2 lip 2017

Biuletyn Nr 28, lipiec 2017



Sympozja, wystawy, spotkania: Co się dzieje w Muzeum Powstania Warszawskiego, w Warszawie, w Polsce i na świecie.

Baza Ofiar Cywilnych. Muzeum Powstania Warszawskiego prowadzi bazę ofiar cywilnych, link tutaj. Pomóż uzupełnić listę.

Co dzieje się w Stowarzyszeniu:

Wzbogaca się baza naszych wspomnień. Dziś zamieszczamy comiesięczny felieton honorowego prezesa Stowarzyszenia, profesora Andrzeja Targowskiego, powojenne wspomnienie Agnieszki Wróblewskiej i wspomnienie Mirosława ZenonaKuklińskiego.

Mamy stronę internetową na Facebooku. Szukaj pod @DzieciPowstaniaWarszawskiego. 


Widziane z krzesła Honorowego Prezesa 

profesora Andrzeja Targowskiego




       Czy dzieci i wnuki odpowiadają za swych rodziców i dziadków?

Ostatnio w maju 2017 r. w dniu święta Flagi, Prezydent Andrzej Duda w okolicznościowym przemówieniu powiedział, że dzieci i wnuki ludzi pracujących w PRL muszą odejść ze stanowisk w Polsce, ponieważ odpowiadają za czyny i decyzje swych przodków, którzy pracowali dla dobra totalitaryzmu. To jest sprzeczne z prawami obywatelskimi, prawami człowieka i normami przyjętymi w stosunkach międzynarodowych w Cywilizacji Zachodniej. Poniżej podanych zostanie parę przykładów potwierdzających owe prawa.

Nie było hasła w PRL im gorzej tym lepiej. W IV RP odpowiedzialni za rozwój PESEL-a mają mieć obniżone emerytury. Zapomniano, że w PRL nigdy nie było hasła im gorzej tym lepiej. Każdy Rodak pracował jak tylko mógł dobrze, bo pracował dla Polski. Ponieważ pod pokrowcem PRL była Polska. System tego typu ma każde nowoczesne państwo w Zachodniej Cywilizacji. PESEL nie miał na celu służenie dyktaturze PRL. Taki informatyczny system ewentualnie powstał lub powstawał (czego nie wiem) w Resortowym Ośrodku Informatyki MSW a nie w ośrodku PESEL. Dziś spóźnieni bohaterowie pchają się na barykady.

RGO zdrajcy czy patrioci. Na przykład w czasie Okupacji Niemieckiej w Polsce w Administracji RGO (Rada Gospodarcza i Opiekuńcza) pracowało 15,000 Polaków, zwykle bez wynagrodzenia (jak moja Matka Halina), pośrednicząc między okupantem a ludnością. Czy ich należy uznać za zdrajców też?  Jej szef hr. Adam Ronikier (niemieckiego pochodzenia) za zgodą gubernatora Hansa Franka wznowił jej działalność latach 1940-1945 r.  Radę w jej działalności wspierał abp Adam Stefan Sapieha. Z pomocy RGO korzystało wówczas ok. 700-900 tys. osób rocznie. Ronikier był parę razy więziony przez Gestapo. RGO uzyskiwała środki (finansowe oraz w naturze) na prowadzenie działalności: od władz okupacyjnych, z pomocy zagranicznej, głównie od rządu USA, z tajnych dotacji rządu RP na uchodźstwie, z ofiarności społeczeństwa (tzw. zbiórki, zsypki, deklaracje stałe), RGO współpracowała ze Szwajcarskim Czerwonym Krzyżem.

Janek - Minister Obrony Narodowej USA, zdrajca czy nie winny? Jednym z naszych kolegów (czyli dziecko PW '44) był Janek - John Shalikashvili (1936-2011). W 1993 r. „Janek” został szefem połączonych sztabów wojsk amerykańskich. Czyli sprawował najwyższe stanowisko w wojsku. Przed mianowaniem jego kandydatura była mocno dyskutowana, bowiem był synem oficera SS. Przyjęto w USA zasadę, że syn nie może odpowiadać za czyny ojca. I słusznie. Aczkolwiek historia ojca jako „oficera SS” wymaga objaśnienia. „Janek” przebywał w Warszawie 8 lat. Przeżył napad niemiecki na Polskę w 1939 r. oraz Powstanie Warszawskie (1944). Wtedy ojciec był oficerem niemieckiego Legionu Gruzińskiego, który najpierw walczył przeciw Sowietom (co było zgodne z jego poglądami) a potem jego Legion został włączony do SS-Waffengruppe Georgian, na co nie miał wpływu. Walczył przeciw Anglikom w Normandii i tam dostał się do niewoli.

Mieli przywileje, ale jakie, zapewnione jedzenie? Myślę, że „Janek” i jego matka mieli przywileje z powodu funkcji ojca/męża, gdy żyli w Warszawie, okupowanej przez Niemcy. Zresztą, jeśli tak było to trudno się jej dziwić, miała przecież dwóch chłopców na utrzymaniu, a sama praktycznie była emigrantką w Polsce. Aczkolwiek była Polką, niemieckiego pochodzenia. Jej ojcem był Aleksander Belajew, który był ministrem wojny Rosji w 1917 r. (3.I.-28.II). Natomiast matką była hr. Maria Rüdiger z rusyfikowanej
niemieckiej rodziny, z tak zwanych kurlandzkich Niemców. Co ciekawe, jej pradziadkiem był rosyjski admirał Juli von Krusenstern (1770-1846), którego rodzina pochodziła także ze…Szwecji a osiadła w Estonii.  Czy matka „Janka” była zatem Polką, Rosjanką, czy Niemką, a może Estonką, lub Szwedką? Prawdopodobnie miała polskie obywatelstwo i urodziła „Janka” w Warszawie w 1936 r. Zresztą wiedziona instynktem samozachowawczym, wyniosła się z Warszawy do Niemiec wraz z wycofującym się wojskiem niemieckim do miasta Pappenheim w Bawarii, gdzie mieli rodzinę (a gdzie jej nie mieli?) i tu połączyła się z mężem. Musiało to być w 1945 lub 1946 r.

Gdy mąż został zwolniony z niewoli u Brytyjczyków, mieszkali w RFN i w 1952 r. wyemigrowali z całą rodziną do USA na zaproszenie brata męża. Ojciec Dymitri był kontraktowym polskim oficerem (przez kilkanaście lat), który walczył przeciwko Niemcom w 1939 r. i dostał się do niewoli. Przedtem był oficerem w Rosyjskiej Armii a po Rewolucji w 1917 r. był podpułkownikiem Gruzińskiej Armii, kiedy na krótko (od 1917 r.) Gruzja była demokratyczną republiką, zaanektowana przez ZSRR w 1921 r. Był nawet gruzińskim dyplomatą w Turcji. Po utracie niepodległości przez Gruzję, Dymitri udał się na emigrację do Polski, gdzie przebywał 18 lat. Jego ojciec, czyli dziadek Janka był książę Joseph Shalikashvili a babcią Nina Staroselskaja, której dziadek Semyon Staroselski (1832-1884) też był generałem rosyjskim i gubernatorem Baku. 

Janek: Nie odpowiadasz za ojca. Aczkolwiek Ameryka jest dumna ze swych generałów, takich jak; Washington, Grant, Sherman, Lee, MacArthur, Eisenhower czy Marshall, którzy sprawdzili się w zwycięskich wojnach, to jednak myślę, że życiorys „Janka,“ musiał zrobić duże wrażenie na prezydencie B. Clintonie, który go mianował na to najwyższe stanowisko. Uznał, że Janek nie może odpowiadać za Ojca. Zresztą, który ma życiorys niezwykle skomplikowany.

Profesor Andrzej Targowski



 Moje wojenne wspomnienia

Mirosław Kukliński


Zdjęcie z roku 1939. Od lewej: Pawia 55, 57, dalej płot działki nr 59 i kamienica nr 61, strona nieparzysta, odcinek pomiędzy ul. Smoczą i ul. Okopową, dalej wylot w kierunku zachodnim w ulicę Okopową.



Ja, Mirosław Zenon Kukliński, urodziłem się 3 stycznia 1941 roku w Warszawie, w Szpitalu Czerniakowskim. W tym czasie moi Rodzice mieszkali w Warszawie (Starówka) na ul. Podwale, następnie Stefan (zm. 09.09.2007 w Warszawie) i Helena (zm.16.12.2003 w Warszawie), Kuklińscy przeprowadzili się do dzielnicy Warszawy na Wolę na ulicę Pawią nr.61.
Kamienica ul. Pawia 61, stan przed 1939 rokiem.

Ulica Pawia biegła ze wschodu na zachód, równolegle do i pomiędzy ulicami od północy ul. Gęsią (obecnie ul. Anielewicza) i od południa ul. Dzielną, aby od zachodu trochę „z górki” połączyć się z ul. Okopową. 

Bliskość słynnej „Nędzy” - stadionu RKS Skra w połączeniu z dużą dozą uczucia osobistego jaką miał mój Ojciec do tego klubu i stadionu (był jego piłkarzem, wychowankiem i członkiem, na tym stadionie grał do 1939 roku) sprawiła, że zdecydował się zamieszkać w jego bliskości. No i niedaleko stał kościół św. Augustyna, w którym moi rodzice brali ślub przed wybuchem wojny. 

Dom, w którym mieszkaliśmy stał po jej stronie południowej, po tzw. "stronie aryjskiej". Po stronie północnej ulicy Pawiej był mur Getta i zamykał ją, przecinając w poprzek, za budynkami nr.55 i 57 od strony wschodniej. Tu stała zawsze bardzo aktywna niemiecka „wacha”.

Zdjęcie wykonane w 1940 roku, okres, gdy cała ul. Pawia była w granicach Getta.

W roku 1943, z naszego okna, przy wąskiej ulicy jaką była Pawia, patrzyliśmy jak za murem płonęło i konało Warszawskie Getto. Mój Ojciec opowiadał jak przez otwarte okno w naszym pokoju przerzucał bochenki chleba przez ulicę i mur do Getta „rzutem dyskobola”. Był wysportowanym piłkarzem klubu RKS Skra Warszawa, sportowcem i reprezentantem Warszawy.

Rok 1941.po lewej stronie widoczny mur Getta, po prawej budynki Pawia 55 i 57. Pawia strona nieparzysta, odcinek pomiędzy ul. Smoczą i Okopową.


Trwało to do momentu aż niemiecki Bewacher postraszył go strzelając w okna. Pamiętam także, że jak mówił mój Ojciec, odbiorcą tych przerzucanych bochenków chleba był jego stały kibic piłkarski z meczów SKRY na pobliskiej „Nędzy”, mały Dawid. Przerzuty odbywały się o określonych pomiędzy nimi porach dnia.

Warszawa/Wesoła 07.07.2016 rok                             Mirosław Kukliński

                                Koniec odcinka pierwszego, cdn.


Stowarzyszenie Dzieci Powstania
 Warszawskiego 1944
KONTAKT: 04-083 Warszawa, ul. Igańska 26 m. 38 sdpw44@gmail.com
     Nr konta SDPW1944 w Banku Gospodarki Żywnościowej (BGŻ):
           10 2030 0045 1110 0000 0395 9950            

Zaproszenie
Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 w porozumieniu z Muzeum Powstania Warszawskiego i Instytutem Pamięci Narodowej organizuje sesję naukową „Powojenne losy Dzieci Powstania Warszawskiego.
Niewiele czasu, może tylko kilka lat, pozostaje do zebrania relacji o dalszym życiu ludzi dotkniętych w dzieciństwie wojenną traumą. Zebrane wspomnienia będą naszym dobrem narodowym, a zarazem będą wykorzystane w badaniach w dziedzinach historii i nauk społecznych.
Dzięki działaniom pana Jerzego Mireckiego w roku 2012 wydana została książka „Dzieci 44” zawierająca wspomnienia warszawskich dzieci z okresu powstania.
Dziś czas na uzupełnienie tych wspomnień.
Zapraszamy dzieci powstania do spisania swoich wspomnień z okresu powojennego. 
Forma wspomnień może być całkowicie dowolna, tak samo jak okres czasu którego wspomnienia dotyczą. Może to być czas zaraz po zakończeniu Powstania a może to być relacja pokrywająca kilka dziesięcioleci. W miarę ich napływu wspomnienia będą udostępniane (za zgodą autora) w Biuletynie Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944, a po zakończeniu akcji zamierzamy spowodować wydanie ich w formie książkowej.
Prosimy o odpowiedź mejlową (nawet jeśli jest negatywna) – do przesłania jej wystarczy przecież kilka kliknięć.
Z Wyrazami Szacunku

Profesor Andrzej Targowski,
Honorowy Przewodniczący Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944,

Jerzy Mirecki,
Autor książki Dzieci 44,

Dr Andrzej Olas,
Dr Wojciech Łukasik,
Profesor Roman Bogacz,
Ewa Chrzanowska,
Maria Nielepkiewicz,
Za Zarząd Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944.


 Moje życie po wojnie

Agnieszka Wróblewska. 

Urodzona 16 grudnia 1933 roku w Warszawie. Po studiach pracowała kolejno w redakcjach - „Walki Młodych”, „Sztandaru Młodych”, „Kobiety i Życia”, „Przeglądu Technicznego”, „Życia Warszawy”, „Gazety Wyborczej”. Laureatka nagrody SDP im. Juliana Bruna w 1964-ym roku. Dzieci – Joanna i Tomasz – też dziennikarz, dorosłe wnuki – Daniel, Julia, Filip, Agata.    
                                                    
Od końca wojny i pierwszych tygodni powojennych, o których to latach pisałam w poprzednim wspomnieniu obejmującym powstanie warszawskie, minęło już 72 lata. Potężny kawał historii przetoczył się przez świat, Europę, Polskę. Skończę w tym roku 84 lata, gdybym miała teraz opisywać swoje życie, musiałabym mieć wspaniałą pamięć, której niestety nie mam i duży talent pisarski, którym też nie mogę się chwalić, mimo że całe zawodowe życie byłam dziennikarzem, a nawet, teraz, od ćwierć wieku na emeryturze, mam z tym zawodem stały kontakt.

Ale na prośbę biuletynu poświęconego moim rówieśnikom postaram się w skrócie namalować obraz tego co się działo przez te dziesięciolecia.
Skończyłam na tym, że zaraz po wyzwoleniu Warszawy w końcu stycznia 1945 roku wróciliśmy – ja z mamą i bratem, z wygnania po powstańczego na wieś Nagłowice, do domu na Żoliborzu. Mieszkanie ocalało, ale było dokumentnie splądrowane, częściowo pewnie przez Niemców, ale głównie przez okolicznych rodaków, którzy natychmiast po wycofaniu się okupantów ruszyli na podbój mienia po wyrzuconych z miasta warszawiakach.

Luty, mróz, w oknach nie ma szyb, żadnego łóżka, żadnej pościeli... Moja mama marzyła już tylko o tym, żeby wreszcie po pięciu miesiącach nędznego życia na wsi znaleźć się w miarę cywilizowanych warunkach. Sąsiadka, która wróciła parę dni przed nami powiedziała, że szukała nas tu dopiero co siostra mojego ojca, która wojnę spędziła w Lublinie i prosiła żebyśmy do niej przyjechali, kiedy tylko się tu znajdziemy. Mama skwapliwie skorzystała z tej możliwości rezygnując tym samych z mieszkania w Warszawie, czego potem, rzecz jasna, żałowała.

W Lublinie zaczęłam chodzić do szkoły, drugi raz do trzeciej klasy, bo był już luty i nie nadrobiłabym całej klasy czwartej do końca roku szkolnego. Mieszkaliśmy tam ok. pół roku, w tym czasie moja mama nawiązała kontakt z Fabryką Sztucznego Jedwabiu w Tomaszowie Mazowieckim. W zarządzie tej fabryki w Warszawie pracowała przed wojną, więc liczyła na stare kontakty. I rzeczywiście dyrekcja fabryki złożyła jej natychmiast entuzjastyczną ofertę, uruchamiali produkcję i do biura pilnie potrzebowali kwalifikowanych kadr.

Pojechaliśmy zatem do Tomaszowa, tam kontynuowałam szkołę do 1949 roku, kiedy to mama została służbowo przeniesiona do Wrocławia do podobnej, tyle że poniemieckiej, fabryki włókien sztucznych.

We Wrocławiu dostaliśmy od fabryki ładne mieszkanie – w 1948 roku ciągle jeszcze, mimo gruzów w tym mieście ocalało dużo pustych domów po Niemcach, którzy wyjechali już na Zachód. Skończyłam tam ósmą klasę i przeszłam do dziewiątej. Należałam do ZMP, ówczesnej organizacji młodzieżowej i szczerze wierzyłam, że, tak jak obiecują, budujemy szczęśliwe życie w szczęśliwym kraju. Te trzy lata dzielące mnie do matury wspominam z wielkim sentymentem. Lubiłam tę szkołę, żyłam wtedy bardzo aktywnie i szczęśliwie. Nie miałam pojęcia, że mojego ojca zabili w ZSSR bolszewicy. Nie miałam pojęcia, że w więzieniach torturuje się i morduje ludzi, którzy nie godzili się na bolszewicką dominację. Chodziłam do kolejki po masło, wszyscy chodzili i uważałam, że tak to musi być w powojennej biedzie.
         
                                                                  ***

Tańczyliśmy w sali gimnastycznej, a nad głowami kołysały się wielkie szóstki wycięte z papieru. Orkiestra grała wiązankę kujawiaków. Przed pierwszym kujawiakiem wyszłam na scenę w auli i wygłosiłam:
- Po roku wytężonej nauki i pracy społecznej, na półmetku wykonania planu sześcioletniego, należy nam się miła i kulturalna rozrywka.

Wiem co wygłaszałam, bo przez te wszystkie dziesięciolecia które minęły trzymam teczkę z napisem „Ogólniak”, a w niej teksty przemówień, protokóły z zebrań, notatki organizacyjne itp., z okresu, kiedy w ponurej dobie stalinowskiego szaleństwa wyżywałam się organizacyjnie w zarządzie szkolnym ZMP.

W ostatnich dwóch klasach przed maturą to wyżywanie organizacyjne w ZMP bawiło mnie znacznie bardziej niż nauka na licealnym poziomie. Każdy referat zaczynał się od formułki - „po drugiej wojnie świat podzielił się na dwa obozy” a ja wierzyłam, że trafiliśmy do tej lepszej połówki. Biegaliśmy na capstrzyki ku czci dzieci koreańskich, roztrzęsioną ciężarówką jechaliśmy na wykopki. Wszystkim tym się pasjonowałam. Starsi nauczyciele nie mieli odwagi powiedzieć, że głupotą są capstrzyki zamiast odrabiania lekcji a myśmy mieli siedemnaście lat i capstrzyk z chłopakiem był równie wesoły jak dyskoteka.

Nie angażowałam się w to ZMP z wyrachowania, robiłam to dla doraźnej przyjemności działania, ale wyszło tak, że właśnie dzięki tej aktywności mogłam przejść przez gęste sito egzaminacyjne na Uniwersytet Warszawski, na swoje wymarzone dziennikarstwo. Chciałam być dziennikarką, bo to znaczyło obecność w centrum wydarzeń, chciałam pisać i myślałam, że umiem to robić, bo przecież redagowałam w szkole gazetki ścienne. Język polski był moją najmocniejszą pozycją w nauce, z wypracowań dostawałam piątki, a w legendę o moich zdolnościach humanistycznych uwierzyła nawet matematyczka i osobiście przyniosła mi karteczkę ze ściągą od kolegi na pisemnej maturze z matmy.

Gdyby nie to organizacyjne zauroczenie nie miałam żadnych szans, żeby się dostać na mocno oblegany, mocno ideologiczny wydział uniwersytecki. Nie mieliśmy jeszcze wtedy pojęcia o skali manipulacji politycznej jaka się szykowała nad naszymi głowami. Przeżyliśmy tam wszystkie uroki bolszewickiego systemu - donosy, wyrzucanie ze studiów za opowiadanie dowcipów i podobne stalinowskie przyjemności. Na ten nasz mocno wyselekcjonowany rok dostawali się nie tylko, a raczej nie głównie ci co najlepiej wypadli na egzaminie wstępnym, a ci którzy mieli „dobre”, czyli nie burżuazyjne pochodzenie społeczne i potrafili się wylegitymować jakąś aktywnością w strukturach nowego, „ludowego” państwa. Bez egzaminu albo po egzaminie symbolicznym, przyjmowani byli na nasz wydział w tym 1952-gim roku młodzi przodownicy pracy z miast i wsi. Większość z nich poległa przy pierwszych egzaminach i jedyną korzyścią jaką wynieśli z tego eksperymentu była spora dawka upokorzenia.

                                                                      ***

Pochodzeniem nie mogłam się pochwalić – ojciec był przed wojną pracownikiem naukowym, matka urzędniczką w kierownictwie dużej firmy, zarabiali dobrze, w domu służba. Ale nie to było najgorsze – najbardziej trefna prawda polegała na tym, że ojciec mój w czasie wojny był delegatem rządu londyńskiego na terenach ZSSR i że bolszewicy go zabili. Cała ta historia nie nadawała się do ujawnienia w tamtych czasach, a co dopiero przy staraniach na studia.

Ojciec opuścił Warszawę i nas – matkę, brata, mnie, w marcu 1940 roku, kiedy Niemcy wpadli na trop tajnej organizacji radiowej w której wtedy działał. Razem z kilkoma innymi członkami tej organizacji przeszedł przez zieloną granicę z Litwą i wpadł z deszczu pod rynnę, czyli w ręce bolszewików. Aresztowano ich i zesłano do obozu w Archangielsku. Z tego obozu dotarła do nas jedna kartka pocztowa z ogólnikowym pozdrowieniem. Potem długa cisza i przed Bożym Narodzeniem 1942 roku przyszedł list z obciętą przez cenzurę datą i adresem. List był pisany na maszynie, donosił, że pisze już kolejny raz i nie dostaje odpowiedzi, że czuje się dobrze, pracuje ale nie wie czy żyjemy itp.

Co się z nim działo dowiedzieliśmy się dopiero po latach, kiedy z Rosji zaczęli już wracać Polacy i kiedy po śmierci Stalina reaktywowano na tamtych terenach Czerwony Krzyż. Informacja z tego ich PCK była lakoniczna – zmarł w kwietniu 1943 roku. Resztę mogliśmy odtworzyć z opowiadań wracających rodaków. Po porozumieniu rządu Sikorskiego ze Stalinem w sprawie tworzenia polskiej armii na sowieckiej ziemi, tysiące uwięzionych Polaków zwolniono z łagrów, między innymi mojego ojca. Przeniósł się jakoś z Archangielska do Kazachstanu, gdzie w Ałma Acie powstała polska ambasada rządu w Londynie i gdzie otrzymał stanowisko Delegata Rządu na okręg Azji w Samarkandzie. Stamtąd przyszedł ten list pisany na maszynie. Od ludzi, którzy licznie wracali z tamtych stron, dowiedzieliśmy się jak im pomagał będąc Delegatem, a także jak został aresztowany właśnie w kwietniu 1943 roku i zesłany do obozu. Było to w czasie wyprowadzania Armii Andersa z terenów ZSSR, łatwo więc domyśleć się jak umarł... O pracy jaką tam wykonywał dowiedzieliśmy się ze sprawozdań które pisał dla swoich zwierzchników w ambasadzie i które znajdują się w Muzeum im. Sikorskiego w Londynie. O tym wszystkim, rzecz jasna, nie miałam pojęcia, kiedy startowałam na UW, ale o tym że ojciec zaginął na terenach ZSSR wiedziałam i świadomie zataiłam. Zginął w czasie wojny – uniwersalna formułka, w gruncie rzeczy nie kłamstwo.

Obracaliśmy się wtedy ciągle w klimacie pół prawd i udawania. Trudno dzisiaj zrozumieć jak łatwo godziliśmy się z tamtymi absurdalnymi argumentami, z przedmiotem „Historia WKP(b)”, z faktem, że nam, studentom dziennikarstwa nie wolno zaglądać do gazet wydawanych przed 45-ym rokiem, że Biblioteka Uniwersytecka była pełna prohibitów, do których studenci nie mieli dostępu. A najdziwniejsze jest, że uważaliśmy tamten ład za normalny. Nie miałam pojęcia ani o więźniach politycznych, z informacji o gospodarce głównie docierała propaganda o tym jak nam ZSSR pomaga, mało kto znał prawdę o wyzysku i cenę uzależnienia.

Ten fragment naszych życiorysów dowodzi jak łatwo w gruncie rzeczy manipulować narodem. Mieszkałam w akademiku, nie słuchałam radia. Matka mieszkała we Wrocławiu, ale w Warszawie miałam rodzinę, bywałam tam często. Myślę, że dużo więcej wiedzieli, słuchali przecież Wolnej Europy, ale widać uznali, że lepiej nie mącić mi w głowie i narażać... Kiedy po śmierci Stalina usłyszałam w domu wujka jak w Wolnej Europie czytają referat Chruszczowa a w nim po raz pierwszy informacje o tych wszystkich zbrodniach, czułam, że grunt mi się usuwa pod nogami. To był prawdziwy szok, a przecież i potem racjonalizowaliśmy sobie jakoś te wiadomości – były zbrodnie, owszem, ale teraz będzie zupełnie inaczej.

Studia nie zaznaczyły się w moim życiu jakoś specjalnie. Ze zdziwieniem dowiedziałam się niedawno, że sporo koleżanek i kolegów utrzymywało ze sobą kontakt przez te wszystkie dziesięciolecia, że wydali dwie książki ze wspomnieniami, że się spotykają. Jest to, jak zwykle, zasługa paru osób którzy się w to angażują, ale też dowód, że koledzy mieli potrzebę tych kontaktów. Nie miałam takiej potrzeby, pewnie dlatego nawet o nich nie wiedziałam. Życie późniejsze ułożyło mi się na tyle wartko, że tamte studenckie wspomnienia całkiem się zatarły.

Nie pamiętam, jak mi poszedł egzamin wstępny, ale że orłem nie byłam, myślę, że o przyjęciu w poczet studentów zdecydowały entuzjastyczne opinie o moich organizacyjnych działaniach w szkolnym ZMP. Na studiach wiele się nie uczyłam i wiele nie skorzystałam, ale dzięki nim wróciłam do Warszawy, miasta mojego rodzinnego i wyszłam za mąż. Andrzej Leszczyński imponował mi, był aktywny, pracowity, miał autorytet u kolegów. Pobraliśmy się, bo wiele par się wtedy pobierało na naszym roku. Był to jeszcze czas obowiązywania nakazów pracy i kto chciał dostać posadę w tym samym mieście, żeby być razem, musiał to formalnie usankcjonować. Andrzej dostał asystenturę na Wydziale, ja otrzymałam nakaz pracy do tygodnika, organu ZMP pt. „Walka Młodych”. I od razu zaczęłam pisać wielkie artykuły.

                                                                     ***
Trzy lata w Walce Młodych wspominam nieźle. Nie licząc praktyk dziennikarskich – dwie w prasie wrocławskiej, trzecia w Życiu Warszawy, miałam tu szansę pierwszy raz poważnie zmierzyć się z zawodem. Bo niezależnie od ograniczeń politycznych czy cenzuralnych robiłam to, co się w tym zawodzie zawsze robi – rozmowy z ludźmi, zbieranie informacji, no i najtrudniejsze – pisanie. Kiedy przeglądam teraz te stare wycinki widzę, że uprawiałam już wtedy całkiem poważne dziennikarstwo na tematy społeczne, jeździłam w teren żeby opisywać konflikty, których echa docierały do redakcji, słowem robiłam co trzeba, tylko że naiwnie bo w granicach istniejących ograniczeń. Źródła konfliktów można było wtedy szukać wyłącznie w ludzkich słabościach, nigdy w systemie, co najwyżej winien mógł być czasem kierownik niższego szczebla, partia zawsze miała racje itp. Ale panorama opisywanych konfliktów, niezależnie od kontekstu, to też kawałek prawdy o tamtych czasach.

Słowo o wycinkach – zbierałam swoje wszystkie wypociny od pierwszego do ostatniego artykułu drukowanego w prasie. I przez ponad pół wieku mojej pracy zawodowej w różnych redakcjach zebrało się kilkanaście teczek wypchanych wycinkami. Komputerów nie było, całe archiwum trzymam (nie wiadomo po co) w tekturowych teczkach. Te z lat 50-ych już nieco pożółkły, ale świadectwo epoki dają i wyrzucić mi szkoda, pewnie spadkobiercy to kiedyś zrobią.

Życie w redakcji toczyło się wartko i wesoło. Mieliśmy w zespole paru towarzyszy, usuniętych z aparatu partyjnego po październikowej „odwilży”, którzy wprawdzie pisać artykułów nie umieli ale wiedzieli co jest słuszne i w jakich ramach, a ponadto bardzo lubili życie towarzyskie. Urządzali więc bibki zakrapiane obficie i było ogólnie miło. Ale najważniejsza rzecz jaka mi się w tej „Walce Młodych” przytrafiła to spotkanie z Andrzejem Krzysztofem Wróblewskim, wielką miłością mojego życia.

Przyprowadził go do redakcji Andrzej Jarecki, kolega z polonistyki na UW i z STSu, gdzie razem działali. AKW szukał jakiejś chałtury na zarobek i skorzystał z propozycji Jareckiego, kierownika działu kulturalnego w „Walce”, żeby przyłączyć się do zbiorowego wyjazdu do Kłodzka, bo właśnie kierownictwo redakcji planowało wydać cały numer o tamtym terenie. Pojechaliśmy tam sporą grupą na cały tydzień. W ciągu dnia każdy zajmował się swoim tematem, a wieczorami, jak to zwykle, biesiadowaliśmy wspólnie. Wróciłam do Warszawy zakochana po uszy, a przecież miałam męża...

Chodziliśmy z AKW do kina, na długie spacery, na październikowe wiece – bo była to przecież niezapomniana jesień 1956-go roku, przesiadywaliśmy godzinami w redakcji, ale - nic poza tym, bo mieliśmy niezłomne zasady. W imię tych zasad – męża się nie zdradza - postanowiliśmy zerwać ze sobą na zawsze. Wspólna wyprawa na Sylwestra w dużej grupie znajomych, miała być zarazem końcem naszego niespełnionego romansu. Nad ranem w Nowy Rok pocałowaliśmy się na pożegnanie. A potem przyszły miesiące żalu i tęsknoty opisywane miliony razy w różnego kalibru romansidłach. I jak w klasycznym romansie – po trzech latach próby zapominania wróciliśmy do siebie zdeterminowani nie zważać na życiowe przeszkody czy moralne zasady.

Spędziliśmy ze sobą ponad pół wieku wspaniałego, szczęśliwego życia, chociaż ostatnie lata to wspólne zmagania z parkinsonem Andrzeja. Umarł dwa dni po pięćdziesiątej drugiej rocznicy naszego ślubu.

„Walka Młodych” zapisała się też w mojej karierze ciekawym politycznie akordem końcowym. W listopadzie 1959-go roku odbywał się jakiś kolejny zjazd Związku Młodzieży Socjalistycznej a tygodnik był organem ZMSu, musieliśmy więc drukować wszystkie materiały organizacyjne. Pech chciał, że zastępowałam w tym czasie sekretarza redakcji a do projektu deklaracji ideowo-programowej Związku wkradł się chochlik dziennikarski. I jak to chochlik, usadowił się w miejscu najbardziej newralgicznym. W akapicie o historycznym już Związku Walki Młodych poszło takie zdanie - „byli kierowniczą siłą młodzieży w walce z antyludową, a więc i antynarodową polityką klas rządzących. Oni to wraz ze wszystkimi patriotycznymi siłami młodzieży stanęli do boju z antyludową, a więc i antynarodową polityką Polskiej Partii Robotniczej”.

Prawda przemówiła ustami chochlika, ale jakim cudem nie wyłapaliśmy tego z morza sloganów, chociaż kilka osób czytało to przed drukiem – nie mam pojęcia. Coś się poprzestawiało, coś wypadło z tekstu, a w t.zw. „białym domu” czyli w Komitecie Centralnym partii rozpętał się huragan, który musiał przynieść ofiary. Naczelną w redakcji była w tym czasie Fela Rappaport i ona powinna iść pod nóż, ale że nie miała ochoty poświęciła mnie, pełniącą obowiązki sekretarza redakcji, a więc formalnie odpowiedzialną za błędy drukarskie. Tak więc znalazłam się na bruku. Parę miesięcy pukałam potem do różnych drzwi, aż przyjęto mnie do „Sztandaru Młodych”, także organu młodzieżowego, ale z mniej rewolucyjnym kierownictwem.

Koniec odcinka pierwszego. cdn.


Od Redakcji:

Jest to dwudziesty ósmy, lipcowy numer naszego Biuletynu. Zapraszamy członków Stowarzyszenia do współuczestnictwa w redagowaniu Biuletynu. Zapraszamy do redagowania rubryk, nadsyłania notek, komentarzy. 

Autorów prosimy o nadsyłanie materiału w formacie .docx. Zdjęcia, ilustracje w formacie .jpg, jpeg, najlepiej osobno, a nie w tekście. Prosimy o nieużywanie formatu .pdf, obróbka tekstu, a szczególnie ilustracji i fotografii jest żmudna, a niekiedy niemożliwa. 

Adres korespondencyjny Stowarzyszenia: Ul. Igańska 26 m. 38, 04-083 Warszawa.

Ważne:

 Potrzeba nam wspomnień dzieci Powstania. Pomoc wolontariuszy w pozyskiwaniu wspomnień to jedno, ale konieczne jest nasze osobiste zaangażowanie: Drodzy państwo - jeszcze raz prosimy o spisanie swoich wspomnień, prosimy o kontakt ze Stowarzyszeniem, prosimy o rozpowszechnienie tego apelu.

Nasz Biuletyn osiągnął dojrzałość  - wychodzi numer 28. Prosimy członków o popularyzowanie Biuletynu wśród przyjaciół - to łatwe - wystarczy przesłać link na przykład taki jak ten .