5 cze 2022

Wspomnienia pani Małgorzaty Todd

Dla nas powstanie zaczęło się od wycia syren, zapo­wiadającego bombardowania. Byliśmy przygotowani na taką okoliczność. Należało jak najprędzej zejść do schronu. Po odwołaniu alarmu wracaliśmy do mieszka­nia, które stawało się coraz bardziej niebezpieczne. Szy­by, mimo zabezpieczeń, powypadały po pierwszych bombardowaniach pobliskich domów. Nie było czym ich zasłonić, ale na szczęście letnia pora nie wymagała za­bezpieczeń przed zimnem. Dalsze nocowanie w sypialni stało się jednak zbyt niebezpieczne. Miałam posłanie w alkowie na kufrze. Pomieszczenie bez okna było bez­pieczniejsze. Po zburzeniu przyległej kamienicy alkowa nie przylegała już do żadnego budynku i można by zro­bić w niej okno, zyskując nowy pokój. Ot, zawsze robi się jakieś plany na przyszłość, nawet w czasach tak niepew­nych, jak wojna. Na razie trzeba było ją jakoś przecze­kać. W chwilach względnego spokoju rodzice usiłowali robić zakupy. Po mleko chodziło się do tego pobliskiego parterowego budynku z niskimi oknami. Żywej krowy nigdy w tym obejściu nie widziałam. Mleko jakimś cu­dem tam dostarczano nawet podczas powstania. 

O zabawach na podwórku musiałam zapomnieć.  Zmasowane niemieckie ataki nie ustawały i chociaż bomby nie trafiały jeszcze w nasz dom, to jednak na odłamki narażony był każdy i prawie wszędzie. 

Mama swoim zwyczajem, każdą wolną chwilę spę­dzała z książką siedząc w ulubionej pozycji na jednej podwiniętej nodze. Ta nietypowa pozycja ocaliła jej ży­cie. Przez okno, pozbawione już szyb, wpadł ułamek z jednej z kolejnych eksplozji, przeszył udo jednej nogi i utkwił w drugiej. Gdyby siedziała, jak każdy, ułamek trafiłby w brzuch, a taka rana musiałaby być śmiertel­na. Udało się wezwać lekarza, który wyjął odłamek i opatrzył rany. Teraz każdy alarm oznaczał dodatkowy wysiłek zejścia z piątego piętra do piwnicy.

To był zaledwie początek Powstania. Naloty nasilały się i wreszcie przyszedł ten nieuchronny moment, gdy na kamienicę numer pięć niemieckim pilotom udało się zrzucić bomby zapalające i burzące jednocześnie. Z na­szego mieszkania, ani całego piętra nic nie zostało, o czym nawet nie wiedzieliśmy ukryci w schronie.

Kiedy alarm odwołano wyszliśmy ze schronu, a na­szym oczom ukazał się niezwykły widok. Byliśmy uwię­zieni w płonącej „studni”. Kamienica, budowana w kształcie studni, zrujnowana była doszczętnie. Sterczały tylko kikuty ścian, a to, co się znajdowało między nimi, nadal płonęło. Płomienie w każdej chwili mogły dotrzeć do ludzi zgromadzonych na gruzowisku, a resztki ścian zawalić się do środka. Ze wszystkich stron otoczeni byli­śmy płomieniami i walącymi się ścianami, a jedyne wyj­ście zostało zablokowane gruzem, uniemożliwiającym wydostanie się na ulicę. Brama wyjściowa z budynku  została całkowicie zasypana gruzem.

Przerażeni ludzie łatwo wpadają w panikę, na szczę­ście ktoś przytomnie zarządził próbę odgruzowania wyj­ścia. Kto żyw, brał się do roboty i po pewnym czasie po­wstała szczelina, przez którą pojedyncze osoby mogły się przecisnąć.

Wszyscy troje ruszyliśmy w ślad za innymi, czyli do parterowego budynku, po przeciwnej stronie ulicy. Był to ten budynek, na zapleczu kościoła, w oknie którego oglądałam pudełko po kakao. Tu też chodziło się z bańką po mleko. W każdym razie, to właśnie u sióstr zakon­nych spędziliśmy ostatnie dni Powstania. Niemieckie bombowce usiłowały zburzyć ten parterowy budynek, ale kikuty wypalonych kamienic nie pozwalały samolo­tom zniżyć się wystarczająco i bomby, dla nas przezna­czone, nie trafiały w cel.

Wreszcie odgłosy eksplozji ucichły i pojawili się nie­mieccy żołnierze. Wyprowadzili nas pod eskortą jakby­śmy mogli stanowić jeszcze jakieś zagrożenie. Ruszyli­śmy w nieznane. Wieść niosła, że Powstanie upadło, ale niszczenie Warszawy trwało nadal. Samoloty zrzucały bomby, gdzieś dalej, co było wyraźnie widać w jasny wrześniowy dzień. Zagnano nas na Wolę. Jaki przewi­dzieli los dla nas? Tego nikt nie wiedział. 

„Zakwaterowano” nas w kościele św. Wojciecha. Noc trzeba było spędzić na gołej posadzce. Mama rozłożyła mi swoje futro z łapek karakułowych, które od początku powstania było spakowane do walizki, a wtedy posłuży­ło mi za materac. Prócz tego futra ocalała tylko hafto­wana huculska bluzka kupiona przez mamę przed wojną w Zaleszczykach. Mam ją do dziś. 

Następny nocleg, jaki zapamiętałam, był w wielkiej hali w Pruszkowie. Tu nas rozdzielono. Tatę zabrano do obozu koncentracyjnego w Mauthausen, a ranną mamę z małym dzieckiem, czyli mną, puszczono wolno.

Wolność w tym wypadku oznaczała bezdomność. Ro­dzeństwo mamy mieszkało na wschodzie i jasnym było, że zarówno siostra z dziećmi, jak i brat z rodziną zostali wywiezieni na Syberię.