów. Zginął w 1809 r. pod Kockiem.

Spacerując ulicami Grochowa spotkasz ulicę Stefana Stanisława Okrzei. Wielu myliło go ze słynnym działaczem rewolucyjnym Stefanem Okrzeją, zamachowcem z 1905 r. na komisariat rosyjskiej policji w Warszawie. Był jego młodszym bratem, pochodził z biednej rodziny i dzięki wielkiemu wysiłkowi i talentowi został lotnikiem. Był wybitnym pilotem myśliwskim. Walczył od 1 września 1939 r. na samolocie PZL 11 i zestrzelił niemiecki samolot Dornier 17, uczestniczył w wielu walkach powietrznych. Sam został zestrzelony w dniu 5 września 1939 r. w okolicy wsi Kręgi przy szosie Wyszków-Serock. Porucznik Stefan Stanisław Okrzeja spoczywa na cmentarzu w Kręgach. Pośmiertnie został odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari.

Jeszcze raz wrócimy na Kamionek do Konkatedry Matki Boskiej Zwycięskiej przy ulicy Grochowskiej 365. Świątynię zbudowano wg projektu Konstantego Jakimowicza jako wotum za zwycięstwo w Bitwie Warszawskiej 1920 r. W jednym z bocznych ołtarzy jest obraz przedstawiający księdza Ignacego Skorupkę, bohaterskiego kapłana, uczestnika tej bitwy, zginął od postrzału pod Ossowem 14 sierpnia 1920 roku.

W okresie II Rzeczpospolitej najważniejszym dla studentów weterynarii był kompleks budynków przy ulicy Grochowskiej 272. Mieszkańcy Grochowa nazywali go Instytutem Weterynarii. Na co dzień przychodzili tu że swoimi chorymi zwierzętami i mogli liczyć na pomoc świetnych fachowców, pobierających nie wysokie honoraria. Mieszkańcy byli dumni z posiadania jedynej wyższej uczelni w prawobrzeżnej Warszawie. Ciągnąca się od Gocławia aż do ulicy Targowej, ulica Grochowska, to był trakt z ważnymi, nowoczesnymi zakładami przemysłowymi. Wymieńmy kilka z nich - Perun (produkcja sprzętu spawalniczego), Państwowe Zakłady Optyczne (szkła okulistyczne, lunety, lornetki, mikroskopy, lupy), Państwowe Zakłady Tele- i Radiotechniczne nazywane Dzwonkową (telefony, radiotelefony, łącznice telefoniczne), Wedel (czekolady i słodycze). Przy ulicy Terespolskiej znajdowały się Państwowe Zakłady Inżynieryjne. Tu powstał model limuzyny CWS - T1, tu produkowano Polskiego Fiata 508, motocykle, tu remontowano polskie czołgi. Wszystkie te zakłady działające jako firmy państwowe lub spółki z polskim kapitałem były dziełem wybitnej polskiej myśli przemysłowej. Produkowały wysokiej klasy wyroby-licencję na produkcję radiotelefonów zakupił w Dzwonkowej holenderski Philips, polskie lornetki wojskowe z PZO były poszukiwane przez wojska niemieckie francuskie i angielskie.

Czasy wojenne od 1 września 1939 r., a później okupacji niemieckiej, zostawiły trwałe ślady także na Grochowie. Wydział Weterynaryjny przestał być ośrodkiem naukowym, zmieniony został na lecznicę weterynaryjną pracującą dla mieszkańców Grochowa i rolników z pobliskich wiejskich gospodarstw. Dawne polskie zakłady, w czasie okupacji, produkowały dla potrzeb wojennych Niemiec, zatrudniając dawnych pracowników i nowe niemieckie zarządy. Walka podziemna polskich patriotów toczyła się mimo niemieckich represji. Grochów i Saska Kępa należała do III Rejonu VI Obwodu Armii Krajowej. Dowódcą III Rejonu był mjr, później ppłk Tadeusz Schollenberger. Armia Krajowa prowadziła podziemne przygotowania do zbrojnego wystąpienia przeciwko władzom Generalnej Guberni, żołnierzom Wehrmachtu, policji i Gestapo. Historia jest dobrze opracowana i znana. Powstanie Warszawskie wybuchło 1 sierpnia 1944 r. i objęło także Pragę i jej dzielnice, w tym Grochów i Saską Kępę. Trwało tu krótko, zakończyło się porażką oraz represjami w stosunku do mieszkańców. Na przedmieściach Pragi w sierpniu 1944 r. stały już wojska sowieckie. Zajęły w dniach 13 i 14 września 1944 r. pozycje do ataku na Warszawę. Na Grochowie stała 76 Dywizja Piechoty Armii Czerwonej, na Saskiej Kępie 143 i 175 Dywizja Armii Czerwonej oraz 1 Dywizja Piechoty Wojska Polskiego, 8 i 9 pułki piechoty 3 Dywizji WP. Atak Armii Czerwonej na Warszawę nastąpił 17 stycznia 1945 r., po ponad 3 miesiącach od upadku Powstania.

Życie po wojnie na Grochowie wracało szybciej niż w Warszawie. Zniszczenia wojenne były stosunkowo niewielkie. Ocalały domy mieszkalne, ocalał Wydział Weterynaryjny, ocalały, choć w dużym stopniu zostały ograbione, grochowskie zakłady przemysłowe.

Grochów ma jedną bardzo ważną dla mieszkańców Aleję - poświęconą pamięci generała i pierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej - pisanego z polska - Jerzego Waszyngtona, bohatera wojny o niepodległość Ameryki i twórcy dzisiejszego państwa USA. Aleja ciągnie się od ronda Wiatraczna do położonego na Saskiej Kępie ronda Jerzego Waszyngtona. Aleja na odcinku od ronda Wiatraczna aż do ulicy Kinowej zabudowana jest po obu stronach ocalałymi, przedwojennymi kamienicami i współczesnymi blokami. Dalej, po północnej stronie Alei położony jest Kamionek i Park Paderewskiego, dziś Park Skaryszewski z kortami tenisowymi i stadionem lekkoatletycznym pamiętającym Halinę Konopacką (złoty medal w rzucie dyskiem na olimpiadzie w w Amsterdamie), Janusza Kusocińskiego (złoty medal w biegu na 10 km na olimpiadzie w Los Angeles) i Józefa Noijego, długodystansowca, zwycięzcę w biegu z Paavo Nurmi, mistrzem olimpijskim. Obok znajdują się piękne jeziorka kamionkowskie. Po południowej stronie Alei ciągną się ogrody działkowe i rozpoczyna się zabudowa Saskiej Kępy luksusowej dzielnicy przedwojennej Warszawy. Małe kamieniczki, wille i piękne kilkupiętrowe domy. Ulice też jakby z innego świata - Francuska, Londyńska, Stanów Zjednoczonych, Irlandzka, ale też Zakopiańska, Kryniczna, Styki, czy królowej Aldony. Aleja Waszyngtona to szlak komunikujący Grochów z mostem Poniatowskiego, Alejami Jerozolimskimi i Marszałkowską. Ulica Grochowska   Grochów z centrum Pragi, ulicą Targową, Zygmuntowską, mostem Kierbedzia (dziś Śląsko- Dąbrowskim), Starówką, Muranowem i Wolą.

We wstępie napisałem - początek był zwykle taki..., ale w moim przypadku był trochę inny. Urodziłem się w czerwcu 1939 r. w warszawskim szpitalu na Solcu skąd przewieziono mnie do rodzinnego domu przy Alei Jerzego Waszyngtona nr 118. Dom, mała dwupiętrowa kamieniczka, stał na rogu Alei Waszyngtona i Grenadierów, mieszkałem tam z rodzicami, babcią i kanarkiem. Ochrzczony zostałem w kościele parafialnym pod wezwaniem Matki Boskiej Zwycięskiej na Kamionku.

Według spisu ludności z dnia 1 stycznia 1939 r. dzielnica Grochów miała obszar 1722 ha, mieszkało tu 47,2 tysięcy osób, w tym 3,9 tysięcy Polaków wyznania mojżeszowego. Gęstość zaludnienia wynosiła 27 osób na 1 ha.

W dniu 17 września 1939 r. niemiecka bomba lotnicza zburzyła połowę kamienicy, tą z naszym mieszkaniem. 

Następny nasz dom był przy ulicy Krypskiej 23 A. Mieszkaliśmy tam do 30 lipca 1944 r. Mój ojciec pracował w Dzwonkowej. Był żołnierzem Armii Krajowej. Pod koniec lipca przeprowadziliśmy się na ulicę Kredytową 14, Śródmieście Północne.

Powstanie Warszawskie, życie w piwnicy, zburzenie domu, wędrówka w poszukiwaniu bezpiecznego adresu. Takiego w Warszawie wówczas nie było. W dniu 14 września zostaliśmy wyrzuceni przez Niemców z naszego miasta i przez Ożarów, Radom, a po zakończeniu wojny, przez Ziębice (Dolny Śląsk), Wrocław dotarliśmy do Tarnowa.

Po ukończeniu szkoły podstawowej i zdaniu matury w Technikum Chemicznym w Tarnowie-Mościcach, a także dwóch latach pracy w fabryce broni w Tarnowie - dotarłem na ulicę Grochowską i ulicę Grenadierów w Warszawie. Później było tak jak już napisałem. Grochów poznawałem jako dziecko, opisane tu ulice zapamiętałem z czasów spacerów z moją mamą. Szczególnie utkwił mi w pamięci obraz kolumny żołnierzy Wehrmachtu maszerujących jezdnią ulicy Grochowskiej i śpiewających "Heili Heilo". Po latach, gdy przyjechałem na studia prawie wszystko było tak jak to zapamiętało dziecko. Codziennie idąc z akademika na uczelnię i z powrotem przechodziłem obok ocalałego fragmentu mojego domu przy Alei Waszyngtona 118. Tylko park Hanki Sawickiej (dziś Park Obwodu Praga Armii Krajowej) w czasie okupacji był placem targowym. We wtorki handlowano tu końmi.

Lubiłem to oglądać...

Andrzej Komorowski,
Kraków 29 grudnia 2023


17 maj 2024

Wspomnienia Marii Jolanty Stefańskiej-Kuroń

W okresie okupacji niemieckiej rodzice moi - oboje zaangażowani byli w działalność konspiracyjną i używali fałszywych dokumentów.

Ojciec: Janusz Sierant, mama: Maria Wiśniewska - po ślubie (w dniu 26.12.1942r.) Maria Sierant. Również ja, ich córka od urodzenia tj. 23.11.1943r. nosiłam konspiracyjne nazwisko moich rodziców: Maria Jolanta Sierant.

Ojciec mój Roman Stefański ur. 10.02.1917r. mieszkał, studiował i pracował w Poznaniu. W chwili wybuchu wojny był zatrudniony w Zakładzie Ubezpieczeń Wzajemnych gdzie pracował jako urzędnik. W redakcji pisma ,,Orlęta" był redaktorem odpowiedzialnym. 

Od września 1939 r. związany z organizacją ZWZ. Na przełomie września i października 1939r. został zaprzysiężony w konspiracyjnej organizacji niepodległościowej Ojczyzna" - ps. Omega (ps. Roch) i Biurze Zachodnim Delegatury Rządu na Kraj (ps. Henryk). Jesienią 1940r. po zdradzie w środowisku konspiracyjnym Poznania, poszukiwany przez Gestapo listem gończym, musiał uciekać z Poznania. Dokumenty ,,lewe", które od września 1940 r. dla bezpieczeństwa przechowywał u zaprzyjaźnionego kolegi, w wynajmowanym przez niego pokoju ,,przepadły." Zostały spalone przez właścicieli mieszkania po aresztowaniu ich lokatora. W zorganizowaniu wyjazdu do Warszawy pomogła ojcu

starsza koleżanka ze studiów - ta sama, która wcześniej pokazała list gończy za nim. Bez dokumentów, w mundurze kolejarskim z legitymacją kolejarską z opaską na rękawie jaką nosili polscy kolejarze, jako pomocnik maszynisty, około 11 stycznia 1941 r. przyjechał do Warszawy. Na dworcu w toalecie przebrał się w cywilne ubranie, oddał kolejarzowi mundur i legitymację.

Znalezienie lokum w mieście, którego nie znał było bardzo trudne. Po nawiązaniu kontaktu z „,Ojczyzną" i zaprzysiężeniu dostał dokumenty drogą organizacyjną, z Ośrodka Dokumentacyjnego AK. Dokumenty przyniosła mu łączniczka „Ada”. Mógł już wynająć dla siebie pierwsze mieszkanie

w Warszawie. Łączniczka „Ada" w grudniu 1942 r. została Jego żoną. (poz. 1 i poz. 2 bibliografii)

Mama moja Teresa Maria Stefańska z domu Pohl ur. 11.08.1020r. urodziła się, jako najmłodsza z sześciorga dzieci w rodzinie Władysławy z Ludwiczaków i Walentego Pohlów Powstańca Wielkopolskiego, - właściciela piekarni przy ul. Strzeleckiej w Poznaniu. Harcerka, związana z oddziałem ZHP Chorągwi Poznańskiej.

We wrześniu 1939r. skierowana została do służby sanitarnej dla ludności cywilnej przy szpitalu Przemienienia Pańskiego w Poznaniu. Najstarsza z rodzeństwa Janina – pielęgniarka dyplomowana została powołana do służby medycznej w wojsku i przebywała poza domem. Brat Zygmunt z kartą mobilizacyjną wyruszył na wojnę.

Ojciec mamy Walenty został aresztowany i w grupie pierwszych zakładników osadzony w Ratuszu Poznańskim. W listopadzie 1939r. - kiedy przebywał w domu na przepustce z Ratusza, rodzina nieoczekiwanie została zmuszona przez Niemców do opuszczenia mieszkania, w ciągu kilkudziesięciu

minut. Małżonków Walentego i Władysławę z córkami: Zofią, Haliną i Teresą skierowano do Obozu dla Wysiedleńców Poznań Główna. Po 4. tygodniach pobytu w Obozie zostali wywiezieni koleją do Warszawy. Przed Bożym Narodzeniem, po 20.grudnia 1939r. wysiedli z pociągu na stacji Warszawa -Gdańska.

W Warszawie po nawiązaniu kontaktów z tajnie działającym oddziałem ZHP Chorągwi Warszawskiej mama podjęła pracę w PCK, w Sekcji Opieki nad dziećmi ofiarami wojny. W kwietniu 1940r. została przyjęta do organizacji niepodległościowej „Ojczyzna” ps. Ada. Z „,Ojczyzną" związani byli również brat mamy Adam i siostry. Od 1941 r. była łączniczką kierownika organizacji Witolda Grotta na Delegaturę Rządu na Kraj. Utrzymywała łączność pomiędzy Armią Krajową (Komórka Dokumentacyjna), a kierownictwem ,,Ojczyzny". Po aresztowaniu Witolda Grotta, w styczniu 1944r. została przydzielona, w charakterze łączniczki, do szefa organizacyjnego „Ojczyzny" Juliusza Kolipińskiego ps. Bartek W czasie Powstania Warszawskiego sanitariuszka dla powstańców i ludności cywilnej, leczonych w mieszkaniach prywatnych. W czasie pobytu w Krakowie podjęła ponownie funkcję łączniczki J.Kolipińskiego. (poz.1 Bibliografii)

Janusz Sierant i Maria Sierant z domu Wiśniewska to Rodzice moi, w życiu których uczestniczyłam nieprzerwanie od dnia 23. listopada 1943 r.

POWSTANIE WARSZAWSKIE

Na Żoliborzu, pobyt w Obozie Przejściowym w Pruszkowie, czas tułaczki.

Od urodzenia tj. od dnia 23. listopada 1943 r. mieszkałam z rodzicami na Żoliborzu, przy ul. Kozietulskiego 4B m. 4 .

Pozostawałam pod ich opieką. Rodzice, zaangażowani w działalność konspiracyjną związani byli z Armią Krajową, organizacją niepodległościową ,,Ojczyzna" i Delegaturą Rządu Londyńskiego na Kraj (poz. 1 i 2 Bibliografii). Opiekowała się mną Mama, która w miarę ograniczonych wówczas możliwości, utrzymywała czynny kontakt z organizacją ,,Ojczyzna". przede wszystkim jako łączniczka i kurierka.

Ojciec pracował poza domem. Był bardzo zaangażowany w działalność konspiracyjną.

Powstanie Warszawskie na Żoliborzu rozpoczęło się już o godz. 15.00. Ojciec dotarł do domu tuż przed rozpoczęciem walk. Kiedy z inicjatywy starszego harcerza Adama Kapłańskiego, którego mama moja znała jeszcze z Poznania, na Żoliborzu została utworzona Grupa Czerwonego Krzyża do opatrywania rannych (powstańców i ludności cywilnej) - leczonych w mieszkaniach prywatnych, włączyła się do tej pracy. Pełniła funkcję sanitariuszki. Działała w kwadracie ulic: Krasińskiego, Felińskiego, Wojska Polskiego, Kozietulskiego. Zawsze zabierała mnie ze sobą. Punkt PCK, W którym wydawano opatrunki mieścił się przy Pl. Inwalidów.

Dzień 29 września (ostatni dzień Powstania na Żoliborzu), był dniem najgorętszych walk. W godzinach popołudniowych, po wielogodzinnym ostrzale ul. Kozietulskiego żołnierze niemieccy wypędzili wszystkich z piwnicy, w której pomieszkiwaliśmy od jakiegoś czasu, a w której teraz schroniliśmy się razem z innymi mieszkańcami naszego domu. Wśród nas było też kilka osób, które uciekając przed ostrzałem tu się ukryły. Przymusili do wyjścia z piwnicy również kobietę, która błagała aby pozwolili jej zostać przy ciężko rannym, umierającym synku Tadziku.

Pognano nas pieszo ulicami: Kozietulskiego, Wojska Polskiego (pod niemieckim ostrzałem z ostrej broni), w kierunku Instytutu Chemii Przemysłowej, Powązek - do kościoła p.w. Św. Wojciecha na Woli. 

Mama po raz pierwszy opowiedziała mi o tym w dniu 24.06.2010r. w czasie kiedy oczekiwałyśmy na przybycie ekipy z Muzeum Powstania Warszawskiego, na nagranie dla Archiwum Historii Mówionej. Odręczny zapis tej wstrząsającej relacji zachowałam w swoich zbiorach.

W kościele p.w. Św. Wojciecha rodzice spotkali znajomego lekarza, dra Edwarda Kowalskiego- władającego doskonale jęz. niemieckim, zaprzyjaźnionego z naszą rodziną. Doktor Kowalski, tego dnia (oddelegowany ze szpitala przy ul. Płockiej w którym był zatrudniony), badał osoby dorosłe. To była ,,pierwsza ocena stanu zdrowia" - przed wysyłką do Obozu Przejściowego. Doktor, wydał ojcu zaświadczenie z rozpoznaniem: gruźlica płuc. Podał mu też nazwisko lekarza, do którego w obozie w Pruszkowie, miał zgłosić się do rejestracji.

W Kościele św. Wojciecha spaliśmy dwie noce. W dniu 1 października 1944r. pieszo (rodzice mieli dla mnie wózek), przeszliśmy w kierunku torów kolejowych, do załadunku do wagonów. W wagonach towarowych, późnym popołudniem dotarliśmy do Obozu. Kolejka do rejestracji ustawiona była na zewnątrz baraku. Na badanie przez lekarza obozowego, poleconego przez dra Kowalskiego, czekaliśmy całą noc. Lekarz potwierdził poprzednie rozpoznanie: gruźlica płuc. Ojciec uniknął wysyłki na roboty do Niemiec. Nie zostaliśmy rozdzieleni z sobą.

W Obozie Przejściowym w Pruszkowie (wózka już nie mieliśmy) – ulokowano nas w hali warsztatów kolejowych. Mama ze mną siedziałyśmy na wiązce słomy, którą znalazł gdzieś tato. W tej hali ludzie leżeli bezpośrednio na posadzce. Nasz pobyt w Obozie trwał od 1. do 5. października 1944 roku . W dniu 5 października - przed wieczorem, wyprowadzono nas z Obozu w kierunku rampy kolejowej. W odkrytych wagonach towarowych węglarkach, w ulewnym deszczu zostaliśmy wywiezieni w kierunku Krakowa, docelowo do Auschwitz. Na platformie wagonu, w zadaszonej budce strażniczej siedział żołnierz niemiecki. W rejonie Jędrzejowa, podczas postoju pociągu, który zatrzymał się przed stacją kolejową rodzicom (razem ze mną) udało się zbiec z transportu. Pieszo dotarli do miasteczka.

W Jędrzejowie odszukaliśmy rodzinę państwa Firlików- rodziców kolegi najstarszej siostry mamy mojej, którzy tak jak rodzina Pohlów - byli wysiedleńcami z Poznania. Ludzie ci udzielili nam schronienia. W ich gościnnym domu zostaliśmy do połowy października 1944r. Z Jędrzejowa ,,na własną rękę" wyjechaliśmy do Krakowa.

W Krakowie, zatrzymaliśmy się przy ul. Starowiślanej, w mieszkaniu rodziców kolegi ojca z „Ojczyzny" - państwa Roskoszów. Później w mieszkaniu przy ul. Sobieskiego 5 m.7 . Ojciec nawiązał kontakt z organizacją i kontynuował działalność konspiracyjną. Miał nowe dokumenty, a i tak był poszukiwany. W tym czasie Niemcy w Krakowie organizowali łapanki na ludzi z Warszawy. Dwukrotnie był zatrzymywany. Raz, w grudniu 1944r.- zabrany z ulicy, trafił do obozu na Prądniku. 

W styczniu 1945r. po tym jak ponownie został zatrzymany i wyprowadzony z mieszkania przy ul. Sobieskiego (razem z kolegą z organizacji, J. Kolipińskim), mama ze mną wyjechała z Krakowa - pociągiem, do Nowego Sącza. Taki plan działania, na wypadek aresztowania ojca, był uzgodniony wcześniej przez rodziców. Wspominała: miałam walizeczkę, poduszeczkę i ciebie na rękach".

Do Nowego Sącza dojechałyśmy późnym wieczorem. Wysiadłyśmy na stacji Nowy Sącz Przystanek. Mama znała adres domu, do którego miałyśmy się udać: Na Rurach, do chałupy gospodarza Frankowskiego. Frankowski był krewnym przyjaciela mojego ojca, jeszcze z Poznania. Usiadła ze mną na jakimś murku. Nie miała siły nieść mnie i iść dalej. Pomocy udzieli jej dwaj żołnierze niemieccy, którzy przebywali wtedy na tej stacji. Podprowadzili mamę w kierunku części miasta - Na Rurach. Tam, w nocy dołączyli do nas ojciec mój z J. Kolipińskim.

W czasie następnej nocy, tj. z 18. na 19. stycznia 1945 r. w Nowym Sączu, został wysadzony w powietrze Zamek, w którym wtedy mieścił się arsenał. Luna ognia była widoczna Na Rurach. Do Nowego Sącza wkroczyła Armia Czerwona. Gospodarz Frankowski zadecydował, że wszyscy również on z rodziną musimy wyjść z domu. Rankiem udaliśmy się do sąsiedniego domu, do mieszkania obcych nam ludzi. Po niedługim czasie, kiedy mama ze mną zaczęła się rozlokowywać, do pokoju weszli żołnierze radzieccy i nakazali wszystkim opuścić dom. W następnej chałupie nie mogliśmy zostać, tam były pluskwy. Nie mieliśmy gdzie się podziać. Pomocy udzielił nam obcy człowiek, kierowca ciężarówki zaparkowanej niedaleko. Zaprowadził na noc do swoich krewnych. W Nowym Sączu przy ul. Zacisze 17 zatrzymaliśmy się nie dłużej niż na jedną noc. 

W lutym 1945 r. Powiatowy Komendant Milicji Obywatelskiej w Nowym Sączu, na wniosek złożony przez rodziców, wydał przepustki uprawniające ich do wyjazdu z Nowego Sącza do Warszawy.

Dla ojca: dnia 09.II.1945r. dla mamy dnia 20.II.1945r. . 

Nie przypominam sobie w jaki sposób z Nowego Sącza dotarliśmy do Krakowa. Pamiętam tylko rozmowy rodziców, którzy wspominali nocną wędrówkę w terenie górzystym i spotkanych wtedy dwóch radzieckich żołnierzach ubranych w kożuchy.

Ojciec wcześniej już podjął działania w celu otrzymania zezwolenia na wyjazd do Poznania. Poznań, to miasto, w którym oboje z mamą urodzili się, przed wojną mieszkali i w którym mieszkały ich rodziny. W dokumentach, którymi rodzice legitymowali się Poznań nie figurował, nie było więc uzasadnienia do ubiegania się o przepustkę na powrót do tego miasta. Dzięki staraniom kolegów z krakowskiej komórki ,,Ojczyzny", w Starostwie przyjęto od ojca wniosek o udzielenie takiej zgody. Zarząd Miejski w Krakowie - Starostwo Grodzkie w dniu 21.II.1945r. wydał Przepustkę Nr 6175 zezwalającą na wyjazd Janusza Sieranta do Poznania, dawnego miejsca zamieszkania. . Marzenie rodziców o powrocie do Poznania miało szansę się spełnić.

W Krakowie, jak poprzednio zatrzymaliśmy się w mieszkaniu przy ul. Sobieskiego 5. Byliśmy wszyscy bardzo słabi. Wygłodzeni, wychudzeni i wymęczeni. Ja, która wcześniej już chodziłam, teraz kiedy miałam 15 miesięcy przestałam chodzić samodzielnie. Miałam odmrożone nogi, a mama nie miała sił żeby mnie nosić. Rodzice nie mieli wózka dla mnie. Ojciec w dniu 3. marca 1945r. zgłosił się do rejestracji w Rejonowej Komendzie Uzupełnień Kraków-Miasto Otrzymał zaświadczenie potwierdzające wypełnienie obowiązku rejestracji . Na ostatni etap podróży, który był przed nami mieli już przygotowane Kennkarty. Były to ostatnie konspiracyjne dokumenty moich rodziców.

W Krakowie musieliśmy zatrzymać się na dłużej, aby nabrać sił przed wyruszeniem w dalszą drogę.

Kolejnym celem naszej podróży miały być Katowice. Nie mam wiedzy, kiedy i jakim środkiem transportu wyruszyliśmy z Krakowa w kierunku Katowic.

W Katowicach udaliśmy się na adres ciotki ojca, kuzynki jego matki. Była już późna godzina wieczorna, kiedy weszliśmy do mieszkania, w którym było pełno osób przyjezdnych. Ludzie ci, podobnie jak my, wracali po wojnie do swoich rodzin. Ciotka nie miała nas gdzie położyć. Miejsca na podłodze we wszystkich pomieszczeniach mieszkania były już w zajęte. Zaproponowała więc łazienkę. Tę noc przespaliśmy we trójkę w wannie. Z Katowic wyruszyliśmy w dalszą drogę, do Poznania.

W Poznaniu, prosto na ul. Garbary 4 m.11, do domu rodzinnego ojca. Tam, tak jak przed wojną mieszkali rodzice: Kazimierz i Maria Stefańscy z córkami Zofią i Urszulą. Zamieszkaliśmy wszyscy razem na Garbarach.

W Biurze Meldunkowym rodzicom wydano Kartę Rejestracyjną mieszkańców stoł. miasta Poznania, w której figurują prawdziwe (,,urodzeniowe") nazwiska i dane moich rodziców . Do rejestracji mama przedstawiła swoją kartę rozpoznawczą z dnia 27.08.1943r. wydaną przez Starostę Miejskiego w Warszawie, ojciec wylegitymował się przedwojennym dowodem osobistym, wydanym w dniu 27.01.1938r. przez Prezydenta Stoł. Miasta Poznań . Rodzice mogli zostać zameldowani na pobyt stały w Poznaniu.

W Poznaniu w Dniu 27 kwietnia 1945 r. zakończyła się nasza poobozowa, wojenna tułaczka.