10 wrz 2020

Relikt z czasu Powstania - Al. Jerozolimskie 17 (23) c.d

Obiecaliśmy w poprzednim wpisie dotyczącym reliktów Powstania kontynuację tematu związanego z fotografią wykonaną z podwórza obecnej kamienicy Aleje Jerozolimskie 23 i  25.


Odpowiedź na pytanie, co zdarzyło się na tym miejscu w 1944 roku jest tak frapująca, jak tajemniczy jest wygląd fotografowanych ruin. Nie udało mi się ustalić, jaki  adres miała część kamienicy, której  ruiny pozostały. Nie jest to szczególnie ważne, wystarczy, że przylegały bezpośrednio  do jednego z najwrażliwszych punktów Warszawy. Tym miejscem był dom - o ówczesnym adresie Aleja Sikorskiego 17. Odcinek Alej od Nowego Światu do Marszałkowskiej nosił w czasie powstania taką nazwę. Obecnie na miejscu tym stoi dom Aleje Jerozolimskie 23. Fotografia przedstawia głęboką oficynę ówczesnych Alei 17. 

Aleje Jerozolimskie należały do strategicznych tras z zachodu w kierunku Wisły prowadzących przez czynne mosty,  które to trasy Niemcy za wszelką cenę chcieli utrzymać.

Aleja Sikorskiego była śmiertelnie niebezpiecznym odcinkiem. Każdy, kto chciał przejść przez Aleję, ryzykował życiem.

O losie mieszkańców domów przylegających do tak atakowanej i bronionej arterii niewiele można się dowiedzieć ze wspomnień książkowych.  Można tylko to ustalić, że jeżeli po powstaniu nie zachowała się żadna kamienica od  Kruczej do Marszałkowskiej,  po obu stronach ulicy,  to już znacznie wcześniej większość z nich nie nadawała się do zamieszkania. Być może jakieś oficyny dawały mieszkańcom schronienie,  to ściany frontowe stanowiły cel dla niemieckich czołgów, artylerii i granatników. Niemcy niszczyli je od pierwszych dni powstania z narastającą furią. Wyjście przez bramy na Aleje było niemożliwe ze względu strzały snajperów z wysoko położonych niemieckich placówek. 

Dramatyczny i pełen szczegółów opis zmagań o utrzymanie domu nr 17, z którego bramy brał początek rów łącznikowy między Śródmieściem północnym i południowym  znajdujemy w książce Elżbiety Ostrowskiej “W Alejach spacerują tygrysy”. Autorka jako łączniczka stacjonowała w placówce łączności międzydzielnicowej - “Eski” zlokalizowanej w bramie ówczesnego domu Aleje Jerozolimskie nr 17. Z tej pozycji obserwowała ona przez kilka tygodni  niemiecki ostrzał, ataki powstańców, próby przechodzenia przez Aleje, a następnie exodus ludności poszukującej bezpiecznego schronienia w Śródmieściu południowym.

Relacje działań wojskowych w tym rejonie pobrałem z  szeregu  opracowań książkowych.(wymienionych w tekście). Przybliżają one zmagania Powstańców o utrzymanie przejścia przez ten ulicę I wściekły niemiecki ogień nakierowany na każdą pojawiającą się sylwetkę ludzką. Miejmy nadzieję, że z czasem i my dotrzemy do relacji mieszkańców. Dzieci SDP1944 zachęcam do odkurzenia pamięci i przekazanie brakujących informacji.

Powróćmy do domu Aleja Sikorskiego 17. 

Od początkowych dni Powstania większość kamienic wzdłuż Alei od Nowego Światu do Marszałkowskiej znajdowała się w rękach powstańców. Niemcy kontrolowali prawie całe Aleje Jerozolimskie. Sama ulica była kontrolowana przez ogień Niemców. 5 sierpnia Adam Borkiewicz (książka “Powstanie Warszawskie”) - strona 253-257 napisał:
[...]
Batalion imienia Kilińskiego obsadzał Nowy Świat -  trzecia kompania  od Chmielnej do Alei Jerozolimskich i Alejami do  Brackiej.  Dołączyła ona do 8  Kompanii na odcinku Alei Jerozolimskich po Marszałkowską i po Widok.  “Cristal” u wylotu Brackiej obsadzali nadal Niemcy. 
Niemcy silnie trzymali się w Wojskowym Szpitalu Okręgowym, w Ministerstwie Komunikacji (Chałubińskiego nr 4), Urzędzie Telekomunikacyjnym przy Nowogrodzkiej, róg Poznańskiej,  w okolicy Dworca Głównego i w hotelu “Polonia” oraz przy skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich z Marszałkowską.
7 sierpnia  - budowa barykady przez Aleje Jerozolimskie
Saperzy otrzymali rozkaz zbudowania podwójnej barykady przez Aleje Jerozolimskie od domu numer 20 na  wysokości ulicy Kruczej, by umożliwić przechodzenie z jednej strony tej szerokiej ulicy na druga.  Było to trudne, gdyż Niemcy obsadzali w Alejach Jerozolimskich domy w sąsiedztwie  oraz mieli ostrzał z wysokiego Banku Gospodarstwa Krajowego. Właśnie tego dnia po południu dokonali wypadu na ulicę Bracką, podpalając tam dom nr 14. Prace nad przejściem przez Aleje Jerozolimskie rozpoczęło zgrupowanie por. Bełta w nocy z 7 na 8 sierpnia pod osłoną swojej placówki w domu pod numerem 17, przy wylocie ulicy Brackiej w tym celu dowódca 31 Kompanii WSOP por. Budzisz zorganizował z rzemieślników 4 Pluton Saperów. Wykop o głębokości 1 m wyłożono workami z piaskiem. Na środku Alei Jerozolimskich wysadzono trzy szyny tramwajowe (do czwartej zabrakło trotylu). Jednak niski na razie wykop nie osłania w dzień od pocisków z górnych pięter. Podczas pracy wrzucono przez wentylator tunelu wioskę granatów na czołgi jadące tunelem (linii średnicowej PKP) od wschodu. [...]

O zdarzeniach w pierwszym tygodniu, również o budowie rowu łącznikowego przez Aleje i reakcji Niemców na rozpoczętą budowę pisze Elżbieta Ostrowska w “Alejach spacerują tygrysy  sierpień – wrzesień 1944” (wybrane fragmenty):

Już w pierwszym tygodniu walki zapadła w komendzie okręgu Warszawskiego AK decyzja zbudowania rowu  łącznikowego z odpowiednim zabezpieczeniem od domu numer 17  do bramy budynku nr 22 położonego naprzeciwko. Aleje liczące 20 km szerokości na odcinku między Marszałkowską a Bracką znajdowały się pod ciągłym ostrzałem krzyżowym z usytuowanych z czterech stron placówek niemieckich, górowały nad nimi  pozycje CKM z BGK i z hotelu Polonia  buszowały po nich czołgi. Nikt się nie łudził, że Niemcy łatwo oddadzą przelotową arterie z mostem na Wiśle, dzielącą w dodatku Śródmieście na dwie części.


Fot. W. Łukasik

Zadanie więc, jakie przypadło obrońcom Alei, nie było proste.

Od strony  nieparzystej , południowej, wykonywał je pluton. Saperów ppor Bylińskiego z batalionu “Bełt”. 

Równocześnie po stronie parzystej rozpoczęli pracę żołnierze rtm Leliwy oraz saperzy z I Obwodu pod dowództwem ppor Piotra. Posuwała się ona tam znacznie wolniej, gdyż snajperzy z BGK lepszy mieli wgląd na fronton budynku nr 22. Zaludniło się podwórze naszego domu.  Przynoszono i przygotowano w bramie sterty worków z ziemią lub piaskiem, wiązano je, podawano z rąk do rąk z systemem łańcuchowym. Widziało się tutaj łączniczki, telefonistki z “Eski”, harcerzy przede wszystkim zaś zgłaszającą się ochotniczo ludność cywilną. 

Gdy tylko pierwsze worki wypchnięto z bramy na ulicę, Niemcy rozpoczęli wściekłą kanonadę i nie skończyli jej, aż wniwecz rozpadł się zalążek obrony osłony.

W nocy, kiedy ostrzał zanikał lub bywał słabszy a widoczność dla niemieckich obserwatorów minimalna, budowa rosła na nowo. worek za workiem krok za krokiem... aż do świtu.  blaszki dnia wyzwala mały ogień z wysokich pięter BGK przecinek z “Cristalu” naprzeciwko i z niemieckich placówek w pobliżu Dworca Głównego.

Worki posiadały, spadały, wysypywała się ich zawartość. działa czołgowe i gąsienice “tygrysów dopełniały” zniszczenia.

Po dniu jednak przychodziła noc. Strzelanina słabo a, widoczność mimo zapalonych rakiet zmniejszała się. Niemieckie przewagi malały.  Szybko porządkowano  zwalisko, układano następne worki, wzmacniane konstrukcję. Powstańcy pracowali zawziętym uporem: zabezpieczymy komunikację między obu częściami miasta. Lecz Niemcy również trzymali się twardo:  Aleje muszą pozostać wolną dla nich arterią.

Rozpętały się i ciągnęły zaciekłe, wielogodzinne walki. Angażowały one całkowicie rozlokowane tu oddziały dowodzone przez Bełta Sokoła i Leliwy, a także wewnętrznych czerwoną sieć łączności. Tkwiliśmy w środku kotła w sytuacji więcej niż niepewnej. Za to w możliwie dobrym wyglądem w teren. Nasi obserwatorzy mogli z łatwością śledzić przebieg akcji ze strychu i od ulicy z wysokiego piętra frontowego budynku…

Przybywa grobów na ulicach i na naszym podwórzowy w skwerze. przed domem, na zryte i pociskami jezdni, bezkształtna kupa piasku znaczy miejsce osłon zaczętego rowu łącznikowego. Dziewczęta (łączniczki) ciągle jeszcze niezmiennie, i tylko w nocy, godzinami muszą wyczekiwać na odpowiednią chwilę, aby przebiec ostrzelaną ulicę.  Jak usprawnić łączność? Jak zmniejszyć liczbę ofiar?

Dowódca okręgowej składnicy meldunkowej “K-1”  kpt Robert wpadł na pomysł przesyłania korespondencji w puszce od maski przeciwgazowej, którą przyciągałoby  się nad Alejami przy pomocy odpowiednio skonstruowanych linek umieszczonych na wysokości drugiego piętra pomiędzy przeciwległymi domami numer 17 i nr 22.

120 Kiedy kolejna przesyłka znajdowała się mniej więcej w połowie trasy, niespodziewanie rozległy się strzały z snajpera z BGK.  W każdą puszkę, gdy tylko oderwała się od frontonu w domu, trafiał jak w cel strzelec wyborowy. Niemcy przejrzeli powstańczy plan i mają doskonały wgląd ten odcinek Alei. Potwierdzili to zresztą wstrzeliwując rkm w okno kamienicy nr 22, skąd wychodziły linki. Urządzenie “poczty puszkowej” uległo zniszczeniu. Obsługa cudem uszła z życiem. 

Szkic lokalizacji  barykady - E.Ostrowska “Po Alejach biegały tygrysy”

Tak więc łączność pomiędzy południowym a północnym Śródmieściem zapewniała, jak dotąd skutecznie, tylko odwaga i ofiarność kilkunastu dziewcząt oraz jeden cienki, stale uszkodzony i z uporem naprawiany kabel naziemnej linii telefonicznej przerzuconej w poprzek Alei. 

… rów łącznikowy…. żeby chociaż z półtora metra głęboki

 a szyny tramwajowe? na środku jest i leżą tramwajowe szyny

 tam jest żelbetonowy strop tunelu kolejowego – niektórych miejscach prawie pod samą nawierzchnię Alei...

Szybko znaleźli się wśród mieszkańców okolicznych domów potrzebni hydraulicy, elektrycy, monterzy.  Pozgłaszali się różni specjaliści, którzy znali tajemnice wnętrza Alei, orientowali się w podziemnej plątaninie rur i przewodów. 

Biegnące dwoma torowiska mi wzdłuż jezdni szyny tramwajowe saperzy wysadzili w powietrze. Niestety tylko trzy, do czwartej zabrakło trotylu.

Nie próżnuje i powstańcze zaplecze. Na podwórzu często zjawiają się kobiety, młode i starsze, zatrudnione w punktach żywienia społecznego, bądź we własny prywatny sposób chcące się przysłużyć Powstaniu. W wielkich garach dźwigają zupy, kaszę, napoje.

Reakcja Niemców na budowę rowu łącznikowego  8 - 10 sierpnia w relacji A. Borkiewicza:

Na odcinku Al Jerozolimskich (Alei Generała Sikorskiego) budowa przejścia przez  tę ulicę  wywołała przeciwdziałanie wroga. Przed południem oddziały 4 regimentu Grenadierów wschodniopruskich próbowały odrzucić placówki powstańcze poza ulicę Widok z jednej strony i Nowogrodzką z drugiej. Uderzenia kilku oddziałów wspartych paroma czołgami zostały skierowane z Alei Jerozolimskich na oba wyloty ulicy Brackiej i obie strony Marszałkowskiej. 

O 17:00 samolot niemieckich ostrzelał placówkę powstańczą na Brackiej przy Nowogrodzkiej. Na barykady tę próbował następnie uderzyć niemiecki oddział z Banku Gospodarstwa Krajowego;  odparto go wśród strzelaniny na tym odcinku  Alei Jerozolimskich.

Noc z 10 na 11:00 sierpnia

Oddziały podległe mjr Mechanikowi przystąpiły do nakazanego natarcia na Aleje Jerozolimskie.  Główny wysiłek został skierowany na dom pod numerem 25 w Alejach Jerozolimskich, skąd nieprzyjaciel uniemożliwiał przejście przez ulicę w dzień, utrudniał nawet w nocy.  Niemcy wykopali tam rów strzelecki w poprzek chodnika, nadto wybudowali z cegieł w bramie stanowisko dla karabinu maszynowego, uzyskując dobry ostrzał ulicy na przestrzeni od Marszałkowskiej do Brackiej. Oddział rtm. Sokoła miał zadanie związania załogi banku Gospodarstwa Krajowego. Założona przez oddział por. Bełta mina wyrwała kawałku ściany w oficynie domu nr 25. Przez wyłom powstańcy wdarli się natychmiast do wnętrza domu, w którym powstał pożar od wybuchu w butelek i granatów, wrzuconych z innej strony owego rusztowania. Zaskoczony nieprzyjaciel nie stawiał poważniejszego oporu. W walce na granaty ręczne zabito 9 Niemców, reszta chciała się poddać, lecz wzięto tylko dwóch jeńców, gdyż oficer niemiecki zastrzelił dwóch podnoszących ręce do góry, zmuszając tym innych do ucieczki pod ścianami domów. Kilku Niemców zginęło w płomieniach. Z polskiej strony był jeden ranny. Uwolniono nadto 19 mieszkańców w domu (mężczyzn, kobiety i jedno dziecko) więzionych w piwnicy w charakterze zakładników. Pożar umiejscowiono.

O świcie nieprzyjaciel próbował odebrać utracone stanowisko przeciwuderzeniem drużyny piechoty, zbliżającej się od strony Banku Gospodarstwa Krajowego pod osłoną czołgów oraz ognia z placówki niemieckiej z przeciwległej strony ulicy – z “Gospody Kujawskiej” w domu numer 32 i z “Cafe Otto”. Skuteczny oddział ogień  powstańców z wylotu Brackiej i z posesji pod numerem 21 zmusił nieprzyjaciela do odwrotu, przy czym zginęło znów w kilku Niemców. 

Walka w Alejach trwała 8 godzin, strzelanina objęła także skrzyżowanie z Marszałkowską. Okolice barykady na ulicy Brackiej – wyloty ulic Nowogrodzkiej i Żurawiej – zostały zasypane pociskami z granatników, od czego dotkliwe straty poniosła ludność. 

Zdobycie domu pod numerem 25 w Alejach Jerozolimskich poprawiło znacznie możliwości przekraczania ulicy, budowa Barykady ochronnej mogła być znowu podjęta, niemniej przejście było jeszcze trudne. Pocztę dzienną przeciągano za pomocą linek.

Po zajęciu Powiśla przez Niemców i rozpoczęciu intensywnego ataku na Śródmieście Północne nastąpiła ucieczka mieszkańców tych dzielnic na południe. Ewa Ostrowska s. 183 napisała: 
Pogorzelcy i uciekinierzy zajmowanych przez Niemców ulic, zamienionych w gruzy lub objętych pożogą domów, kierują się tłumnie ku Śródmieściu południowemu. Są to głównie ci, którym udało się wydostać z obracanego w perzynę Powiśla, opuszczający tereny Śródmieścia Północnego.Od ulicy Widok nie sposób nawet dotrzeć do Alei.  Tłum wlewa się wąski przesmyk rowu łącznikowego. Ludzie gniotą się wzajemnie i  przewracają. Suną, schyleni wśród wybuchów i dymu pękających worków i osypującego się piasku. 

Działo się to zapewne 8- 10 września, jak opisuje poniżej cytowany J. Kirchmayer (“Powstanie Warszawskie”)

Zakończył się okres Powstania, w którym Powstańcy odnosili znaczne sukcesy.  Na sytuację w Alejach Jerozolimskich nałożyły się po 30 sierpnia zadania strategiczne. Oddziały sowieckie zbliżyły się do wojsk niemieckich na przedmieściach po  praskiej stronie Wisły. 

Generał Vormann miał wprawdzie w swoim ręku mosty, ale tylko jedną arterię przelotową –  arterię wolską. Trzeba było otworzyć sobie drugą artylerię przez Aleje Jerozolimskie.

To sytuacja operacyjna przypieczętowała los Powiśla, wytworzyła kryzys w Alejach Jerozolimskich.

W dniu 5 września dwustronne natarcie niemieckie w Alejach Jerozolimskich rozwinęło się w pasie obejmującym od południa ulicę Nowogrodzką, od północy ul. Chmielną i w wykonaniu rozpadło się na szereg zaciętych szturmow o pojedyncze domy.  Od zachodu oddziały niemieckie na cały linii ogrodu zoologicznego i Dworca Głównego.  Równocześnie część zgrupowania Dirlewangera  nacierały od wschodu z linii Nowego Światu. Gdy (6 września) natarcie załamało się w ruinach domów po obu stronach Alei, Niemcy skierowali ogień moździerzy na barykadę -  tunel przy ulicy Kruczej.  Wskutek ognia domy po obydwóch stronach barykady zostały podpalone lub zburzone.  w dniu 7 września Niemcy ograniczyli się od zachodu do bezustannego ostrzeliwania stanowisk powstańców w Alejach, a zwłaszcza w rejonie wylotów Kruczej i Brackiej.  W dniu 8 września jedynym sukcesem Niemców było opanowanie punktu restauracji Żywiec, jednakowoż próba rozwinięcia tego powodzenia załamała się w gruzach dalszych domów w alejach. W dniu 9 września Niemcy wznowili natarcie od wschodu i opanowali cały odcinek al od Nowego Światu do ulicy Brackiej.  Ostatecznie wyniki sześciodniowego natarcia niemieckiego w Alejach Jerozolimskich były mizerne. Pomimo najdogodniejszych warunków, jakie stwarzało dwustronne natarcie na bardzo płytki przedmiot terenowych i pomimo operacyjnej przewagi ogniowej Niemcy nie zdołali osiągnąć celu natarcia. Trzeba było zaniechać bezskutecznej próby otwarcia arterii jerozolimskiej i jak najrychlej powrócić do montowania frontu obronnego nad Wisłą. 

W tych dniach Niemcy  wyparli powstańców z Powiśla na zachód od Nowego Światu. Zaczął się wspomniany powyżej przez E. Ostrowską exodus ludności cywilnej. 

Rów przez Aleje działał pomimo ciągłego zagrożenia, umożliwiając uciekinierom przejście do bezpieczniejszego terenu Śródmieścia Południowego. Okoliczne kamienice od Kruczej do Marszałkowskiej pozostawały w rękach powstańców aż do dnia kapitulacji. Brak zdecydowanych rozstrzygnięć bojowych w Alejach w rejonie Brackiej i Kruczej  doprowadzał w ostatnich dniach przed kapitulacją do szczególnych zjawisk bratania się żołnierzy obu walczących stron. W czasie przerw w ogniu nie wolno było prowadzić rozmów z Niemcami. 

Mimo to, jak relacjonuje Lucjan Fajer w książce “Żołnierze Starówki”: Na ulicy Brackiej i Alei Sikorskiego po stronie przeciwnej wystąpiły objawy bratania się żołnierzy niemieckich z powstańcami. Ustalono, że Niemcy zostawili swoich pięciu zakładników i wzięli naszych oficerów do Muzeum, rzekomo na pijatykę.   Te objawy z bratania zauważono również w Alei Sikorskiego, bo żołnierze niemieccy chodzili wspólnie z powstańcami, częstując naszych napojami alkoholowymi, a nadto wspólnie się fotografowali.

Kapitulacja 2 października. Ewa Ostrowska:

Zarządzam zbiórkę plutonu, raport i wychodzimy z bramy budynku nr 17 w Alejach Jerozolimskich, w którym jako oddział trwaliśmy nieprzerwanie od pierwszego dnia Powstania. Niektórzy tutejsi mieszkańcy, choć pożegnaliśmy się z każdym indywidualnie, odprowadzają nas,  rozpraszając się stopniowo po przejściu Alei. 

Przez cały czas walki nie pozostawili domu, ułatwiając powstańcom utrzymanie tej placówki i barykady, ofiarowując im pomoc serdeczną i bezinteresowną.

Domy w Alejach od Kruczej do Marszałkowskiej w większości nie przetrwały Powstania. Na nielicznych  zdjęciach widać wypalone, poranione kamienice, pozbawione okien i życia. Prawie wszystkie zostały później rozebrane jako ruiny nienadające się do zamieszkania. Nasz relikt to pamiątka, którą czas dla nas jeszcze zachował.

Pamiątka z roku 1944

Dziecko Powstania Warszawskiego – Hanna Langner-Matuszczyk, członek Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944, przekazała SDP1944 fotokopię niezwykłej pamiątki, która towarzyszy jej od sierpnia 1944 r. Jest nią jedna z około tysiąca niewielkich kopii fotograficznych obrazu Ireny Pokrzywnickiej MATKA BOSKA AK, wykonanych przez jego autorkę, a rozdawanych Powstańcom Warszawskim oraz cywilnym mieszkańcom Warszawy podczas mszy św. odprawianych przed tym obrazem przez ks. Apolinarego Leśniewskiego, kapelana Armii Krajowej, który po upadku Powstania Warszawskiego obraz ten uratował.

Jakość odbitki fotograficznej tego obrazu, która też szczęśliwie dotrwała do naszych czasów, wskazuje na jej wykonanie w prymitywnej drukarni powstańczej.

Jego oryginał jest obecnie przechowywany w Muzeum Powstania Warszawskiego, a jego kopia trafiła również do Muzeum DULAG 121.

Wraz z tym obrazkiem otrzymaliśmy od p. Hanny obszerne informacje o historii obrazu.

Obraz MATKA BOSKA AK Irena Pokrzywnicka narysowała na papierze w technice tzw. suchego pastelu w barwach biało-szaro-żółtych, a jego niewielką odbitkę fotograficzną o wymiarach 44 mm x 59 mm nazywam moim świętym obrazkiem.

Takich odbitek Irena Pokrzywnicka osobiście wykonała w drugiej połowie sierpnia 1944 r. około 1000, a były one wówczas rozdawane nie tylko żołnierzom Armii Krajowej, ale i cywilnym mieszkańcom Warszawy.

Z tym moim "świętym obrazkiem" zostałam wypędzona z Warszawy oraz przeszłam m.in. przez Durchgangslager 121 w Pruszkowie i do dzisiaj z nim się nie rozstaję!

Jego skan został dołączony do moich wspomnień "Ocalić od niepamięci" zamieszczonych w portalu Muzeum DULAG 121 w Pruszkowie, których tekst jest niemal w całości przedrukiem z 39. numeru Biuletynu SDPW 1944.

Losy oryginału mojego "świętego obrazka" po upadku Powstania Warszawskiego poznałam dopiero na przełomie lat 2016 i 2017, gdy dotarła do mnie informacja o pośmiertnym odznaczeniu Orderem Odrodzenia Polski zarówno Ireny Pokrzywnickiej, jak i ks. Apolinarego Leśniewskiego.

Przy czym o tej uroczystości, do której doszło 3 grudnia 2016 r. w Muzeum Powstania Warszawskiego z inicjatywy Piotra Koryckiego, autora filmu dokumentalnego Ku pokrzepieniu powstańczych serc. Historia obrazu Matka Boska AK, przeczytałam wtedy w artykule Malarka obrazu Matka Boska AK odznaczona", zamieszczonym na stronie internetowej pod adresem: https://warszawa.gosc.pl/doc_pr/3581594,Malarka-obrazu-Matka-BOSKA-AK-odznaczona.

Wtedy też postanowiłam podczas mojej najbliższej wizyty w Muzeum Powstania Warszawskiego nie tylko móc ponownie obejrzeć obraz MATKA BOSKA AK, ale i ponownie się przy nim pomodlić.

Doszło do niej w piątek, 14 lipca 2017 r., a byłam wtedy w Warszawie razem z moim najmłodszym wnukiem, Maksymilianem Wiewiórskim.

I właśnie tego dnia dzięki Panu Tomaszowi Zatwarnickiemu Whatforowi, który jest autorem powstańczego biogramu mojego Ojca, żołnierza Armii Krajowej Antoniego Langnera (20.12.1917 – 7.09.1944) ps. Douglas, zamieszczonego w portalu Muzeum Powstania Warszawskiego pod adresem https://www.1944.pl/powstancze-biogramy/antoni-langner,26518.html, dowiedziałam się, że obraz ten, przekazany Muzeum Powstania Warszawskiego w roku 2008 przez ks. arcybiskupa Kazimierza Nycza w imieniu Kurii Metropolitalnej Warszawskiej jako depozyt, przeszedł w tym muzeum gruntowną konserwację, podczas której został nieco podkoloryzowany, ale - ze względu na jego nieocenioną wartość - nie jest publicznie wystawiany.

I dlatego nawet podczas mszy świętych odprawianych na Cmentarzu Powstańców Warszawskich na Woli jest wystawiana wyłącznie jego kopia. Przy czym już nie dopytywałam kto jest autorem tej kopii.

Ja zaś z moim najmłodszym wnukiem, dzięki wielkiej życzliwości okazanej mi wówczas zarówno przez Pana Tomasza Zatwarnickiego, jak i przez Panią Hannę Zarembę, która w Muzeum Powstania Warszawskiego opiekuje się tym obrazem, we wtorek, 18 lipca 2017 r. - gdy Muzeum Powstania Warszawskiego było nieczynne dla ogólnie zwiedzających - miałam możność pomodlić się przy oryginale tego obrazu w muzealnej kaplicy pw. Błogosławionego Ks. Józefa Stanka, po upływie prawie 73 lat od dnia, gdy widziałam go ostatni raz.


I dlatego - na przesłanych Państwu zdjęciach, zrobionych przez Panią dr Urszulę Hellmann - poza mną i moim wnukiem, widnieją również Pani Hanna Zaremba i Pan Tomasz Zatwarnicki.

Dodaję na koniec, że już od dawna wiem, iż po wojnie zostało wykonanych wiele rozmaitych kopii obrazu Matka Boska AK; np. we wrocławskim kościele pw. św. Karola Boromeusza wisi gobelin "Matka Boska z żołnierzem AK", ale w tej chwili nie mogę sobie przypomnieć, kto go utkał.

Poniżej zaś przesyłam Państwu mało znany wiersz autorstwa Ks. Jana Twardowskiego "Matka Boska Powstańcza”:

Bóg Ci słońca na dłonie Twe nie żałował

ani ciszy na usta Twe zbyt mało dał -

broń bym zdobył dla Ciebie, o głodzie wędrował,

potajemnie orzechy na ołtarz Ci rwał.

Najświętsza, utracona, z rozkazami spalona -

w barykady równoczarnym strumieniem -

z Tobą twarz zapłakana, z Tobą bitwy do rana

i uśmiechy, i sen na kamieniu.

Ps.

W tamtych dniach nie tylko Powstańcy Warszawscy spali na kamieniach, ale bywało, że i ja tak zasypiałam.

Z serdecznymi pozdrowieniami z Wrocławia

Hanna Langner-Matuszczyk

Dziękujemy p. Hannie za cenny podarunek, a Czytelników zachęcamy do prezentacji w naszym biuletynie podobnych drogocennych pamiątek, jakie zostały przez nich zabrane na tułaczą trasę po upadku Powstania Warszawskiego.


Wspomnienia Jerzego Mireckiego

Przez dwa lata poprzedzające wybuch Powstania mieszkaliśmy w Mszczonowie pod Warszawą. 1 sierpnia 1944 roku Tata, Mama i ja wyjechaliśmy rano do Warszawy, wioząc jak zwykle zapasy żywności dla Dziadków Cejzików i mojej siostry Mirki, która mieszkała z nimi przy Złotej 63 i uczyła się w Warszawie na tajnych kompletach w programie gimnazjalnym (według zarządzenia niemieckiego polskie dzieci oficjalnie mogły się uczyć tylko w programie szkoły podstawowej).

Kto wówczas mógł przypuszczać, że zostaniemy przy Złotej 63 przez 63 dni? Co za niesamowita zbieżność cyfr? Drugie podobieństwo to fakt, że urodziłem się przy Złotej (obok kina Palladium) i całe powstanie przeżyłem przy Złotej…

Po południu 1 sierpnia, a więc kilka godzin po naszym przyjeździe do Warszawy, nagle usłyszeliśmy niesamowitą wrzawę na podwórzu. Nie wiedzieliśmy, co się stało, łapanka, aresztowania? Okazało się, że to spontaniczny wybuch radości warszawiaków na wiadomość o wybuchu Powstania. Koleżanki siostry z podwórza – Hania Jaszkowska i Bożena Sujata – przybiegły do nas i razem z siostrą zaczęły szyć na maszynie biało – czerwone opaski dla powstańców. Nastrój tamtego dnia i następnych to była euforia radości. Gdy myślę o tamtych pierwszych dniach Powstania, przypominają mi się słowa piosenki: „to były piękne dni…!”.Tak to były piękne dni i chyba nawet słońce radośniej świeciło.

Temat, który zupełnie wymazał się z mojej pamięci dziecka, to jedzenie! Zupełnie nie pamiętam, co jedliśmy! Totalna amnezja. Natomiast doskonale pamiętam temat: woda! Stare powiedzenie mówi: bez jedzenia można przeżyć, ale bez wody się nie da! W pierwszych dniach powstania mój Ojciec i inni mężczyźni z kamienicy, pod kierownictwem naszego sąsiada z oficyny – pana Jaszkowskiego, zbudowali drewniany kwadratowy szalunek przyszłej studni i ustawili go na środku drugiego podwórza. Do szalunku wszedł jeden z mężczyzn i zaczął kopać. Panowie na zmianę kopali, a urobek, czyli ciężką gliniastą ziemię, wyciągali wiadrem na sznurze na górę. Kopali, kopali, aż się dokopali do wody!

Jaka to była radość! Wszyscy mieszkańcy zabierali tę wodę do mieszkań i zaczynał się długi proces jej uzdatniania. Był to gęsty płyn koloru ciemnożółtego! Mama z babcią rozlewały ten „skarb” do szklanych słoików (Wecka) i ustawiały na wszystkich parapetach okiennych. Słoiki stały, a wszyscy byli wpatrzeni w nie jak w święty obraz. Po opadnięciu mulistej zawiesiny na dno słoików, górną część słoika przelewały do innych pustych słoików i tak wielokrotnie powtarzając tę czynność, otrzymywaliśmy uzdatnioną wodę, chociaż wciąż w kolorze żółtawym i tak już pozostało do końca powstania.
Moja starsza o 5 lat siostra Mirka w czasie powstania większość czasu spędziła w mieszkaniu państwa Jaszkowskich na czytaniu książek (mieli na przechowaniu książki ze szkolnej biblioteki zrujnowanej w 1939 r. szkoły Hani Jaszkowskiej na Waliców). Moja siostra kochała czytać i tak była pochłonięta czytaniem książek, że jak dziś twierdzi, z wielką niechęcią przyjęła wiadomość o końcu powstania…
Ja też bardzo lubiłem chodzić do mieszkania państwa Jaszkowskich w oficynie na drugim piętrze. Oprócz córki Hani mieli syna Zbyszka (rówieśnika mojej siostry), miałem więc trochę starszego kolegę. Kiedyś gdy stałem u nich na balkonie, pan Jaszkowski podszedł do mnie i powiedział: „Jurek, nie stój na balkonie, bo się może urwać”! Z perspektywy czasu wiem, że to był tylko żart ale do dzisiaj pozostał mi pewien opór przed wychodzeniem na stare balkony. Innym razem pan Jaszkowski zabrał mnie i Zbyszka na strych, gdzie przez otwory w ścianach strychu patrzyliśmy na zasnute dymami palące się domy Warszawy. Wstrząsający widok!
O balkonie państwa Jaszkowskich opowiem śmieszny, ale i radosny epizod,  który miał miejsce jakieś 55 lat po Powstaniu. Pracowałem wówczas na budowie Warszawskiego Centrum Finansowego (Świętokrzyska i Emilii Plater). Pewnego dnia odwiedził mnie mój przyjaciel za Słupska Leon Wołejko ze swoją żoną Jagodą. Oprowadziłem ich po naszej budowie, a potem zaproponowałem mały spacer na Złotą żeby pokazać dom, w którym przeżyliśmy Powstanie.

Przyszliśmy na Złotą 63, oficyna wciąż stoi nienaruszona, malutka kapliczka pamiętająca powstanie stoi pod ścianą oficyny, ale tej części domu, gdzie mieszkaliśmy, nie ma (Niemcy spalili nasz dom już po Powstaniu). Pokazałem im kwadratowy ślad w asfalcie po powstańczej studni, potem wyciągniętą w górę ręką pokazuje im ten „sławny balkon” państwa Jaszkowskich na drugim piętrze, opowiadając, jak to pan Jaszkowski mnie postraszył… I w tym momencie na ten balkon wychodzi drobna staruszka i patrzy z zaciekawieniem, kto tak głośno rozmawia na „jej” podwórzu!? Coś mnie tknęło żeby zapytać: „Czy pani mieszkała tu w czasie Powstania?”. Starsza pani odpowiada: „Tak”. Wtedy mówię: „To pani pewnie nazywa się Jaszkowska?”. „Tak, to ja” - odpowiada staruszka - „Ale skąd pan wie, że tak się nazywam!? Czy pan tu mieszkał?”. Odpowiadam że tak i pokazuje ręką gdzie było mieszkanie dziadków. Starsza pani mówi: „To pan musi być wnuczkiem państwa Cejzików!”. Potwierdziłem. Starsza pani zaprosiła nas do siebie na górę na herbatkę. Co za wspaniała emocjonalna przygoda, spotkanie po pięciu latach! Zadzwoniła do swoich dzieci: Hani i Zbyszka, przyjechali, uściski i wzruszenie pamiątkowe zdjęcia i łza w oku…
Muszę powiedzieć, że przez całe 63 dni Powstania mieliśmy niesamowite szczęście. Omijały nas pociski „szafy” albo „krowy” (wielolufowy miotacz rakiet) i z „grubej Berty” (działo kolejowe), a bomba, która spadła na pierwsze podwórze, nie wybuchła! Po kilku dniach sprowadzeni jeńcy niemieccy, pod czujnym okiem uzbrojonych żołnierzy AK, zaczęli kopać ziemię w miejscu upadku bomby. Kiedy już byli blisko niej, wszyscy mieszkańcy dostali polecenie przejścia na drugą stronę ulicy na podwórze vis-a-vis kamienicy. Po kilku godzinach pozwolono nam wrócić. Na pierwszym podwórzu, na dwukołowym wózku, leżała ONA – olbrzymia bomba, umazana żółtą gliną ale już niegroźna, bo bez wykręconego wcześniej zapalnika. Pamiętam jak później starsi opowiadali, że z tej bomby zrobiono ponad 2000 powstańczych granatów.

Wspomnienie o tej bombie, jak przysłowiowy bumerang, wróciło do mnie w 1976 roku, w Trypolisie w Libii. Samolot z Warszawy wylądował późnym wieczorem na lotnisku oczekiwali na mnie państwo Hania i Andrzej Raubowie. Zawieźli mnie do swojego domu, zaprosili na kolację, dołączyła do nas starsza pani – mama Andrzeja (z wizytą z Warszawy). Najciekawsze było to, że ani ja ich nie znałem, ani oni mnie!
Starsza pani zaczęła zadawać pytania zapoznawcze – o pracę jaką będę wykonywał w Libii, o rodzinę, z skąd jestem. Powiedziałem, że jestem z Gdańska i chodź urodziłem się w Warszawie, od czasu Powstania już nigdy do Warszawy nie wróciłem. Starsza pani jakoś dziwnie drgnęła na słowo Powstanie i zapytała: „A gdzie pan mieszkał w czasie powstania i co pan pamięta z tego czasu?” (myśląc pewnie, że jako małe dziecko niewiele pamiętałem). Pomyślałem chwilę… i odpowiedziałem Jej o tej bombie, co spadła na nasze podwórze i nie wybuchła… i że podobno zrobiono z niej ponad 2000 granatów. Starsza pani słuchała z wielkim zaciekawieniem. Gdy skończyłem opowiadać, wtedy wybuchła prawdziwa „bomba”! Starsza pani mówi do mnie: „Panie Jurku, z tej pana bomby to ja, własnymi rękami, robiłam te granaty, kilka domów od pana przy Złotej 74!”. To był prawdziwy szok! Trzeba było przylecieć aż do Afryki, żeby spotkać i poznać tę cichą bohaterkę Powstania która z narażeniem życia robiła w piwnicach granaty dla powstańców przy tej samej ulicy Złotej, kilka domów od nas! Muszę szczerze powiedzieć, że był to dla mnie wielki zaszczyt i szczęście. Nasza przyjaźń z panią Haliną Kwiatkowską (bo tak nazywała się moja rozmówczyni) trwała aż do Jej śmierci w listopadzie 2006 roku. Część jej pamięci.

Gdy w listopadzie 2006 roku byłem z żoną na Kubie, pewnego dnia na poręczy balkonu naszego pokoju hotelowego (na szóstym piętrze) usiadł gołąb do złudzenia podobny do polskich gołębi pocztowych (mam go na zdjęciu). Po powrocie do Kanady dowiadujemy się, że był telefon z Warszawy z wiadomością że zmarła pani Halina (w tym samym dniu, kiedy na poręczy balkonu na Kubie usiadł ten „polski” gołąb!). Czyż gołąb nie był to ewidentny znak od świętej pamięci Pani Haliny, którego wówczas nie potrafiliśmy odczytać!?
Pod koniec Powstania, ze ściśniętym sercem, patrzyliśmy jak płonie kamienica vis-a-vis, do której wcześniej kazano nam przejść w czasie wykopywania bomby. Z otworów okiennych buchał ogień, a czarny dym zasłaniał niebo jakby była noc. Wstrząsający, tragiczny, niezapomniany widok!

W czasie Powstania w mieszkaniu dziadków razem z nami rezydował pan Lipiński (albo Leduchowski?). Każdego wieczora przed spaniem, kiedy byliśmy z siostrą w łóżkach, opowiadał nam bajki na dobranoc. Miał śmieszny zwyczaj że każdą bajkę kończył słowami „bajka się skończyła i świni róg utrąciła”. Któregoś dnia nie wytrzymał nerwowo i po przeczytaniu ulotki niemieckiej zachęcającej do wychodzenia z Warszawy, wyszedł i ślad po nim zaginą.
Któregoś dnia Ojciec przyniósł mi statek–zabawkę (na baterie). Jak powiedział, przynieśli go chłopcy, którzy przyszli kanałami. Ojciec dał im coś za ten stateczek (nie pamiętam co, ale na pewno jakieś jedzenie). Oczywiście stateczek nie mógł pływać! Nie było takiej możliwości! Ledwo starczyło nam wody do picia! Ojciec wziął go, żeby im pomóc w tej tragicznej sytuacji wszechobecnego głodu.
Na początku Powstania, zgodnie z zarządzeniem cywilnych władz, zaczęto wybijać otwory pomiędzy domami w ścianach piwnic. Przez wiele dni słychać było metaliczne odgłosy kucia, które do dzisiaj mam w uszach.
Pewnego dnia latający nisko nad nami sowiecki dwupłatowy samolot, „kukuruźnik”, chyba przez pomyłkę spuścił na nasz dom małą bombkę. Na szczęście zniszczyła tylko dach i ostatnie piętro. To był taki mały prezent od „braci Rosjan”. Na szczęście mały!
Gdzieś pod koniec Powstania na czubku głowy zrobiły mi się trzy duże wrzody. Ojciec zaprowadził mnie do Powstańczego szpitala na drugą stronę ulicy Złotej (dawne gimnazjum, Złota 58). Pamiętam, że szliśmy w prawo, jakoś tak „po skosie”. Zapamiętałem ogromne metalowe schody w hallu. Weszliśmy z Ojcem na piętro, lekarz ponacinał mi te nieszczęsne wrzody polał jakimś śmierdzącym płynem i z uśmiechem powiedział: „Do wesela się zagoi”. Zagoiło się wcześniej…

Kiedy było już wiadomo, że Powstanie upada, ludzie z kamienicy wpadli na pomysł, żeby jedno pomieszczenie w piwnicy przeznaczyć na magazyn wartościowych rzeczy, chyba że z myślą, żeby nie wpadły w ręce Niemców i że zaraz po wyzwoleniu wróci do warszawy i każdy weźmie sobie, co jego. Panowie wybrali małe niskie pomieszczenie pod schodami, gdzie wszyscy znosili wartościowe rzeczy, w tym głównie futra (Mama schowała tam swoje futro karakułowe i piękny żakiet z popielic). Później panowie zamurowali otwór, a dla zamaskowania wiklinową miotłą popryskali go mieszanką wody z popiołem! W listopadzie 1944 r. Ojciec odwiedził naszą kamienicę, żeby zabrać pozostawione albumy zdjęć rodzinnych i z ciekawości zszedł do piwnicy. Ścianka tej „tajnej” piwniczki była rozwalona, a cała zawartość znikła.
Podczas każdego nalotu bombardujących samolotów wycie syren sygnalizowało, że trzeba szybko zbiegać do piwnic. Praktycznie jedynym źródłem światła w piwnicach były albo lampki karbidowe, albo świece, które gasły od podmuchów wybuchających w sąsiedztwie bomb. Podłoga piwnic chodziła w górę i w dół, a egipskie ciemności potęgowały grozę sytuacji. Kiedyś w czasie bombardowania siedzimy w piwnicy, przerażeni hukiem, wybuchających w pobliżu bomb i „chodzącą” pod nami ziemią. Ze strachu zacząłem płakać, a siedząca obok siostra Mirka, przytuliła mnie do siebie i powiedziała: „Jurek, nie płacz, wszystko będzie dobrze”… i było!

Prawie codziennie niebo było zasnute dymami z palących się domów. Z tych dymów czasami opadały na ziemię kawałki spalonego papieru, na których można było zobaczyć ślady druku. Może ze spalonych książek albo gazet? Pewnej niedzieli znajomy powstaniec – porucznik „Odrowąż” (Jerzy Ochrymowicz) – zaprowadził nas na mszę, która była odprawiana w dawnym kinie Palladium przy Złotej. Szliśmy w piątkę, porucznik, Tata, Mama, siostra i ja, mocno pochyleni nad rowami wykopanymi wzdłuż ulicy Złotej. Po mszy wracaliśmy tą samą drogą. W pewnym momencie, przechodząc koło siedzącego na posterunku żołnierza AK z karabinem, porucznik zapytał go: „Co nowego?”. „A nic, panie poruczniku, spuścili parę pigułek” – odpowiedział. Pewnie miało to znaczyć parę bomb lub pocisków. Po wielu tygodniach walk pewnego dnia na niebie pokazały się setki samolotów lecącej na dużej wysokości. Słychać było jednostajny pomruk motorów. Ludzie zaczęli krzyczeć z radości, że to desant, inni, że to samoloty amerykańskie z pomocą dla Warszawy. W pewnym momencie niebo pokryło się setkami kolorowych spadochronów. Wszyscy byliśmy wpatrzeni w tę „kolorową nadzieję” jak zahipnotyzowani! Radość była ogromna – efekty znikome! Dzisiaj wiemy, że był to 18 września i amerykańskie samoloty bombowe B–17 „Liberatory”. Wiemy też, że zaledwie około dwadzieścia procent zasobników dostało się w ręce powstańców, reszta spadła na tereny zajmowane przez Niemców – „Too little and too late” (za mało i za późno).

Kilka tygodni później dramatyczna wiadomość – kapitulacja! Pamiętam smutne twarze ludzi, niektórzy płakali. Ta wiadomość była i tragiczna, i smutna. Dorośli pewnie zadawali sobie pytanie, co teraz z nimi zrobią. Krótko po kapitulacji do naszego mieszkania weszło dwóch żołnierzy niemieckich. Jeden z nich dojrzał stojącą na pianinie butelkę wódki, skoczył jak tygrys, chwycił w rękę i obaj uradowani tą „wojenną zdobyczą” wyszli…
Mama szyła na maszynie chlebaki z zielonego brezentu, żeby można było zabrać jakieś resztki jedzenia czy drobiazgi. W tym dramatycznym momencie opuszczania mieszkania zapomniałem zabrać moją ukochaną zabawkę – małpkę Małgośkę! Dla mnie – dziecka – była to największa, niepowetowana „strata wojenna”.
Pewnie ze stresu i braku jedzenia Dziadek Andrzej Cejzik stracił władzę w nogach. Nie mógł chodzić. Ojciec zrobił z rozkładanego łóżka polowego rodzaj noszy i dwóch poproszonych powstańców (przypuszczam, że byli ze zgrupowania „Gurt”?) zaniosło Dziadka na dworzec, do pociągu do Pruszkowa. Babcia Kazia towarzyszyła Dziadkowi. Oni zostali wywiezieni do Pruszkowa innym transportem i dopiero po naszym przyjeździe, już w obozie w Pruszkowie, Ojciec wśród tysięcy ludzi, odnalazł Dziadka i Babcię. Po przywiezieniu nas do Pruszkowa na lorach (wagony bez dachu) skierowano nas do olbrzymiej pustej hali przemysłowej z gładką jak lustro posadzką betonową. Wszyscy siadali na swoich tobołkach. My z siostrą mieliśmy luksus siedzenia i spania na kawałku futerka, które Mama w swojej matczynej mądrości w ostatniej chwili zabrała z mieszkania Dziadków.
Chyba w pierwszy dzień wydawana była zupa. Pamiętam jak dziś – mały emaliowany metalowy kubeczek w poziome, biało – żółte paski, a w nim gorąca zupa! To było coś wspaniałego! Od tamtej pory kocham zupy! Po dwóch dobach pobytu w Pruszkowie Ojciec podszedł do komendantury obozu, pokazał niemiecki dokument stwierdzający, że na stałe mieszkamy w Mszczonowie i na tej podstawie zostaliśmy zwolnieni z obozu i nawet udało się Ojcu zabrać z nami Dziadków.
Najpierw wyjechaliśmy do pobliskiego Jaktorowa, do krewnej Mireckiej, a po kilku dniach do domu, do Mszczonowa. Dziadek Andrzej nie doczekał wyzwolenia. Zmarł w Mszczonowie 29 grudnia 1944 roku i tam jest pochowany na nowym cmentarzu.
W Mszczonowie, na terenie dawnej fabryki zapałek, popularnie zwanej „zapałczarnią”, mieściła się spółdzielnia rolnicza („Rolnik”), tam też był dom, w którym mieszkaliśmy my i jeszcze kilka osób z Warszawy. W spółdzielni pracował jako kierowca Kazik Zaleski (były powstaniec warszawski?). Kazik jeździł ciężarówką (na holzgaz), co mi strasznie imponowało! Zaprzyjaźniłem się z nim. Często śpiewał taką króciutką, sympatyczną piosenkę: 

Lilii, najdroższa, ja kocham cię,
Wojna niedługo skończy się.
A jeśli nam pozwoli Bóg,
Lilii, najdroższa weźmiemy ślub!

Na terenie spółdzielni rolniczej („Rolnik”) w Mszczonowie (gdzie mieszkaliśmy) znajdowała się piękna willa pierwotnego właściciela fabryki zapałek i w niej na poziomie terenu mieścił się posterunek niemiecki. Dowódcą posterunku był Niemiec mówiący płynnie po polsku – Szulc (pewnie folksdojcz). Któregoś dnia, krótko po powrocie z Warszawy, po Powstaniu, byłem na „placu” (podwórzu), podszedł do mnie ten Szulc i mówi: „Słyszałem, że podobno w Warszawie  było dużo strzelania?”. Nic nie odpowiedziałem a on mówi: „Chcesz postrzelać z pistoletu?”, wyciąga z kabury pistolet i podaje mi go do ręki. Pokazał, jak nacisnąć spust, więc wziąłem w rękę, naciskam spust – cisza! Nie strzelił… On bierze pistolet ode mnie, sam próbuje strzelić i też nic! Wtedy mówi: „Scheisse, chodź ze mną „. Poszliśmy do willi , gdzie mieściła się „zbrojownia” (w stojakach stały karabiny). Szulc wyją jeden z karabinów i obaj wyszliśmy na podwórze. Kazał mi usiąść na ziemi, wstawił mi karabin między uda i trzymając za lufę, mówi: „Pociągnij za cyngiel”, pociągnąłem, padł strzał! (w niebo bo tak był skierowany przez Szulca). I w taki oto sposób oddałem jeden strzał w czasie II wojny światowej…
Wojna się skończyła, Ojciec zdecydował, że nie ma dla nas przyszłości w Mszczonowie i że trzeba jechać na Ziemie Odzyskane.
Całą rodziną, czyli: Tata, Mama, siostra, ja i Babcia – Kazimiera Cejzik, w połowie maja 1945, kilka dni po oficjalnym zakończeniu wojny, wyjechaliśmy z Mszczonowa w towarzystwie oficera sowieckiego (dla bezpieczeństwa) na Ziemie Odzyskane – do Słupska, zaczynać życie od zera.

Chyba w roku 1998 stanąłem przy bramie domu przy Złotej 63 i nagle zaczęły wracać wspomnienia z mojej wizyty z Ojcem w powstańczym szpitalu. Mój wzrok powędrował też po skosie, śladami naszej drogi do szpitala powstańczego, na druga stronę ulicy Złotej (nr 58). Widzę, że w tym miejscu stoi przedwojenny budynek (obecnie szkoła zawodowa), wszedłem do środka, patrzyłem dookoła, spojrzałem do góry i od razu poznałem te ogromne metalowe schody, którymi wchodziliśmy z Ojcem na piętro do szpitala powstańczego. I kiedy tak patrzyłem na te schody, podszedł do mnie woźny i ponuro patrząc, zapytał: „Czego pan tu szuka?”. Nie odwracając głowy w jego kierunku, powiedziałem, cicho, jakby do siebie: „Szukam wspomnień”.

Jerzy Mirecki



9 wrz 2020

Biuletyn Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944. Nr 56, lipiec, sierpień 2020

Z życia Stowarzyszenia

Co warto przeczytać

Szanowni Czytelnicy, oddajemy do waszych rąk 56 numer naszego biuletynu. W tym wydaniu zachęcamy do przeczytania:
  • relacji z obchodów wybuchu Powstania Warszawskiego z parku Dreszera na Mokotowie
  • nowych wpisów w naszej bazie wspomnień:
  • myśli o przemijaniu Jerzego Bulika
  • kontynuacji na temat pewnego adresu w Al. Jerozolimskich w ramach publikacji dotyczących śladów PW w Warszawie,
  • ciekawych felietonów naszych stałych redaktorów  dotyczących rocznicy Bitwy Warszawskiej 1920 r. oraz historii pandemii sprzed 100 lat.

Baza naszych wspomnień

Wzbogaca się baza Naszych wspomnień - opublikowaliśmy dwa kolejne wpisy wspomnieniowe. Serdecznie zachęcamy do dzielenia się z nami tymi unikalnymi informacjami - chętnych  zapraszamy do kontaktu na nasz adres e-mail. Dzięki wolontariuszom możemy pomóc w ich digitalizacji, a nawet spisaniu.

1 sierpnia 2020 – hołd Powstańcom Warszawskim 1944 roku

1 sierpnia 2020 roku Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego obchodziło rocznicę
wybuchu Powstania Warszawskiego. Kolejny rok z rzędu złożyliśmy wiązankę kwiatów przy pomniku Mokotów Walczący w parku im. gen. Orlicz-Dreszera na Mokotowie. Panujący wokół covid zmusił organizatorów do zrezygnowania z oprawy reprezentacyjnej oddziałów wojska, policji, Straży Miejskiej i orkiestry. Nie mniej każdej organizacji przy składaniu kwiatów towarzyszyła asysta żołnierzy  lub strażników miejskich. Przy pomniku pełnili wartę przedstawiciele wojska, Straży Miejskiej i Harcerstwa.



Po złożeniu kwiatów zebraliśmy się w kawiarence 20 m od pomnika. W tym roku wielu członków zrezygnowało z uczestnictwa w spotkaniu ze względu na pandemię.


Od lewej: E. Puzyńska, H. Gniadek, Z. Plebanek, 
E. Chrzanowska, T. Świątek, W. Łukasik, 
J. Kijkowski, Z. Puzyński


                Od lewej E. Chrzanowska, T. Świątek, W. Łukasik, J.Kijkowski, 
Z. Puzyński, E. Puzyńska, A. Smoleniec, H. Gniadek, Z. Plebanek

Nieobecność pełnego składu Zarządu i uszczuplenie ilości członków ze stałego trzonu „zawsze aktywnych i obecnych” spowodowało (pandemia!),  że odłożyliśmy sprawę wyboru nowego przewodniczącego na miejsce śp. Andrzeja Olasa.

Krótkie wspomnienie o Jego wkładzie w Założenie SDP1944 i Jego aktywności przez kilka lat istnienia Stowarzyszenia przedstawił W. Łukasik.  Przedstawiono zmiany w edycji Biuletynu, sprawozdanie merytoryczne i finansowe z działalności SDP1944 za 2019 r.
Zbigniew Puzyński opowiedział o swoich staraniach o uzyskanie statusu poszkodowanego.



Sławomir Kuczyński - dziecko Powstania z Czerniakowa z ul. Przemysłowej. Ciekawie i obszernie wspominał przeżycia swoje, rodziny i znajomych z sierpnia i września 1944 roku.

Widziane z krzesła Honorowego Prezesa profesora Andrzeja Targowskiego

  Tylko 24 lata od Bitwy Warszawskiej do Powstania Warszawskiego

Szkoda bohaterów.  W sierpniu 2020 mija 100 lat od zwycięskiej Bitwy Warszawskiej pod Radzyminem i 76 lat od Powstania Warszawskiego. Tylko 24 lata dzieliło te krwawe bitwy Polaków, w których najwięcej zginęło młodzieży. Ale nie tylko oni zginęli, także nie ujrzeli tego świata ich potomkowie. Ich liczbę można oszacować na kilkaset tysięcy w 2020. Do tego trzeba dodać młodzież szwoleżerską z Powstania Listopadowego, od którego minęło 190 lat. Teraz ich potomków brakuje w III RP. Czy trzeba było tak ginąć? Jest to temat do dyskusji w upalny sierpień w 2020 podobny jaki był w 1944, który pamiętam i czytelnicy tego Biuletynu.

Czy Wyprawa Kijowska 100 la temu była konieczna? Po 123 latach braku zorganizowanego państwa polskiego zaatakowaliśmy byłe Imperium Rosyjskie z planem utworzenia sfederowanego państwa z byłych zniewolonych państw. Świetny plan Józefa Piłsudskiego, do którego natchnął go zapewne krajan Adam Mickiewicz poległ, ponieważ „mierzyliśmy siły na zamiary” a „nie zamiar podług sił”.  W rok zorganizowaliśmy ponad stutysięczne wojsko inwazyjne tyle, że nam los nie sprzyjał bowiem w wojnie tej brały udział 4 niezależne politycznie od siebie armie jak Czerwonych, Białych i Ukraińska Petlury oraz Polska. Wkrótce wskutek braku zgody na sojusze, każda z tych armii (głupio) walczyła z trzema pozostałymi. Na domiar złego Francja chciała, by Rosja jakiegokolwiek „koloru” była znów silna i była przeciw wagą dla Niemiec. Nie pomagała Polsce. Jej stoczniowcy odmawiali ładowania broni dla Polski. Zapatrzeni na Wschód straciliśmy Zachód w tym Zaolzie i przyjaźń z bratnimi Czechosłowakami, której zabrakło w 1939.  Gdyby nie bezpłatna pomoc Węgier w postaci 100 milionów naboi i różnej broni, WP nie miałoby czym strzelać i z czego.   

Kontratak Czerwonej Armii. Lenin szedł za ciosem po Rewolucji 1917 r. i planował „wyzwolić” Niemcy i Włochy od imperialistycznej polityki, na co liczyły bardzo aktywne komórki komunistyczne w tych krajach. W tym czasie nawet Adolf Hitler na krótko brał w nich udział, ale wycofał się, ponieważ nie widział dla siebie przyszłości w tym ruchu. Na przeszkodzie stała tylko Polska. Trzeba było ją „przeskoczyć” idąc od północy na Berlin. Być może gen. Tuchaczewski by doszedł do celu, gdyby nie Stalin, który był wpływowym szefem politycznym zaplecza. Wiedział, że jak Tuchaczewski wygra to zostanie najważniejszym sowieckim politykiem. I on nie będzie miał żadnych szans na przywództwo. Nie mógł do tego dopuścić i sabotował dostawy zaopatrzenia na czas oraz opóźniał wsparcie głównych sił kawalerią Budionnego. Tymczasem Budionny mordował polskich żołnierzy w szpitalach a Polacy mu się rewanżowali i nie mieli litości dla jeńców. Za co przyjdzie cierpieć później.

Manewr znad Wieprza. Spowodował zwycięstwo w Bitwie Warszawskiej i wiele politycznych rozgrywek w polskiej polityce, która m.in. doprowadziła do utworzenia ciężkiego więzienia Berezy Kartuskiej, w której m.in. znalazł się gen. T. Rozwadowski współautor planu owego manewru (podtruwany, zmarły zaraz po wypuszczeniu z niej) a premier Wincenty Witos, który nie przyjął dymisji J. Piłsudskiego przed owym Manewrem a potem mu zwrócił owy dokument - musiał wyemigrować z Ojczyzny i wielu innych z nim. Trzeba dodać, że za tym zwycięstwem m.in. stoi rozszyfrowanie komunikatów radiowych Czerwonych przez matematyka por. Jana Kowalewskiego oraz przechwycenie radiostacji wroga pod Ciechanowem przez ugrupowanie gen. Sikorskiego, któremu potem Marszałek nie mógł tego „wybaczyć” i odstawił na bok. Czym późniejszy premier Rządu Londyńskiego zrewanżował się wysłaniem „Piłsudczyków” na wyspę Wężów i izolował ich od działań wojennych WP w II WŚ. Otrzymywali 50% żołdu.

Rewanż Stalina.  Stalin nie zapomniał gen. Sikorskiemu jego roli w rozszyfrowaniu sowieckiej komunikacji. Miał mu za złe, że chce zbliżenia z ZSRR, kiedy już był szykowany PKWN oraz głośno wypominał zbrodnię w Katyniu. Moim zdaniem Sowieci go zamordowali w Gibraltarze. Zapamiętał także niebranie sowieckich jeńców armii Budionnego do niewoli za jego zbrodnie nad polskim jeńcami i rannymi i odtąd traktował Polaków za wrogów. Czemu dał wyraz w sierpniu 1944, kiedy odmówił przyjścia z pomocą Powstańcom Warszawskim. Czy na tym zamyka się związek obu warszawskich bitew i wynikające trudne losy czytelników tego Biuletynu oraz felietonisty? Chyba nie.

Skutki Bitwy Warszawskiej (BW)
BW nie dopuściła do rozwoju komunizmu w Zachodniej Europie. Ale równie dobrze komunizm mógłby szybciej ponieść klęskę w wyniku choroby mamuciej, ponieważ był finansowo i organizacyjnie za słaby, aby dojść do Atlantyku i utrzymać się dłużej. Niemcy długo by nie odbudowali się po I WŚ i zapewne nie byłoby II WŚ oraz 6 mln zabitych obywateli polskich.

W latach 1919-1921 przebywał w Polsce kpt. Charles De Gaulle, przyszły prezydent Francji, który w tym czasie przez omal 2 lata uczył taktyki polskich oficerów niejako szykując ich do wojny z Rosją. Zwłaszcza, że był zaprzyjaźniony z M. Tuchaczewskim, kiedy znajdowali się w tym samym niemieckim oflagu jako jeńcy z I WŚ.  W lipcu i sierpniu 1920 roku został na krótko wcielony do polskiej jednostki bojowej i awansowany do stopnia majora WP. Za swoją postawę w operacjach wojskowych 29 lipca oraz 13 i 16 sierpnia 1920 (czyli brał udział w operacjach związanych z BW) został odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari.

·Po wojnie De Gaulle czuł się winny za Francję, która nas opuściła w 1939 i przybył z oficjalną wizytą w 1967 do Warszawy, gdzie mocno w Sejmie poparł granicę na Odrze i Nysie oraz wypowiedział mocne zdanie „Niech żyje polski Śląsk”.  W jego rządzie było aż trzech „Polaków” – minister Spraw Wewnętrznych M. Poniatowski, minister Przemysłu M. Bokanowski, wiceminister Spraw Zagranicznych J. de Jankowski i minister ds. Badań Atomowych (Force de Frappe) G. Palewski. Ten ostatni po wojnie miał być ambasadorem Francji w ZSRR, ale Stalin się nie na niego nie zgodził i miał powiedzieć „mam dość Polaków”. 

Stalin po porażce w BW miał cichy respekt wobec Polaków i nie utworzył z Polski 17 republiki, ponieważ bał się, że Polacy mogą rozsadzić ZSRR od wewnątrz. Miał rację. Już z dwojga złego PRL było „lepszym” rozwiązaniem dla nas od 17 republiki.  

Prywatna nuta. Jeśli chodzi o osobistą nutę, moja Żona Irmina jest dumna, że mieszkała w tym samym mieszkaniu w Warszawie na Nowym Świecie (nad pewną znaną swego czasu cukiernią), gdzie okresowo przebywał kpt. De Gaulle. Natomiast moja matka Halina (wówczas młodziutka panna), za swój sukces uważała tańczenie w drugiej parze na balu na Zamku z okazji wizyty marszałka Ferdynanda Focha w 1923 z okazji odsłonięcia pomnika francuskiego i polskiego marszałka Józefa Poniatowskiego. Natomiast niżej podpisany niejako też pod francuskimi wpływami (po stażach u BULLA w Paryżu w 1962 i 1964) wprowadził do publicznej przestrzeni francuski termin l’informatique, dzięki któremu polscy specjaliści w tej dziedzinie nazywają się informatykami. Jest ich ponoć już ćwierć miliona i parę milionów amatorów-informatyków. Vive la France et la Pologne.  

 Prof. Andrzej Targowski (Los Angeles)
                                      Honorowy Prezes Stowarzyszenia Dzieci Powstania Warszawskiego 1944

Pandemia "hiszpanki" 1916 - 1920

Wielu z nas nie wie, że dożyliśmy czegoś, co jest dokładnym powtórzeniem z naszej historii. Nie jest to powód do uspokojenia, że oto przeżywamy zjawisko cykliczne, powtarzające się w świecie. Epidemie faktycznie dotykały Europę i inne kontynenty w różnych okresach, zawsze niespodziewanie, zawsze więc były zaskoczeniem. Nigdy też nie poradzono sobie z nimi w sposób zorganizowany. Naturalnie walczono z nimi na miarę ówczesnej wiedzy, starano się nawet przed nimi uciec, a jednak trzeba było po prostu cierpliwie poczekać na ich wygaśnięcie. Po nich następował okres żałoby, porządków, odbudowywania egzystencji przez tych, co przeżyli i tych, co wyzdrowieli. Pozostawał chaos ekonomiczny i społeczny, bowiem epidemie jednakowo traktowały bogatych, jak i biednych. Kto miał odporność na epidemiczną chorobę, ten przeżywał, co długo przypisywano zaklinaniu, żarliwym modłom w intencji przeżycia, a nawet czarom.


Przechodnie na ulicach wielkich metropolii (1916)

Pacjenci w ówczesnych szpitalach w otoczeniu personelu medycznego (1918)


My tego nie pamiętamy, ale w 1918 roku podobną epidemię przeżyli nasi dziadkowie i rodzice. Ci ostatni, jako małe dzieci – chorobę tę nazwano wtedy hiszpanką, bo miała się rozprzestrzenić z Półwyspu Iberyjskiego na cały świat. Jednak pierwszy przypadek grypy nazwanej „hiszpanką”, według angielskiego epidemiologa dr Jeromy Browna, autora książki o tej chorobie, odnotowano już w 1916 roku w miejscowości Etaples we Francji, skąd nie wykluczone, że epidemia została zawleczona do Hiszpanii. Kolejny przypadek miał miejsce 4 marca 1918 roku w hrabstwie Haskell (stan Kansas – USA), gdzie do dr Loringa Minora, ordynującego w bazie wojskowej w Fort Riley, zgłosił się kucharz Albert Gitchell z ponad 40 stopniową gorączką. Doktor stwierdził, że chory cierpi na jakąś wyjątkowo zaraźliwą postać nieznanej dotychczas grypy, która poza wysoką temperaturą objawia się uporczywym, nawracającym kaszlem oraz kichaniem. Wkrótce liczni chorzy pojawili się nawet na Alasce, a poza Stanami w całej dotkniętej jeszcze wojną światową Europie. Ogniska zachorowań dotyczyły głównie skupisk żołnierzy, koszarowanych w wyjątkowo nieprzystosowanych warunkach, miejscach przypadkowych, nie zawsze w namiotach, a często wprost w okopach. Okazało się, że ta grypa przechodzi szybko w ostre, nieżytowe zapalenie płuc, a chorzy mający takie objawy u początku choroby nie mają szans na przeżycie. „Hiszpanka” zaczęła zbierać niesamowite żniwo, pewnie też z powodu lekceważenia jej przez ówczesne społeczeństwa. W wielkich miastach odbywały się różne zgromadzenia, nie zawsze bywały to jakieś imprezy, bo podczas trwającej wojny nie bardzo się bawiono. Jednak w krajach wcześniej zniewolonych, w których w wyniku podpisania rozejmu 11 listopada 1918 roku w Lasku w Campiégne pod Paryżem, pojawiły się – podobnie jak dla Polaków - szanse na odzyskanie niepodległości, organizowane były potężne manifestacje patriotyczne, podczas których pojawiali się agitatorzy z wojska, czasem dezerterzy, bądź delegaci polityczni. Epidemia po takich masowych zgromadzeniach przybierała na sile. Z Europy epidemia grypy trafiła do Afryki Północnej, a także do odległej Australii. Zgony następowały nawet nagle, bez wcześniej znamionujących chorobę charakterystycznych symptomów. Dopiero wówczas, szczególnie w bogatych krajach, których wojna nie zrujnowała, zaczęto bić na alarm, wprowadzono stosowanie masek na twarze. Bardzo zresztą podobnych do tych współcześnie stosowanych. Z oglądu fotografii z tamtego okresu wynika, że owe maseczki głównie chroniły nos, a nie łącznie usta i nos, takie stosowali wtedy wyłącznie medycy.  

Nawet, gdy w czerwcu 1918 roku doniesiono z Chin, że zachorowało tam 20 tys. osób, świat się specjalnie tym faktem nie przejął. Uważano, że wprowadzenie maseczek wystarczająco chroni przed złapaniem wirusa, że to wszystko, co można zrobić zapobiegając pandemii. Skwitowano to stwierdzeniem, iż ludzkość zawsze się borykała z chorobami, które trzeba leczyć, ale nade wszystko przeczekać aż same wygasną! Według ostrożnych szacunków uważa się, że w wyniku szalejącej w świecie epidemii „hiszpanki” zmarło 40 mln ludzi. Jednak cytowany przeze mnie dr Jeromy Brown uznał, iż naprawdę zmarło 50-100 milionów, co czterokrotnie przewyższyło liczbę żołnierzy, którzy zginęli na frontach pierwszej wojny światowej, wówczas nazywanej wielką, bo kolejnej jeszcze wtedy nie przewidywano. Liczbę  żołnierzy, którzy zginęli, oszacowano na 20-22 mln.

Faktycznie „hiszpanka” wygasła i u nas, raczej samoistnie, ale wypada wspomnieć, że mimo mizerii we wszystkich dziedzinach i wszechobecnej biedy, mieliśmy szczęście, że się nie rozprzestrzeniła, chociaż zebrała ofiary, a nasi lekarze już wtedy odnieśli nad nią pewne sukcesy w wyprowadzeniu z niej nie małej liczby pacjentów. Osiągnęliśmy jako kraj swoje - nade wszystko niepodległość, którą jeszcze musieliśmy sobie wywalczyć, następnie wyjść z potężnego kryzysu ekonomicznego, a kiedy wyszliśmy na prostą -  zagroził nam kolejny kataklizm – II wojna światowa.

Załadunek pacjenta (1918)

Obecnie obserwujemy podobne zjawisko, po stu latach zaatakowała nas choroba epidemiczna, odrobinę podobna do tamtej, nazwanej „hiszpanką”. Jednak znacznie niebezpieczniejsza, bo już na początku po jej pojawieniu się epidemiolodzy przestali ją nazywać grypą, ale wprost ostrym zapaleniem płuc, które przy dotychczas występujących postaciach grypy mogło wystąpić, ale nie koniecznie występowało. Starano się jemu zapobiec, nie doprowadzać, żeby nim kończyła się choroba. Tym razem jest wyraźnie inaczej. Atakowane są płuca, pojawia się kaszel, który szybko blokuje swobodne oddychanie, zwalnia akcję serca, upośledza reakcję na zapach (upośledzenie powonienia) i smak.

Chorzy w jednym z Angielskich szpitali - 1918

Amerykanie zwykli mawiać, że mądrość przychodzi wraz z utratą złudzeń, ale to jest przysłowie nie nasze, a my ostatnio nie lubimy cudzoziemców. Wkrótce okaże się, czy opanujemy pandemię, czy sama wygaśnie i zostawi nas w spokoju. Jednak wszystko będziemy faktycznie mieć pod kontrolą, kiedy wynajdziemy leki na wszystkie choroby trapiące ludzkość, a to raczej nigdy nie nastąpi. Bez przerwy ludzkość będzie pracować nad wynalezieniem czegoś, co stanie się albo antidotum na chorobę, albo biciem rekordu w jakiejś niezgłębionej jeszcze dziedzinie. Problemem ciągle staje się niewiedza, mimo postępu nauk. Na tę chwilę entuzjazmujemy się testami pomagającymi w wykrywaniu przypadków choroby na uporczywego wirusa zwanego koronawirusem, pracujemy nad szczepionką, ale za chwilę będzie to już coś zgoła innego, bo epidemie przemijają, wyjdziemy z kwarantanny i zajmiemy się też sprawami nurtującymi nasze środowisko – o czym będzie następny tekst.

Tadeusz Władysław Świątek

Przeciętność

Oglądałem ostatnio film, którego bohater czuje się nieszczęśliwy, gdyż w życiu, które ma już w dużej mierze za sobą, okazał się średniakiem, nie wzniósł się ponad przeciętność. Uświadomiłem sobie wtedy, że podobnie czuje wiele ludzi. Dylematy tego rodzaju przeżywają również niektórzy młodzi; nie akceptują oni perspektywy zwyczajnego życia i szamoczą się na różne sposoby, niekiedy sztucznie i na siłę, aby w ich przypadku przebiegało ono inaczej niż u wszystkich wokół. Ktoś taki zdarzył się nawet w kręgu moich znajomych.

Myślę, że trzeba tu rozróżnić dążenie do tego by coś osiągnąć i dążenie do tego by stać się nieprzeciętnym. Pierwsze jest pozytywną siłą motoryczną naszego życia, a drugie, chociaż też pobudza do działania, jednak jest wewnętrznie puste. Myślę, że można zidentyfikować parę czynników składających się na tę drugą postawę. Wola wyróżnienia się z wielkiej masy, którą jako ludzie stanowimy. Potrzeba, abyśmy w społeczności w jakiej żyjemy zostali jakoś zauważeni. Chęć pokazania, że jest się kimś specjalnym, lepszym niż wszyscy inni. A również drzemiąca w nas tęsknota za jakąś formą nieśmiertelności. Jeżeli nie możemy jej osiągnąć w naszym życiu (nie rozpatruję tu nieśmiertelności oferowanej przez różne religie), to chcielibyśmy przynajmniej zostawić po sobie jakiś trwały ślad.

Myślę, że usiłowania zmierzające do osiągnięcie jakiegoś szczególnego statusu, rozciągającego się poza nasze życie, pozwalają ten cel osiągnąć jedynie w nadzwyczaj rzadkich przypadkach. A jeśli już taki status zostaje przez kogoś osiągnięty, to zwykle nie jest on celem, lecz niezamierzonym, nieuświadamianym sobie produktem ubocznym czyjejś działalności. Myślę, że „normalnie” ślad naszego istnienia zanika i że jest to naturalny element naszej egzystencji, wspólny dla wszystkiego, co żyje. O tym zanikaniu świadczy fakt, że z pośród miliardów ludzi, którzy żyli przed nami na świecie, a zawężając pole obserwacji, w naszym kręgu kulturowym albo w naszym narodzie, tylko bardzo nieliczne jednostki zostawiły po sobie trwały ślad. Jednak liczba tych ludzi w stosunku do wszystkich, którzy przewinęli się przez ziemię jest znikoma. Myślę, że to bardzo wyraźnie pokazuje, iż przeciętność jest normą naszego istnienia, a wszelka, a szczególnie wielka nieprzeciętność (taka przez duże „N”), występuje niesłychanie rzadko, im większa tym rzadziej. Ci z Państwa, którzy znają rozkład statystyczny Gaussa wiedzą o tym, że taka właśnie prawidłowość występuje w wielkich zbiorach.

Myślę, że w tym miejscu konieczne jest podkreślenie różnicy między dążeniem do pozostawienia po sobie śladu, a dążeniem do tego, by dać światu coś z siebie, aby zostawić tenże odrobinę lepszym niż się go zastało. W tym drugim przypadku nie chodzi o zrobienie śladu, lecz o zrobienie czegoś pozytywnego. Ewentualny ślad jest wspomnianym wyżej produktem ubocznym.

Idąc dalej zacząłem zastanawiać się nad tym, czy osiągnięcie przeciętności można uznawać za życiową klęskę i doszedłem do wniosku, że jest to niesłuszne. Przecież nie można uznać za życiowe niepowodzenie zdobycie przeciętnego wykształcenia, posiadanie pracy dającej przeciętną satysfakcję i przeciętne dochody, założenie typowej przeciętnej rodziny i uprawianie typowego przeciętnego stylu życia. Oczywiście oznacza to co innego w przypadku np. lekarza, robotnika budowlanego, czy aktorki. Każda grupa społeczna czy zawodowa ma swoją przeciętność.

Myślę, że brak zadowolenia z dojścia do takiego stanu (przeciętności) bierze się głównie stąd, iż jest on podobny do tego, jaki jest udziałem wielu ludzi żyjących wokół nas. A jeśli chcemy koniecznie jakoś się wyróżnić, oceniamy wtedy negatywnie to, co osiągnęliśmy, bo jest to podobne do tego, do czego doszli inni. Takie spojrzenie wynika z uświadamianej lub nieuświadamianej sobie chęci (potrzeby) wywyższenia się i jest przez to błędne.

Myślę, że jeżeli przeciętne życie podda się neutralnej rzetelnej ocenie to rezultat jej będzie jak najbardziej pozytywny. Okaże się, że to nie jest „tylko”, ale „aż” przeciętne (wiele ludzi do takiego nie dochodzi). I taka ocena nie jest równoznaczna z aprobatą postawy minimalistycznej. W takim życiu jest bowiem miejsce na aktywność, na zaspakajanie własnych marzeń, pragnień i ambicji. Jednak nie w celu wyrwania się z przeciętności (bo to nie jest życiowe niepowodzenie), ale w celu spełnienia się. Moja  konkluzja: przeciętne życie to dobre życie, powód do radości i satysfakcji, a nie do zgryzoty i poczucia niższości.

Jerzy Bulik

Pozwolę sobie na osobiste parę słów dotyczących autora poniższego artykułu - Jerzego Bulika. Pan Jerzy jest naszym hybrydowym członkiem - zgodnie z nomenklaturą z książki Andrzeja Olasa i Andrzeja Targowskiego "Hybrydowi Polacy (2018). Czyli tacy, którzy od wielu lat mieszkają za granicą,  Są oni tym pokoleniem, które bez żadnych formalności podróżuje do i z Polski tym bardziej, że bijące serce pozostawili w Ojczyźnie.

Jerzy Bulik jest Dzieckiem Powstania z ul. Królewskiej 27. 

Przeżycia Dziecka Powstania - mojego brata z Królewskiej 29 spotkały się z bardzo wnikliwym komentarzem dwóch czytelników Biuletynu - Andrzeja Komorowskiego i właśnie Jerzego Bulika. Jerzy dołączył nawet odręczne rysunki planu tego rejonu. Uwagi te stały się dla mnie niezwykle ważne, gdyż jako dziecku dane mi było widzieć tylko postrzępione ściany tych kamienic z doczepionymi resztkami rur kanalizacyjnych. Dla Jerzego te rysunki to także powrót pamięcią do nieistniejącego obszaru dzieciństwa. Jestem Jerzemu i Andrzejowi niezwykle wdzięczny za przyczynki do  historii mojej rodziny.

 Poniższy tekst krążył w poczcie internetowej założycieli Stowarzyszenia, aż dotarł z pozytywnymi opiniami do Biuletynu do Warszawy.  Autorowi dziękuję za zgodę na jego publikację.

                                                                                                                                             Wojciech Łukasik