4 gru 2024

Zdarzenie i zmyślenia - Rozdział 6 - Wojna!

 


Klara wyjęła pożółkły zeszyt z wetkniętym w środku zdjęciem, które zostało opisane. Odłożyła je i zaczęła czytać.

 Po niedługim czasie od wkroczenia Niemców do Warszawy, rodzice otrzymali propozycję nie do odrzucenia, którą jednak odrzucili. Nie zgodzili się przyjąć niemieckiego oficera na sublokatora. Jakby tej przewiny było mało, przygarnęli przyjaciół, których Niemcy wyrzucili z ich mieszkania. Tym samym wydali na siebie wyrok. Obydwie rodziny eksmitowano podczas srogiej zimy, ale nie na bruk. Metodyczni Niemcy zawężali krąg getta, a uzyskiwane w ten sposób stare kamienice zasiedlane były nieposłusznymi Polakami. Czy był w tym jakiś szczególny zamysł – trudno powiedzieć. W ten sposób nasza, trzyosobowa rodzina zamieszkała na piątym piętrze przy ulicy Mławskiej pięć, mieszkania dwadzieścia pięć. Była to krótka ulica, łącząca Franciszkańską z Sapieżyńską. Po jednej stronie stały kamienice-studnie, po drugiej parterowy dom na tyłach kościoła, należący do sióstr zakonnych. Okna tego budynku umieszczone były bardzo nisko. Nawet tak małe dziecko, jak ja, mogło do nich zaglądać. Co prawda jedyne, co dało się wypatrzeć,  to pudełko po kakao z wizerunkiem zakonnicy, niosącej na tacy filiżankę i takie właśnie pudełko z zakonnicą, niosącą tacę... Lubiłam patrzyć na ten obrazek. Czy wiedziałam, jak prawdziwe kakao smakuje? Tego nie pamiętam. Pamiętam tylko, że smak prawdziwej herbaty poznałam dopiero po wojnie. To, co nazywałam herbatą, było rozcieńczoną kawą zbożową. Podobnie rzecz się miała z bananami. Produkowano wówczas piankę z białka osłodzoną, pofarbowaną i zapachem  przypominającym prawdziwe banany, o czym też przekonałam się dopiero dobrych parę lat po wojnie.

Na rogu Franciszkańskiej i Zakroczymskiej mieścił się mały sklepik z pieczywem. Mama odliczała mi odpowiednią garstkę miedziaków, za które mogłam kupić sobie ciastko. Pewnego razu zgarnęłam nie tę, przeznaczoną dla mnie, kupkę monet i w sklepie odmówiono mi sprzedania napoleonki. Taki afront nie tyle mnie zasmucił, co zawstydził. Wyszłam bowiem na naciągaczkę.

Klara przerwała lekturę pod wpływem refleksji, jaka ją naszła. Współcześnie próbuje się nam niekiedy wmawiać, że dziecko nie jest w stanie odróżnić uczciwości od nieuczciwości. Nic bardziej mylnego - pomyślała.

Życie w okupowanej Warszawie toczyło się swoim rytmem. Rodzice zaprzyjaźnili się tym razem z państwem Cichorskimi, którzy mieszkali na Sapieżyńskiej i mieli syna Jarka, o rok ode mnie młodszego. Ojciec Jarka dokumentował nasze zabawy na fotografii, były podobno bardzo śmieszne, niestety przepadły podczas powstania. Nasze mamy dzieliły się obowiązkami opieki nad nami w ten sposób, że albo ja byłam podrzucana na Sapieżyńską, albo Jarek był u nas.

Moimi ulubionymi zabawkami były lalki, wyposażone w bogate stroje, a nawet domek dla nich, umeblowany i zaopatrzony we wszystko, o czym lalki  mogły zamarzyć. Kłopot polegał na tym, że Jarek wolał  bawić się samochodzikami, które mnie mało interesowały.

Moje zabawki pochodziły między innymi od szefa taty, pewnego Austriaka, odnoszącego się z sympatią do Polaków.

Tata nadal pracował na poczcie, a mama próbowała  dorabiać handlem. Ja bawiłam się z innymi dziećmi na podwórku najczęściej w „łapanki”. Role ustalali starsi chłopcy, którzy grali Niemców, a pozostałe dzieci Ludzi. „Ludzie” musieli się dobrze chować przed „Niemcami”. Wychodzenie na ulicę w zasadzie nie wchodziło w grę, ale wystarczyło dobrze się zawinąć i człowiek był wolny. Wówczas wyruszałam na samotną wędrówkę, nikogo oczywiście nie informując o moich niecnych zamiarach i z pełną świadomością, że popełniam czyn zabroniony. Bardzo jednak lubiłam takie urywanie się ze smyczy.

Byłam ciekawa świata. Za każdym razem docierałam coraz dalej, podziwiając nieznane mi wcześniej widoki. Pamiętam, że na Bonifraterskiej, chyba w miejscu, gdzie dzisiaj mieści się nowy budynek sądu, też był łącznik ponad ulicą. Dalej był już tylko wysoki mur, oddzielający getto. Zza muru dolatywały strzępy spalonego papieru, którymi usłana była ulica. Moje wędrówki uchodziły bezkarnie aż do momentu, kiedy wypatrzył mnie sąsiad i mimo moich protestów, przyniósł mnie do domu.

Właściwie nie był to sąsiad, tylko sublokator. Mieszkanie na piątym piętrze nie należało do komfortowych, ale na ciasnotę nie można było narzekać. Trzy duże pokoje z kuchnią, łazienką i alkową pozwalały na wynajęcie jednego pokoju lokatorom. Zgłosił się Piotr Kaszuba, który chciał zamieszkać z siostrą, Marią. Papiery były w porządku, ale... Obie strony nie miały  wątpliwości. Piotr był z pewnością Żydem, a wynajęcie mu lokum narażało całą rodzinę na utratę nawet życia. Ale chodziło przecież o ich życie również. Z drugiej strony, udawać naiwnych, że się nic nie wie, można było co najwyżej przed sobą. Niemcy takiego tłumaczenia by nie przyjęli.

Udało się jednak dotrwać naszym sublokatorom prawie do końca. Tuż przed powstaniem Piotr wraz z siostrą postanowili dotrzeć do Paryża. Jemu się powiodło, ją zastrzelono na granicy. Po wojnie Piotr przysłał mamie perfumy, a mnie książkę z „Lokomotywą” Tuwima. Po paru latach wrócił do Polski z żoną, też polską Żydówką. Oboje zawsze okazywali przyjaźń moim rodzicom.

Instytucja przedszkola była już znana, ale moja mama miała pecha, albo po prostu krnąbrne dziecko. W całym swoim życiu spędziłam jeden jedyny dzień w przedszkolu, ale tak mi utkwił w pamięci, że nawet dzisiaj mogę go opisać.

Weszłam do pokoju, w którym siedziały nieznane mi dzieci. Nie pamiętam, żeby któreś z nich zareagowało w jakikolwiek sposób na moje pojawienie się. Wskazano mi miejsce na małym krzesełku przy niskim stoliku. Siedzieliśmy po czworo, a na stoliku leżały wycinanki. Nikt mnie nie poinstruował, co można by z tymi wycinkami robić. W przedszkolu lalki były, ale w oszklonej szafie i żadne dziecko nie miało prawa ich dotknąć.

– Nie popsuję – zapewniałam panią nadzorującą salę, prosząc o lalkę.

Opiekunka była jednak niewzruszona. Dotykanie zabawek najwyraźniej nie było dozwolone.

Od czasu do czasu szliśmy parami, żeby skorzystać z nocników. Wszyscy po kolei w tym samym czasie. Po  powrocie do sali usiłowałam usiąść na innym krzesełku, żeby chociaż z innej perspektywy patrzeć na salę, ale i taki przejaw samowoli został ukrócony w zarodku.

Kiedy wreszcie szczęśliwie udało mi się wrócić do  domu, kategorycznie odmówiłam ponowienia próby pójścia do przedszkola. Był to mój pierwszy kontakt z zakonnicami, nie licząc obrazka z pudełkiem po kakao. Drugi nastąpił wiele lat później i też... No, mniejsza z tym.

Odłożyła pamiętnik i wyruszyła na zakupy do pobliskiego supermarketu. Kiedy odeszła od kasy, sprawdziła, czy wszystko jest na miejscu, zwłaszcza portfel i klucze. Wówczas usłyszała za sobą głos.

– Klara?

– Tak – odwróciła się wolno w kierunku, z którego usłyszała pytanie. Nikogo znajomego nie było jednak w zasięgu jej wzroku.

– Nie poznajesz mnie? – Starszy mężczyzna uśmiechał się najwyraźniej do niej.

– Rozumiem, że powinnam, ale niestety nie przypominam sobie.

– Leon jestem – wyciągnął rękę na powitanie. – Poznaliśmy się przed laty u Marylki.

– Wiele osób u niej bywało.

– Rzeczywiście, była osobą towarzyską. Co u niej? Masz z nią nadal kontakt?

– Urwał się.

– Szkoda. Mam nadzieję, że nasz kontakt po tak długiej przerwie zaowocuje przyjaźnią.

– Śmiałe przypuszczenie – Klara uznała, że pora dać wyraz sceptycyzmowi.

– Bardzo się spieszysz? – Nie czekając na odpowiedź dodał. – Tu za rogiem jest mała kawiarenka ze  smacznymi ciastkami. Pozwól się zaprosić.

Po wejściu do kawiarni Klara rozejrzała się. Większość stolików była zajęta. W samym rogu siedzieli dwaj zakapturzeni młodzieńcy, którzy wydali się jej znajomi, ale pewności nie miała, nawet co do tego, czy są naprawdę młodzieńcami.*

– Myślisz, że nas poznała? – szepnął do ucha sąsiada Radek.

– Ty masz obsesję – odparł Jasiek, nie odrywając wzroku od laptopa.

– Ciekawe, o czym rozmawiają.

– Nie takie znowu ciekawe – odparł Jasiek. – Wszystko się nagrywa. Jak będziesz chciał, to później możesz posłuchać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz