23 lis 2022

Wspomnienia płk Czesława Lewandowskiego ps. Bystry wygłoszone 1 sierpnia 2022 w Bibliotece Narodowej

Prawie wszyscy z Państwa mają wiedzę o Powstaniu z literatury wspomnieniowej, beletrystyki względnie innych źródeł. Przed sobą macie państwo uczestnika powstańczych zmagań, żołnierza 227 harcerskiego Plutonu walczącego na Żoliborzu I chciałbym prosić, by Państwo wysłuchali moich własnych wspomnień o Powstaniu Warszawskim, które zapewne mogą być również przyczynkiem do ogólnej wiedzy o Powstaniu Warszawskim, naturalnie dotyczące Żoliborza, bo w każdej dzielnicy było ono różne i miało różny przebieg.

Do powstania przygotowywaliśmy się w konspiracji przez cały okres okupacji, ale rok 1944 był szczególny, był jak kocioł pod parą. Czekaliśmy tylko na rozkaz. Tym bardziej, że latem a dokładnie drugiej połowie lipca 1944 r przez Warszawę przetaczały się cofające się wojska niemieckie i dużo wojsk węgierskich. Z Węgrami zaczęliśmy robić różne przekręty. Na polecenie wyższych władz, kupowaliśmy od nich broń, granaty, amunicję. Walutą wymienną były złotówki, ale najbardziej samogon i jakieś złote drobnostki. Gwałtownie ewakuowały się niemieckie urzędy. W mieście panowała jakaś euforia, radość, że kończy się okupacja.

Mnie i innych Zawiszaków zatrudniano do przenoszenia tajemniczych paczek, było tego sporo. Pod koniec lipca przez Warszawę na Pragę przez most Kierbedzia zaczęły przejeżdżać ogromne ilości niemieckich czołgów, armat, samochodów pancernych i ciężarowych oraz bardzo dużo wojska. Niemcy zaostrzyli rygory okupacyjne, wracały ewakuowane wcześniej niemieckie urzędy. W Szarych Szeregach został ogłoszony alert. Wszyscy czekali na jakieś rozkazy. Taki rozkaz przyszedł 28 lipca 1944 r; nakazywał zgrupować się naszej drużynie harcerskiej w szkole na ulicy Czarnieckiego na Żoliborzu. W szkole na ulicy Czarneckiego zebrało się nas grubo ponad setkę. Zakazano nam wychodzić na zewnątrz. Siedzieliśmy w klasach i czekaliśmy przez dobę. Następnego dnia alarm odwołano i nakazano nam wracać do domów. Rozczarowani powróciliśmy do domów, ale już pierwszego sierpnia około południa otrzymaliśmy nakaz ponownego zgrupowania o godzinie siedemnastej w tej samej szkole. Czasu było tak mało, że tylko do niektórych Zawiszaków ten rozkaz dotarł.

Pierwszego sierpnia o godzinie 17.00 wybuchło Powstanie Warszawskie, na Żoliborzu poprzedzone znacznie wcześniej strzelaniną przy ulicy Suzina. Na ulicach pojawiły się silne niemieckie patrole, samochody z karabinami maszynowymi a nawet czołgi. Większość ulic była zablokowana, dlatego tylko nieliczni trafili na punkty zgrupowania. Mnie udało się dotrzeć na Żoliborz dopiero rano trzeciego dnia powstania. Nikt nie wiedział, gdzie jest nasza drużyna. Zgłosiłem się na punkt werbunkowy w kinie TĘCZA i zostałem jako małolat skierowany na miejscu do prac pomocniczych. Tam dowiedziałem się, że drużynowy naszej drużyny “Gapek” został zastrzelony już pierwszego sierpnia po południu, kiedy próbował przejść na Żoliborz drogą nad Wisłą /ulica kamedułów/ a wraz z nim jeszcze trzech innych chłopaków z Bielan.

Pierwsze dni powstania na Żoliborzu były nieco dziwne. Już drugiego dnia powstania jednostki powstańcze otrzymały rozkaz opuszczenia Żoliborza i koncentracji w lasach Puszczy Kampinoskiej. Naturalnie rozkaz ten zaczęły realizować, ale w dwadzieścia cztery godziny później rozkaz odwołano i nakazano jednostkom powstańczym powrót na Żoliborz. Powrót ten odbyt się w walkach i koniecznością przebicia się przez kordon wojsk niemieckich przy dużych stratach. Powstańcy na Żolibórz powrócili wspólnie z żołnierzami zgrupowania partyzanckiego „Kampinos, których było znacznie ponad tysiąc. Jako dzielnica powstańcza około dwóch tygodni nie była nadmiernie atakowana przez Niemców. Naturalnie prowadzone były różne walki, ale już raczej obronne w niektórych rejonach dzielnicy czy ważnych punktach oporu. Działanie Niemców w tym czasie ograniczało się do dość intensywnego ognia artyleryjskiego, trochę bombardowań lotniczych, dokuczliwego ognia moździerzy rakietowych t.zw. szaf, prób udrożnienia tras komunikacyjnych Modlin Warszawa przez Łomianki - Bielany wzdłuż ulicy Słowackiego oraz trasy wzdłuż Wisły do cytadeli Warszawskiej, jak również prób opanowania ważnych punktów i pozycji wypadowych do natarcia i rozczłonkowania sił powstańczych w dzielnicy.

Sytuacja ta radykalnie się zmieniła od drugiej połowy sierpnia. Wówczas to znaleźliśmy się w centrum niemieckich działań ofensywnych i bardzo silnego naporu sit niemieckich.

Ja po przybyciu na Żoliborz rano w trzecim dniu powstania i zgłoszeniu się na punkcie werbunkowym w kinie TĘCZA, zostałem jako małolat skierowany na miejscu do różnych czynności pomocniczych. Byłem listonoszem, pomocnikiem przy kuchni, łącznikiem, pomocnikiem rusznikarza i wykonywałem szereg innych czynności. Ważne, że byłem w składzie powstańców, chociaż nie zostałem skierowany do żadnego poddziału bojowego. Usilnie szukałem swojej harcerskiej drużyny, ale nie było po niej żadnego śladu

Przypadkowo dowiedziałem się, że jest jednak na Żoliborzu pluton składający się z Zawiszaków, był to pluton 227.

Poinformowałem swojego aktualnego dowódcę porucznika, że chcę wstąpić do tego plutonu, gdyż byłem z drużyny bielańskiej. Otrzymałem zapewnienie ze zwolni mnie, gdy będę przyjęty do plutonu. Nie było większych trudności z przejściem do plutonu 227, które nastąpiło czwartego dnia powstania. Zawiszacy w tym plutonie to członkowie różnych drużyn hufca Żoliborskiego, chłopcy i dziewczyny w wieku 15 - 17 lat. Wreszcie stałem się prawdziwym żołnierzem powstania. Pluton w zamiarze dowództwa pierwotnie przeznaczony byt do ochrony sztabu powstania na Żoliborzu. Dlatego uzbrojenie żołnierzy tego plutonu w porównaniu do innych oddziałów było naprawdę dobre, gdyż ponad dwie trzecie plutonu posiadała broń, co przy ogólnym braku broni w innych oddziałach, było prawie luksusem. Później losy plutonu i jego wykorzystanie było bardzo różne, a szczególnie po włączeniu go w skład zgrupowania Żyrafy. 

Największym problemem w powstaniu, szczególnie w początkowej jego fazie, był brak broni Szczęśliwcem był ten, kto ją posiadał. Jedna sztuka różnej broni przypadała wówczas na 8 lub 10 powstańców w zależności od przydziału organizacyjnego. W późniejszym okresie zaopatrzenie w broń znacznie się poprawiło. Trochę jej przybywało z zrzutów, trochę zdobycznej oraz część wraz z ubytkiem powstańców. Wstępując do plutonu, jako uzbrojenie otrzymałem dwa granaty sidolówki / produkcji konspiracyjnej i butelkę z płynem zapalającym i tak uzbrojony rozpocząłem działalność bojową. Nasz pluton dość szybko wszedł do akcji. Rozpoczęło się od próby podejścia i zdobycia Instytutu Chemii Przemysłowej, którego naturalnie nie zdobyliśmy, gdyż okazało się, że był bardzo silnie broniony i ufortyfikowany. Pluton pozostał na pozycjach, ale już nie jako atakujący a broniący kierunku, z którego raz po raz Niemcy pod osłoną samochodów pancernych lub czołgu przypuszczali ataki.

Większość chłopaków w plutonie była nawet dobrze uzbrojona, stopniowo dozbrajaliśmy się wszyscy, biorąc broń po zabitych jak i nieco zdobytej lub po prostu podkradaliśmy innym. Stan osobowy plutonu liczył około czterdziestu chłopaków i parę dziewczyn, dopiero około połowy sierpnia włączyła się w skład plutonu duża grupa około 30 Zawiszaków, tyle że bez broni.

Pluton stał się jednym z największych; jako samodzielna jednostka został dozbrojony i był taką jednostką bojową, że wysyłano go wszędzie, gdzie było zagrożenie a fanatyczny upór nas Zawiszaków gwarantował wykonanie zadania. Takim zagrożeniem była obrona kompleksu zabudowań klasztoru zmartwychstanek od strony Powązek i dworca gdańskiego. Była to reduta, której nie wolno było opuścić, gdyż groziła utratą połowy Żoliborza. Po około tygodniu zdobyłem upragnioną broń, karabin niemiecki mauzer i około pięćdziesięciu sztuk amunicji a, "zdobycie" tej broni to po prostu jej kradzież ciężko rannemu powstańcowi, którego niosły sanitariuszki. Posługiwać się taka bronią potrafiłem, bo uczyłem się tego w konspiracji. Rwałem się do walki, ale nie wiedziałem, jak się zachowam z otrzymaną bronią.

Chrzest bojowy przeszedłem szybko właśnie w obronie klasztoru zmartwychstanek. Organizacyjnie byłem w składzie drugiej drużyny, ale często podobnie jak inni, działałem w innych drużynach a nawet poddziałach. W klasztorze zmartwychwstanek miałem stanowisko w północnym skrzydle zabudowań. Bałem się, a równocześnie po prostu marzyłem, żeby na kierunku mojej drużyny atakował samochód pancerny lub czołg, żebym mógł się wykazać. Marzenia strasznie głupie, bo moją bronią przeciw czołgom było parę granatów sidolówek i butelki zapalające. Tylko, że w tym okresie byłem podobnie jak wszyscy pełen euforii, wiary w wielkie bohaterskie czyny. Niebezpieczeństwo dla mnie nie istniało, po prostu nie umiałem przewidzieć konsekwencji podejmowanych czynów.

W późniejszych dniach powstania to się zmieniło, oprócz euforii zaczęliśmy dostrzegać i doceniać zagrożenia. Odpieraliśmy dziesiątki ataków, nawet wówczas, gdy budynki zostały spalony i zburzone, wówczas broniliśmy już ruin. Dlaczego to było tak ważne. Po nieudanych atakach na Instytut Chemii Przemysłowej zachodnia część Żoliborza, stanowiła zaporę zamykającą dwa kierunki prawdopodobnych działań Niemców, którzy dążyli do rozczłonkowania dzielnicy i znajdujących się tam oddziałów powstańczych. Zdobycie przez Niemców obiektów w tym rejonie umożliwiło by im bezpieczne ataki wzdłuż Alei W.P., w kierunku Cytadeli oraz wzdłuż ulicy Krasińskiego na Plac Wilsona. Dziwne było uczucie, gdy ja już z karabinem wraz z plutonem odpieraliśmy ataki Niemców. Początkowo strzelałem, jak oszalały, nie potrafię ocenić jaka była celność tej strzelaniny, ale amunicji wystrzelałem dużo. Dopiero uwagi i napomnienie dowódcy drużyny i kolegów przywołały mnie nieco do opamiętania. W późniejszym okresie już oszczędzałem amunicję, a strzelałem na pewno znacznie celniej. Odpieranie ataków niemieckich polegało na skuteczności ognia wszystkich. Były przypadki, że strzelałem do celów pojedynczych, a skutek strzelania był oczywisty.

Wojna to straszne zjawisko, a walka w warunkach powstania w mieście, to szczególny rodzaj barbarzyństwa. Nie było innej alternatywy - albo ustrzelisz przeciwnika albo on ustrzeli ciebie. Samo zabijanie mnie osobiście nie kręciło i nie dawało żadnej satysfakcji. Po prostu walczyłem ze znienawidzonym wrogiem, świadom tego, że on poluje na mnie i moich kolegów, że jego celem jest zabicie nas. Wymuszało to określone zachowania, znieczulicę a nawet zatratę ludzkich uczuć. Byliśmy traktowani przez Niemców jako bandyci. Nie brali powstańców do niewoli, schwytani powstańcy podlegali rozstrzelaniu na miejscu. Tym samym odpłacaliśmy się Niemcom. Walka w mieście jest bardzo uciążliwa, krwawa, nieprzewidywalna i brutalna. Wyostrza instynkt samozachowawczy, ale powoduje narastanie znieczulicy. O ile w początkowych dniach powstania każdą utratę kogoś z bliskiego otoczenia, zabitego lub ciężko rannego kolegę, znajomego, odczuwało się jako silny stres, jako bolesną stratę, jako coś co nie powinno się stać, to wraz z upływem dni stawało się to powszechne i przestało robić jakiekolwiek wrażenie. A ubywało w ten sposób z oddziału tak wielu wspaniałych młodych ludzi chłopaków i dziewczyn Ten ktoś bliski dopiero był z tobą i naraz go nie ma a zadania bojowe trzeba wykonywać. Podczas tych paru tygodni bezpardonowych walk tylko dwie sprawy były ważne wykonanie rozkazu i walka o przeżycie. Wówczas już nie łudziliśmy się, że osiągniemy zwycięstwo, wiedzieliśmy natomiast, że musimy walczyć i nie dać się zabić.

Okresowo byliśmy /zmieniani/ luzowani na stanowiskach bojowych. Po paru dniach zmęczenie przezwyciężało nawet świadomość, że moja uwaga, czujność i gotowość gwarantowała przeżycie innych, którzy chwilowo odpoczywali. Po zluzowaniu przez kilkanaście godzin tylko się spało.

Byliśmy najczęściej zakwaterowani w kompleksie budynków na Placu Wilsona wzdłuż ulicy Krasińskiego lub Mickiewicza. Godziny odpoczynku często wypełniały doraźne zadania zwiadowcze, służba wartownicza lub alarmowe wyjście na pozycje w miejscach zagrożonych utratą stanowisk lub przebicia się Niemców.

Był to również okres odwiedzin kolegów i załatwiania różnych spraw osobistych.

Pamiętam około połowy sierpnia, gdy wracałem z ulicy Suzina na kwatery przy Placu Wilsona nagle odezwały się "szafy" zza dworca Gdańskiego. Ich wystrzały charakteryzowały się niesamowitym zgrzytem, a uderzenie pocisków było straszliwe. Spojrzałem w kierunku tych wystrzałów i zobaczyłem rój pocisków już na niskim pułapie zbliżających się w kierunku Placu Wilsona. Znałem skuteczność tych pocisków, dlatego bez ociągania oglądałem się za jakimś ukryciem. Wskoczyłem do pobliskiego dołu i poczułem, że wpadłem w coś miękkiego a po chwili niesamowicie piekącego. Salwa pocisków z szafy zniosła parę budynków na Placu Wilsona w których zginęło parę dziesiątek chłopaków. Po wybuchu pocisków wygramoliłem się z dołu i z przerażeniem zobaczyłem, że cały jestem oblepiony czymś białym, okazało się, że wapnem. Po prostu wskoczyłem do dołu z wapnem zapewnię wcześniej przygotowanego do jakiejś budowli. Wapno niesamowicie paliło skórę i powodowało swędzenie całego ciała a ubranie było do wyrzucenia. Umorusany dowlokłem się na kwaterę, umyłem się czy zostałem umyty z wapna, otrzymałem jakieś zapasowe spodnie, nieco za duże, ale czyste oraz bluzę, tylko skóra piekła i bolała.

Wszedłem wreszcie w posiadanie upragnionej broni, pistoletu maszynowego, był nim niemiecki MP. Wszedłem w jego posiadanie może niezbyt uczciwie i legalnie, po prostu podmieniłem karabin na MP ciężko rannemu powstańcowi, ale na wojnie cel uświęca środki.

W niezbyt częstych chwilach odpoczynku często chodziłem z chłopakami na działki na dolnym Żoliborzu, poniżej ulicy Promyka i dziennikarskiej, po jarzyny i kartofle i wszystko co było przydatne do naszej kuchni.

Razu pewnego wracając z kolejnej wyprawy po jarzyny niosłem sporych rozmiarów worek z pomidorami. W rejonie ulicy Dziennikarskiej nakryła nas salwa pocisków artyleryjskich. Naturalnie padliśmy, a ja na swój worek z pomidorami, skutek, z pomidorów miazga a ja oblepiony tą miazgą jak kolorowy bałwan. Z trudem ściągnąłem miazgę pomidorową z twarzy, żeby coś widzieć, a później długo musiałem prać ubranie, by nadawało się do chodzenia, na którym i tak pozostały żółte zacieki. Przez długi czas były one tematem i powodem uszczypliwych docinków kolegów.

Około połowy sierpnia z naszego plutonu wyłoniła się grupa przewodników kanałowych nazwanych później szczurami kanałowymi, którzy zabezpieczali łączność z innymi dzielnicami, przepływ meldunków i rozkazów, transporty broni i amunicji oraz przepływ i ewakuację powstańców i ludności.

W początkowych dniach powstania mieszkańcy bardzo chętnie nas zaopatrywali i byli nam bardzo przychylni, ale już nieco później, w granicach po około dwóch tygodniach, wcale nie pałali do nas powstańców, taką miłością. Po prostu sytuacja ludności cywilnej stawała się już nie tylko uciążliwa, ale bardzo krytyczna. Przywiązana do swoich domostw ludność cywilna narażona była na niebezpieczeństwa, znacznie bardziej niż my, bardzo ruchliwi powstańcy. Była bombardowana przez lotnictwo niemieckie, domy niszczyła artyleria a najbardziej moździerze rakietowe i osławione "szafy". Brak wody i żywności oraz pomocy medycznej a szczególnie leków i środków opatrunkowych oraz szerzące się choroby, dopełniały resztę. Proszono i żądano od nas by nie przebywać w miejscach ich zamieszkania czy miejscach ukrycia, gdyż dość sprawnie działał niemiecki wywiad lub jego wtyczki sygnalizując miejsca przebywania powstańczych oddziałów. W różny sposób staraliśmy się ludności cywilnej pomagać, ale to nie zmieniało ich stosunku do nas. Ludność cywilna czuła się zagrożoną, może to śmieszne, ale właśnie przez nasze działania i wyrażała opinię, że ma dość walk powstańczych. Duże i ciągłe niebezpieczeństwo stanowili niemieccy snajperzy, których zwalczaliśmy z całą bezwzględnością.

Od początku powstania utrapieniem była służba bezpieczeństwa powstania, po prostu żandarmeria. Młodzieńcy i starsi żandarmi nie uczestniczyli początkowo w walkach i codziennych naszych troskach. Wymuskani w odprasowanych mundurach, obowiązkowo w oficerkach, czepiali się za byle co, prześladowali nas podczas odpoczynku, a szczególnie podczas luzowania, gdy odwiedzaliśmy kolegów w nieco oddalonych rejonach, do których chodziliśmy najczęściej bez przepustek. Zresztą czepiali się nie tylko nas. Byłem świadkiem jak na ulicy Felińskiego zatrzymali dwie dziewczyny łączniczki czy sanitariuszki, które szły do koleżanek, naturalnie bez przepustek, posądzając je o dezercję. Naturalnie ich procedura "wymagała" by dziewczyny podniosły ręce do góry i tak prowadzili je jako eskorta pod karabinami. Los chciał, że ten obszar znalazł się w tym czasie pod ostrzałem artyleryjskim a jeden z pocisków wybuchł około 20-30 metrów od maszerującej grupy. Zarówno żandarmi jak i dziewczyny padli na ziemię i leżeli do zakończenia ostrzału. Gdy nieco ucichło, dziewczyny podniosły się, otrzepały i patrzą, a żandarmi się nie podnoszą, skorzystały z okazji i zwiały. Podszedłem do tych żandarmów sądząc, że są ranni. Nie, nie byli ranni, ale brzydko pachnieli, po prostu narobili w spodnie a w takim stanie nie mogli dalej prowadzić zatrzymanych dziewczyn. Tacy to byli bohaterowie ta służba Ochrony Powstania. Byli znienawidzeni. W różnych okolicznościach powstańcy po prostu straszyli ich strzałami, może nawet i do nich. Zmusiło to ich to do krycia się po kątach i zmiany stylu postępowania. W późniejszym okresie powstania oni również weszli do walki i ich obraz się zupełnie zmienił.

Dość często brałem udział w rozpoznaniu i patrolowaniu na terenie Marymontu szczególnie jego dolnej części. Obszar Marymontu był w tym okresie obszarem niczyim, nie obsadzonym ani przez Niemców, ani powstańców. Kontrola tego terenu dokonywana była poprzez patrole. Często dochodziło w tym obszarze do potyczek patroli. W paru osobiście uczestniczyłem. Lubiłem patrolowanie Marymontu może dlatego, że znałem ten teren bardzo dokładnie Znajomość terenu pozwalała na organizację zasadzek których Niemcy panicznie się bali. Często po takich potyczkach przynosiliśmy zdobyczną broń i amunicję. Nasze patrole penetrowały teren włącznie do lasu bielańskiego, Niemcy natomiast wzdłuż ważniejszych ulic, by być w zasięgu wsparcia z instytutu meteorologicznego lub szkoły gazowej na ulicy Gdańskiej. Częstym terenem ich patrolowania była dawna olejarnia na styku ulic Leśnej, Rudzkiej i Gdańskiej. Był to dla nas bardzo niebezpieczny rejon, tym bardziej że cała ulica Rudzka od Gdańskiej do pętli tramwaju 26 przy ulicy Marii Kazimiery była pod silnym ostrzałem broni. Niemcy z tych dogodnych, wcześniej naszych, stanowisk zniszczyli sto procent przeprawionego batalionu. Takie działania nie podnosiły morale nas powstańców.

Wszelkie spekulacje polityczne były nam powstańcom przez cały okres walk zupełnie obce, byliśmy bez reszty pochłonięci walką i nie wiedzieliśmy nawet, że powstanie to próba ustanowienia władzy politycznej przed wejściem do Warszawy Armii Radzieckiej i walczących wspólnie z nią jednostek W.P. Walczyliśmy o Niepodległość o wolność z niemieckim okupantem, a nie w obronie idei.

Pod koniec sierpnia w składzie czteroosobowego patrolu, gdy patrolowaliśmy teren olejarni na ulicy Gdańskiej na Marymoncie, wpadliśmy w zasadzkę przygotowaną przez dużą grupę Niemców. Zmusiło to nas do wycofania się i ucieczki. Podczas wycofywania się z olejarni, zostaliśmy ostrzelani z karabinu maszynowego z olejarni i dział czołgowych ze wzgórza szkoły gazowej na ulicy Gdańskiej. Znaleźliśmy się na zupełnie nie osłonionym, płaskim terenie.

 Jedynym miejscem ukrycia był pobliski przepust odprowadzający wodę ze stawu na terenie olejarni. Ukryliśmy się tam. Byłem pierwszy, który wczołgał się do przepustu a zapewne ze strachu możliwie głęboko; za mną wczołgiwali się pozostali. Miejsce naszego ukrycia było Niemcom widoczne. Nie wiem, czy przez wrzucone do przepustu granaty, czy ostrzał pociskami z dział czołgowych, przepust został zupełnie zrujnowany i zawalony. Zostałem kontuzjowany, nie bardzo rozumiejący co się stało, otaczała mnie ciemność. Nie wiem, ile czasu to trwało, wiem tylko, że po pewnym czasie wygrzebałem się z ruin tego przepustu, było ciemno, noc. Jak, kiedy i gdzie poszedłem, nie pamiętałem. W rejonie ulicy Marii Kazimiery znaleźli mnie powstańcy z innego patrolu i zabrali na punkt sanitarny na placówce na dolnym Marymoncie. Po ochłonięciu okazało się, że nie miałem większych urazów raczej ogłuchłem i szok i tam po szoku doszedłem nieco do normy. Zostałem włączony w skład jakiegoś pododdziału powstańczego, który był bardzo mały w porównaniu z plutonem 227. Po paru dniach jako znający Marymont zostałem włączony w skład patrolu, który miał rozpoznać teren i stanowiska niemieckie w pobliżu Instytutu Meteorologicznego. Gdy minęliśmy ulicę Podleśną, naglę okazało się, że cały teren obejmujący kilkanaście ulic jest otoczony przez Niemców, którzy gromadzili całą ludność tych ulic na dużym wolnym placu. Parę osób, które próbowały uciec z tego okrążenia zostało zastrzelonych w tym dwóch członków naszego patrolu.

Ukryliśmy broń i włączyliśmy się w tłum zgromadzonych ludzi Obóz Koncentracyjny Stutthof.

Po segregacji zgromadzonych oddzielającej mężczyzn od kobiet i osób starszych, wieczorem wszystkich nas zatrzymanych mężczyzn poprowadzono w kierunku Boernerowa. Tam załadowano nas do wagonów towarowych i zamknięto. A następnego czy drugiego dnia wagony doczepiono do jakiegoś pociągu i ruszyliśmy w nieznane. Podróż trwała trzy czy cztery dni bez wody i jedzenia. Po tych paru dniach zostaliśmy przesadzeni do wagonów towarowych kolejki wąskotorowej. Gdy pociąg się zatrzymał, słyszałem tylko krzyki Niemców, wagony zostały pootwierane a nam nakazano wysiadać, a pomagali nam w tym Niemcy kolbami karabinów, pałami i biczami Wysiedliśmy na jakiej łące obok torów kolejki wąskotorowej a cały obszar był otoczony Niemcami z bronią i psami. 

Po paru godzinach pobytu na tej łące utworzono z nas kolumny i poprowadzono w kierunku widocznych zabudowań baraków, Przeszliśmy przez dużą bramę, na której był napis po niemiecku „Obóz Koncentracyjny Stutthof. Od tej chwili zostałem więźniem obozu koncentracyjnego Stutthof, nie mając najmniejszego pojęcia, gdzie to jest. Nigdy nie słyszałem o obozie koncentracyjnym Stutthof. Obecnie już nie tylko widzę i słyszę tą nazwę, ale mam wątpliwą przyjemność odczuć jego grozę na własnej skórze. Już po wyzwoleniu z obozu dowiedziałem się, że to był pierwszy obóz koncentracyjny zorganizowany przez Niemców na ziemiach polskich we wrześniu 1939 r. Jego przeznaczeniem w początkowym okresie była eksterminacja funkcjonariuszy, działaczy, inteligencji, obrońców poczt gdańskiej i polskiej ludności z Pomorza. Według późniejszych ustaleń z tego pogromu udało się przeżyć tylko nielicznym. Na terenie obozu przywitano nas wrzaskiem, biciem i niemieckimi komendami. Zostałem zaprowadzony wraz z innymi do baraku, gdzie kazano nam się rozebrać, zostałem ostrzyżony do zera. Otrzymałem pasiaki, spodnie i bluzę w niebiesko białe pasy, oraz taką czapkę bez daszka, a po zapisaniu w ewidencji otrzymałem numer 79152 na kawałku płótna z czerwonym trójkątem z literą "P" którą miałem przyszyć na piersi marynarki. Oznaczało to więzień polityczny. Inni więźniowie osadzeni w obozie za domniemane, różne przewinienia byli oznakowani trójkątami o innych kolorach, a fioletowym niemieccy kryminaliści i nasi księża.

Od tej chwili przestałem istnieć jako Czesław Lewandowski, a zostałem wyłącznie numerem, który stał się całą moją tożsamością. W obozie nikt nie decydował o sobie, swoim postępowaniu, swoim życiu. Byliśmy numerami, z którymi kompletnie nikt się nie liczył a których codzienność, rodzaj pracy, loteryjna gra o życie oraz przeżycie każdego dnia było uzależnione od kaprysu kapo a już zupełnie od kaprysów wszechmogących esesmanów.

Następnie kolejne ustawienie w kolumny przy wrzaskach i biciu, ale już przez więźniów obozu, których nazywano kapo, którzy w postępowaniu nie różnili się niczym od Niemców a nawet byli gorsi. Zostałem zaprowadzony do jednego z baraków, gdzie powiedziano nam, że będziemy przechodzić kwarantannę. Zaczęto uczyć nas jak mamy się zachowywać w obozie, że gdy mijamy strażnika Niemca to obowiązkowo mamy zdjąć czapkę, nie podchodzić do ogrodzenia z drutu kolczastego, bo jest pod napięciem a strażnicy będą strzelać bez uprzedzenia, jak ustawiać się na apel bloku / danego baraku /, jak odliczać swoją obecność na apelu i całą listę różnych wymogów, nakazów i zakazów, żadnego prawa czy przywileju a wszystkie czynności w obozie mają być wykonywane biegiem. Zaczęła się potworna gehenna. Dopełnieniem zgrozy było poinformowanie nas, że jest tylko jedno wyjście z obozu, przez komin krematorium. Zgodnie z założeniami tej potwornej maszyny śmierci przestałem być człowiekiem zostałem tylko numerem. Tak mnie wywoływano i tylko tak mogłem się zwracać do kapo czy strażnika niemieckiego, a to ostatnie było zawsze bardzo niebezpieczne. Codzienny kołowrót podobnych czynności, ciężka praca i apele, a wszystko by więzień zatracił swoje człowieczeństwo, by go zgnębić, odebrać mu jakąkolwiek wiarę w siebie i wiarę w możliwość przetrwanie. Wszystko to w atmosferze wrzasków i komend kapo argumentowanych pałą, lagą lub pejczem, przeglądem kolumn więźniów wracających z różnych prac przez funkcyjnych esesmanów i codziennie prowadzona przez nich selekcja, w tym wyłanianie tych najsłabszych, a takie wskazanie równało się śmierci.

W baraku / bloku / kwarantanny dostałem przydział na górnej, jednej z prycz ustawionych na olbrzymiej sali naturalnie bez siennika, wspólnie z jeszcze jednym więźniem oraz wspólny koc. To miało być miejscem nocnego wypoczynku, a koc, cienka tkanina nieco grubsza od naszych pasiaków całą pościelą. W baraku było również pomieszczenie nazywane umywalnią. Była to część wydzielonego pomieszczenia w środkowej części bloku / baraku / z ledwie cieknąca woda z zablokowanych kranów. Tu mieliśmy się myć, myć nasze miski, ewentualnie prać swoje ubrania. Poranne mycie zaraz po pobudce odbywało się biegiem, przy wrzasku blokowych i kapo / Raus/, wynosić się, a dla tych opóźniających się przeznaczano dodatkową porcję paru pałek lub kijów. Codziennie po tym przyśpieszaniu toalety pozostawało w umywalni paru zakatowanych więźniów. Umywalnia służyła również do gromadzenia i przechowywania zwłok więźniów zmarłych nocą, a po każdej nocy było ich zawsze kilku. Kolejny etap dnia to bieg po śniadanie, które składało się z pajdki tego, co nazywało się chlebem o wadze około dziesięciu deko, a faktycznie było gliniastą miazgą jako mieszanina mąki z trocinami, około pół litra czarnego płynu nazywanego kawą otrzymywaną do miski i dwudekową kostką margaryny lub marmolady z brukwi. Rytualny, codzienny apel z rykami, krzykiem i biciem za nieistniejące winy, tylko dlatego, że się żyło, trwający nieraz i po parę godzin i to bez względu na pogodę, na którym sprawdzano zgodność ilości więźniów ze stanem ewidencyjnym. Najgorszym, budzącym straszny lęk by kapo Zielonka. Sadysta, mordujący więźniów uderzeniem potężnej paly, z którą się nie rozstawał, a czynił to za przyzwoleniem esesmanów i w ich obecności i wielką dla siebie satysfakcją. 

Na apelu porannym wyczytywano również numery więźniów, którzy byli wzywani do komendantury obozu, a powszechnie wiadomym było, że wyczytane numery więźniów to Ci którzy przybyli do obozu z odpowiednią adnotacją w dokumentacji i w obozie dokonywano wykonywanie wyroków. Wyczytani więźniowie szli na pewną śmierć, byli rozstrzeliwani, gazowani lub wieszani. Było zwyczajem, że wyczytani więźniowie przed wystąpieniem ze stojącej kolumny cicho żegnali się z pozostałymi. W tym czasie zdziwienie moje wywoływana potulność i brak jakiegokolwiek sprzeciwu idących na śmierć, to fenomen socjologiczny, człowiek powinien się bronić a w konkretnej sytuacji był bezwolnym wykonawcą wskazań tej potwornej maszyny śmierci. Sądzę, że to efekt reżimu, psychicznej i fizycznej presji, klimatu pełnego zniewolenia więźnia, psychozy śmierci w obozie jako codzienność. Jak że trudno było się z tym zjawiskiem pogodzić w pierwszych dniach pobytu w obozie, po tygodniach walk powstańczych, nieco później i mnie zaczęła ogarniać obojętność na śmierć innych, gdyż to była codzienność bez perspektywy zmian i do tego właśnie dążyły władze obozu, by pozbawić więźnia minimalnych szans na przeżycie. Trzeba było wykrzesać dużo silnej woli by jednak walczyć o przeżycie.

Apel kończył się podziałem na tak zwane robocze komanda i przydział do katorżniczej pracy tylko po to, by więźniowie byli zatrudnieni przy pracach ciężkich i bezmyślnych, jako jednej z form eksterminacji więźniów. Było to przenoszenie kamieni lub ziemi z miejsca na miejsce, porządkowanie uporządkowanego terenu wokół rewiru, kopanie i zasypywanie dołów i przeróżne inne upodlające czynności. Na porządku dziennym były komanda transportowe, gdzie za siłę pociągową wielotonowych platform jako konie zaprzęgani byli więźniowie. Właśnie przy tych pracach kapo najwięcej wyżywali się na więźniach. Bili pałami za im znane tylko przewinienia, bili niemieccy esesmani dla swojej przyjemności. Wszystkie czynności w obozie musiały być wykonywane biegiem, zresztą bieg przez cały dzień był podstawowym wymogiem w obozie. Więźniowie z tych prac wracali śmiertelnie zmęczeni w wlokących się kolumnach, drobiazgowo sprawdzani przy bramie lub przejściu z jednego sektora do drugiego, wielokrotnie liczeni, popychani, bici i szarpani. Przedpołudniowy dzień kończył się obiadem, kolejką do kotła i otrzymaniem od połowy do litra wodnistej zupy, do posiadanej miski, którą należało zjeść lub wypić ekspresowo, bo w dowolnym czasie zwoływana zbiórka, apel lub kaprys kapo lub esesmana mógł więźnia pozbawić i tego posiłku. Zupa, którą otrzymywali więźniowie, to trochę rozgotowanej brukwi, buraków pastewnych lub żółtej marchwi bez smaku i odrobiny soli. Trzeba było być szczęśliwcem, by w niej znaleźć kawałek kartofla.

Bezpośrednio po obiedzie rytuał identyczny jak rano i praca do wieczora. Głównym elementem wieczorowej pory po pracy, to długo trwający apel więźniów ustawionych na placu apelowym, w kolumnach, blokami zamieszkania. Wielokrotnie powtarzane, drobiazgowe liczenie więźniów i raport kapo. Przeglądy więźniów w kolumnach stanowiło swoistą selekcję oraz ewakuację więźniów chorych lub tych, którzy nie podobali się esesmanom do rewiru, coś w rodzaju szpitalika lub izby chorych, z którego prawie nigdy już nie wracali na blok /do baraku/. Straszne były codzienne widoki więźniów rozciągniętych na drutach. To ci, którzy w rozpaczy nie widzieli innego wyjścia jak skrócenie swojej męki i rzucenie się na druty ogrodzenia pod wysokim napięciem, dodatkowo zastrzeleni przez wartowników.

Pomimo nieludzkich warunków i głodu, tęskniłem za papierosami. Nie wiem czy to przyzwyczajenie, nawyk czy chęć pokazania się i bycie nieco bardziej dorosłym /męskim/. Papierosów i w ogóle tytoniu nie było, ale pomiędzy barakami kwitł handel wymienny a najbardziej poszukiwanymi artykułami wymiany były papierosy i chleb. Papierosy posiadali więźniowie z Francji, a szczególnie Dani i Norwegii. Była to swoista arystokracja więzienna, byli pomieszczeni w trzech czy czterech barakach, traktowani przez Niemców nieco ulgowo, otrzymywali okresowo paczki z Czerwonego Krzyża, niedostępne dla nas, Polaków.

W swojej głupocie i naiwności niosłem otrzymaną na śniadanie pajdkę chleba na to swoiste targowisko i wymieniałem na papierosy. Zrobiłem to parę razy, Moja głupotę dostrzegli starzy stażem więźniowie, jako małolatowi zabronili przychodzić na targowisko i dokonywania wymiany, ale gdy ich ostrzeżenia nie pomogły, to dali mi mocno po tyłku i wymusili pod ich nadzorem zjedzenia swojego chleba zaraz po jego otrzymaniu, Reakcja starszych stażem więźniów pomogła, zapewne trochę i ze strachu. Szybko zrozumiałem grozę swojej głupoty, a dzięki energicznym działaniom doświadczonych więźniów udało mi się przedłużyć wegetację w obozowym kieracie śmierci. Całodobowe wyżywienie więźnia wynosiło około 900 kalorii, Bardzo szybko uczyłem się obozowego życia i zasad ratujących w nim życie. Jakże to było przydatne w późniejszym okresie. Przydatnym się okazał również spryt i cwaniactwo nabyte na ulicach Marymontu, Bielan i Żoliborza, a szczególnie praskich targowiskach,

Parę razy byłem wyznaczany do prac w komandzie, które rozładowywało z barek rzecznych na pobliskim kanale kamienie, cegły i jakieś przedmioty z betonu i przewoziło je do obozu, naturalnie na wozach transportowych ciągnionych przez więźniów. To były jedne z najgorszych prac obozowych jakie mogły się przydarzyć więźniowi. Przez parę godzin podawało się kamienie z wnętrza barki na górę, gdzie odbierali je inni więźniowie i wspólnie z tymi z kolumny transportowej ładowali na wozy. To była praca. wprost zabójcza. Wyładunek prowadzony był przez parę godzin, w pozycji stojącej i wymagał wykonania setek schyleń i podniesienia dużego ciężaru. Głębokość barki wynosiła około trzech metrów. Kamienie trzeba było podnieść z dna barki i podać na dużą wysokość, gdzie odbierali je inni więźniowie. Każdy z takich kamieni ważył po parę lub kilkanaście kilogramów, a elementy betonowe nawet więcej. Przez cały czas kapo pilnowali narzuconego tempa prac, pomagając sobie lagą lub pejczem. Już nie tylko sama praca, ale i powrót z niej były potworną katorgą. Więźniowie, którzy przez jakiś czas pracowali w tym komando, po kilku dniach padali lub podlegali selekcji. Starałem się dostosować do tempa tych prac, ale nie udawało się. Obrywałem przy tym od kapo niesamowicie.

Dostrzegałem, że starzy więźniowie, którzy również tam pracowali w miarę możliwości starali się mnie odciążyć, trochę ukryć, byłem dzieciakiem wśród nich i chwała im za to. Później w czasie /kierowania/ przydzielania więźniów do komand, wypychali mnie dalej, żeby uchronić przed tym zabójczym komandem.

Kwarantanna i codzienna zmienność pracy trwały miesiąc. Po kwarantannie zostałem przeniesiony do innego bloku / baraku / już jako stały więzień obozu. Panowały tu nieco inne zasady. Codzienny rytuał był taki sam jak w okresie kwarantanny, ale praca odbywała się już w stałych komandach, chociaż były i tworzone doraźnie. Praca była również katorżnicza, najczęściej jednak konkretnie produkcyjna.

Zapewnię nie bez wpływu starszych stażem więźniów, trafiłem do komando pracującego w zakładach zbrojeniowych. Była to podobno filia zakładów Foke Wulf, parę dużych hal produkcyjnych na zewnątrz strefy obozu a pracujący tam więźniowie byli zakwaterowani w przyległych barakach obozowych, ale poza obozem. Zostałem przydzielony do grupy pracującej na szlifierkach. W fabryce produkowano wielko kalibrowe karabiny maszynowe. Na mojej maszynie szlifowałem jakieś detale do zamków tych karabinów. Składanie tego wszystkiego dokonywali Niemcy w innej hali montażowej. Praca w porównaniu z tą, którą wykonywałem wcześniej była luksusem. Majstrami byli starsi wiekiem cywilni Niemcy, chociaż byli rygorystyczni, to nie wrzeszczeli, nie bili, nie zmuszali do nadmiernego tempa pracy, gdyż liczyła się dokładność wykonania. Naturalnie traktowali nas jako więźniów, ale niejednokrotnie okazywali ludzki odruch, co wyrażało się w pozostawianych często na maszynie niby przypadkowo, skromnych kanapek. Kapo mieli dość ograniczone możliwości wyżywania się na nas, a nawet esesmani pilnujący nas byli mniej krzykliwi i znacznie ograniczali swoje zwierzęce nawyki. Nie było codziennej selekcji. Znacznie uproszczona była procedura apeli, przez co stały się one mniej uciążliwe. Praca trwała dwanaście godzin z półgodzinną przerwą na obiad. Posiłki przywozili więźniowie z obozu. Po miesiącu pracy w tych zakładach zostałem ponownie przeniesiony do głównego obozu, a następnie przydzielony zostałem do komando wyjazdowego. Była to paruset osobowa grupa | więźniów. Przejazd odbyliśmy koleją wąsko torowa, w wagonach towarowych, zamykanych z zewnątrz, a końcową stacją okazał się Elbląg / Elbing/.

Po załadowaniu nas do wagonów nie znaliśmy swojego przeznaczenia. Z krążących plotek wiedzieliśmy, że niektóre wagony tej kolejki, której końcowa stacja była na terenie obozu, były przeznaczone do gazowania więźniów podczas jazdy. Dotarłem z całą grupą do podobozu w Elblągu, a podobóz składał się z kilkunastu baraków ustawionych w czworobok z dużym placem apelowym w środku. Warunki, procedury i reżim jeszcze gorsze jak w obozie głównym.

Po dwóch dniach w kolumnie poprowadzono nas przez miasto Elbląg, wśród ohydnie zachowujących się ludzi na ulicach. Epitety "bandyta" i plucie na nas to jeszcze luksus.

Zaprowadzono nas na teren olbrzymich zakładów fabrycznych. Tam zostałem włączony do grupy, którą skierowano do olbrzymiej hali fabrycznej i rozdzielono na miejsca pracy przy różnych obrabiarkach, transportu wewnętrznego i pracach porządkowych. Zostałem przydzielony i przypisany do obrabiarki - szlifierki. Inni więźniowie do innych maszyn. Majstrami byli tu, podobnie jak w zbrojeniowych zakładach przy obozowych, starsi wiekiem Niemcy. Majster pokazał mi co i jak mam robić, jak i co szlifować i jaka ma być dokładność obrabianego detalu. Tym detalem były płytki montażowe do zamków armat. Miałem wykonać na zmianie określoną ilość tych płytek, które odbierał majster, uprzedni dokładnie dokonując ich pomiarów.

Praca trwała dwanaście godzin z półgodzinną przerwą na obiad. Tempo pracy było niesamowite, żadnych przerw czy przestojów. Nadzór sprawowali esesmani. Ogólnie zachowywali się poprawnie, natomiast ostro reagowali na zgłaszane zażalenia majstra, wówczas było bicie i przywoływanie do porządku. Obiad przywożono z podobozu i jedliśmy go w wydzielonej części hali fabrycznej. Po paru dniach dowiedziałem się, że pracuję w zakładach Schichau nad Kanałem Elbląskim.

Praca była mordercza, po dwunastogodzinnej pracy przy maszynie, odchodziło się od niej zupełnie wyczerpany z trudem utrzymując się na nogach. A przecież po zmianie był jeszcze długi przemarsz kolumną około 5 km przez miasto do podobozu, a tam wielogodzinny apel z całą obozową procedurą.

Już po paru tygodniach wielu więźniów zmarło z wyczerpania, a pozostali i ja wśród nich, chodziliśmy jak cienie. Okazało się, że rotacja czy uzupełnienie stanu osobowego w podobozie były dość częste, gdyż umieralność więźniów była zastraszająca. Katorżnicza praca, potworny głód, straszne warunki sanitarne, wszy i inne robactwo, urazy nabyte w pracy bez możliwości ich leczenia, więźniarski ubiór, pasiaki z pokrzywy, bestialskie postępowanie Niemców i kapo z więźniami oraz dopełniające reszty wielogodzinne apele obozowe po prostu dziesiątkowały więźniów. Więźniowie cierpieli na dziwną choroba, flegmonę, jest to ropowicę, przy której ropa gromadziła się między kościami a błoną okostnej i bez amputacji powodowała gangrenę i nieuchronną śmierć. W podobozie istniał tak zwany "rewir", izba chorych, względnie namiastka małego szpitala. Personel stanowili więźniowie, nadzór natomiast lekarz esesman. Tego miejsca wszyscy bali się jak esesmanów. To była nie lecznica a wykańczalnia. Skierowani do rewiru chorzy lub z urazami nie wracali już do bloków.

Praca w komandzie w Elblągu przypadała na okres późnej jesieni i zimy. Zwiększało to grozę pobytu. Temperatura oscylowała w granicach - 20 stopni, przeraźliwe, dokuczliwe wiatry, bardzo duża wilgotność, zimne baraki, krótkie dni, a z tym związane nocne przemarsze z pracy do podobozu, cieniutki ubiór, gwałtownie zwiększały zachorowalność i umieralność, po prostu dziesiątkowała więźniów. Pobyt w tym podobozie trwał do stycznia 1945 r. W tym czasie trzykrotnie dopełniano stan więźniów podobozu, każdorazowo po kilkuset więźniów. Już ten fakt dowodzi skali śmiertelności.

W drugiej połowie grudnia 1944 r., a o ile pamiętam, w wigilię Bożego Narodzenia podczas przemarszu kolumny przez miasto, gdy wracaliśmy z fabryki do podobozu, duża grupa więźniów pochodzących z Pomorza, korzystając z ciemności, dokonała ucieczki. Eskortujący nas esesmani rozpoczęli strzelaninę, a część z nich pościg. Kolumnę już biegiem doprowadzono do podobozu. Esesmani szaleli. Wszyscy zostaliśmy zatrzymani na placu apelowym i wśród bicia i wrzasków rozpoczęło się wielokrotne liczenie. Potwornie zmęczeni wielogodzinną pracą, głodni straszliwie przemarznięci staliśmy na tym placu prawie dobę. Dziesiątki więźniów nie wytrzymało fizycznie i padali. Jedni umierali natychmiast, innych dobijali kapo i esesmani, bo nie mogli się podnieść. Była to potworna masakra, trzymano nas na placu apelowym do czasu sprowadzenia uciekinierów. Żadnego z nich nie przyprowadzono żywego. Stopniowi przywozili zastrzelonych, nie wiem czy zastrzelonych podczas pościgu czy zastrzelonych po schwytaniu. Straszna była perfidia esesmanów.

Na placu apelowym stała choinka, a przywożonych, zastrzelonych więźniów układano jako stos pod tą choinką. My wszyscy stojący na placu musieliśmy się temu przeglądać. Tak nas trzymano ponad dobę, bez prawa ruszania się z miejsca, bez wody, jedzenia, sztywnych z zimna. Żniwo tej bestialskiej działalności esesmanów było straszne. Na ziemi leżała prawie połowa więźniów w kolumnach. Zastrzelonych uciekinierów, a raczej ich trupów przywiezionych i ułożonych pod choinką było kilkunastu. Nie byli to wszyscy, którzy uciekli. Paru jeszcze w tym czasie nie schwytano, o ich losie nigdy więcej nie słyszałem.

Taką miałem choinkę obozową w wigilię Bożego Narodzenia 1944 r. Koszmarne obrazy tej potworności powtarzały się w mojej pamięci przez długie, długie lata. Duża część więźniów popadała w zupełną apatię, godzili się z rzeczywistością i tylko się modlili. W gwarze obozowej nazywano ich muzułmanami, wierzyli tylko w opatrzność bożą, rezygnowali z wysiłku walki o przeżycie. Patrząc na straszne męczarnie, upokorzenie i dokonywane przez Niemców masowe zbrodnie na tysiącach zgromadzonych w obozie ludzi, rodziły się różne myśli i skojarzenia, a wśród nich również pytania jak to jest, gdzie ten sprawiedliwy bóg, który opiekuje się podobno wszystkimi ludźmi, a tu pozwala na taką straszną gehennę i cierpienia. To już nie był bóg, w którego mogłem wierzyć, a przynajmniej wierzyć w jego wspaniałomyślność, opiekę i pomoc. Modlitwa w obozie, to był najgorszy wybór ze sposobów walki o przeżycie, chociaż podobno niektórym pomagała jako wiara w lepsze życie po śmierci. Daleki byłem od takiej akceptacji życia. Urazy pozostały. Nawet i dziś po dziesiątkach lat od tamtych wydarzeń, potworności obozowe wracają w koszmarnych snach i sądzę, że tak pozostanie już do końca mojego życia.

W drugiej połowie stycznia 1945 r. podobóz został ewakuowany do Stutthof. Zostałem przydzielony do bloku w zespole baraków zwanych polskimi. Nazwa może stąd, że w Stutthofie byli więźniowie z dwudziestu sześciu krajów podbitych przez Niemców. W obozie poruszenie i dużo ruchu. Po prostu obóz ewakuowano. Tworzono kolumny po 1000 - 1500 osób i w asyście silnej straży esesmanów z psami prowadzono w nieznane. Zostałem włączony do trzeciej czy czwartej kolumny liczącej 1200 ewakuowanych więźniów. Kierunku i miejsca docelowego nikt nie znał. Marsz odbywał się w potwornych warunkach, zima, dużo śniegu, temperatura poniżej minus 15 stopni. Na drogę otrzymałem jak wszyscy podwójną porcję chleba i kostkę margaryny. Ubrani w pasiaki, faktycznie bez obuwia, chyba że ktoś gdzieś coś wykombinował, zmaltretowany pracą w podobozie w Elblągu, wygłodzony i wynędzniały maszerowałem bez zatrzymania do późnego wieczora. Esesmani szaleli. Każdy więzień, który nie nadążał w marszu był zastrzelony lub szczuty psami, które go rozszarpywały, a zwłoki pozostawały na drodze. Tempo marszu było różne. Część odbywała się biegiem, a część marszowym krokiem. Postoje po całym dniu marszu były w jakiś halach fabrycznych, stodołach a raz nawet w lesie w barakach jakiegoś obozu oraz w kościołach Byliśmy zamykani od zewnątrz, a stukanie lub ruch przy drzwiach kończył się serią z automatu strażnika. Śmiertelność na trasie marszu ogromna, zarówno jako wynik chorób jak i zwierzęcego traktowania nas przez strażników.  Esesmani nie pozwalali na zatrzymanie się dla załatwiania potrzeb fizjologicznych. Więźniowie załatwiali się w ubrania. Kolumna niesamowicie śmierdziała. Otrzymany chleb zjadłem na pierwszym noclegu. Dalszy marsz odbywałem straszliwie głodny, potwornie zmęczony, wystraszony by nie pozostać za kolumną, bo to pewna śmierć. 

Już po paru dniach tego marszu większość więźniów chorowała na dyzenterię i dur brzuszny. Byliśmy strasznie zawszeni, brudni i cuchnący. To już byli pozornie tylko ludzie, a raczej cień po ludziach. To były wlokące się półtrupy. Mało widzący, otępieni straszliwie głodni, obojętni na otoczenie. Posiłki otrzymywaliśmy raz na parę dni w miejscach zatrzymania na nocleg, był to najczęściej obiad z kolacją i wówczas każdy otrzymywał trochę czegoś czarnego co miało być kawą. Osobiście cierpiałem jeszcze dodatkowo. 

Po powrocie do obozu z Elbląga pojawiła się u mnie flegmona w prawej nodze. Noga spuchła niesamowicie, zrobiła się granatowa i potwornie bolała. W bloku zainteresował się mną, a raczej moją nogą jakiś starszy więzień. Powiedział, że on przetnie opuchliznę by wydrenować zgromadzoną tam ropę. Po paru godzinach przyszedł i powiedział, że zrobi małą operację, będzie nacinał nogę, tylko że to będzie bardzo bolesne, ale że jest to jedyny w tych warunkach sposób, który może zapobiec gangrenie. Naturalnie, że się zgodziłem. Miał on z sobą podłużny kawałek blachy i tą blachą na żywca dokonał trzech dużych nacięć w okolicy kostki. Rzeczywiście ból był straszliwy i do dziś pamiętam zgrzyt blachy o przecinane ciało. Następnie czymś, z bólu nic nie pamiętałem, wcisnął mi w te wykonane nacięcia kawałek podłużnej szmaty jako dren. Ropa ściekała po szmacie z nogi, stopniowo znikała opuchlizna, pozostał tylko ból, z którym poszedłem w czasie marszu. Więzień, który zainteresował się moją nogą podobno był lekarzem wojskowym. Jedno jest pewne, że uratował mi nogę i życie, tylko, że następnego dnia został zastrzelony przez esesmana. Wielkość kolumny topniała w oczach. Szliśmy nie wiedząc, gdzie i dokąd. Chyba ze dwa a może trzy razy przeprawialiśmy się przez rzekę. Musieliśmy kluczyć, gdyż parę razy przechodziliśmy przez te same miejsca.

 Ten ewakuacyjny marsz trwał około dwóch miesięcy. Zarówno na noclegach jak i marszu coraz głośniej słychać było huk zbliżającego się frontu, ale to nie zmieniło postępowania esesmanów, którzy po prostu mordowali kogo tylko można było, a ciała pozostawały wzdłuż drogi naszego marszu. Po paru tygodniach marszu zachorowałem na dur brzuszny. Boląca noga, z której wyciekała ropa / szmata którą była obwiązana, aż się ruszała od robactwa -wszy/ i dur brzuszny z niesamowicie wysoką temperaturą w takim marszu, to zjawisko zabójcze. Traciłem siły, z wysoką temperaturą wlokłem się bez świadomości tego, co się wokół dzieje.

Zapewne gorąca wola życia, jakieś siły wewnętrzne, a może młodość i hart nabyty w latach okupacji, pomogły mi przeżyć, chociaż w rozpaczliwym stanie cały koszmar ewakuacji, która w marcu zakończyła się w jakiejś wsi pod Lęborkiem. Resztki naszej maszerującej kolumny około dwustu więźniów napotkały rosyjskie czołgi. Już po zakończeniu wojny, ze względu na potworne warunki oraz straszne żniwo śmierci w czasie tego marszu, został on określony jako MARSZ ŚMIERCI. 

Zostałem wyzwolony, ale półmartwy, strasznie obolały, szkielet człowieka, nieludzko wygłodniały i nieświadom nawet wyzwolenia. Przez żołnierzy radzieckich zostałem zaniesiony do pobliskiego domu i przekazany pod opiekę kobiety, zapewnię Niemki mieszkanki tego domu do czasu, gdy zabiorą mnie do szpitala wojskowego. Po jednym czy dwóch, dniach rzeczywiście przyjechał samochód sanitarny i zawieziono mnie do dużego, polowego szpitala Armii Radzieckiej.  W tym czasie, gdy leżałem w domu, gdzie zanieśli mnie żołnierze radzieccy, przyszło dwóch dorosłych facetów głośnych, butnych i brutalnych, nakazali mi wynosić się z pomieszczenia. Zrobić tego nie mogłem, gdyż leżałem zupełnie bezsilny. Ściągnęli mnie z łóżka na podłogę, a następnie wyciągnęli z mieszkania do jakiegoś holu lub przedsionka i tak pozostawili. Stwierdzili równocześnie, że w mieszkaniu / pokoju/ będą mieszkać oni. Kobieta, która miała się mną opiekować coś im tłumaczyła, ale ją pobili i upadła na podłogę. Właśnie w tym czasie przyjechał samochód sanitarny by mnie zabrać. Żołnierze radzieccy, gdy weszli do mieszkania zastali leżącą kobietę na podłodze, a mnie prawie na progu wejścia. Wiem tylko, że była awantura, że ci młodzi ludzie mówili, że są Żydami, a żołnierze, którzy przyjechali mocno ich pobili, że była szarpanina, a na koniec wyprowadzili tych Żydów na zewnątrz i słyszałem serie z automatów.

Znalazłem się w szpitalu polowym. Urwał mi się film i to chyba na dłużej, bo gdy się przebudziłem to powiedziano mi, że jestem w szpitalu, i że przez kilka dni byłem nieprzytomny, że mówiłem o strasznych rzeczach. W szpitalu przebywałem ponad siedem tygodni i gdy opuszczałem szpital to dowiedziałem się, że chorowałem na dur brzuszny, miałem zakażenie od ran na nodze, że byłem krańcowo wyczerpany, że muszę odpoczywać i nic nie robić, co wymaga wysiłku. Nie wiedziałem o zakończeniu wojny. Z wielką estymą wspominam swój pobyt w tym szpitalu. Opiekowano się mną bardzo troskliwie i to zarówno lekarze jak i pielęgniarki a szczególnie one, może dlatego, że byłem dzieciakiem w porównaniu ze wszystkim tam leżącymi, a byli to żołnierze ciężko ranni lub chorzy. W szpitalu na łóżku obok leżał żołnierz radziecki, młody chłopak z amputowaną nogą. Pomimo kalectwa, bardzo wesoły, zakochany w swoim kraju, o którym pięknie opowiadał. W czasie jednych z tych rozmów zaczął mówić o symbolu, godle o znaczeniu gwiazdy w godle Związku Radzieckiego. Uważał, że wyższość symbolu gwiazdy nad polskim orłem wynikała stąd, że gwiazda jest znacznie wyżej od możliwości wzlotu orła. W tej swojej prostej wizji okazywał jednak wielką miłość do swojego kraju.

21 lis 2022

Biuletyn Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944. Nr 64, listopad 2022

Z życia Stowarzyszenia

Co warto przeczytać

W niniejszym biuletynie przede wszystkim prosimy o zapoznanie się z najświeższym wydarzeniem - promocją książki eksperta IPN pani Marii Zimy-Marjańskiej. 

SDP1944 dołączyło do relacji spotkania z autorką i zaproszonymi prelegentami własną opinię o roli m.st. Warszawy w kultywowaniu pamięci o wygnanych mieszkańcach w 1944 roku. 

Wracamy wspomnieniami do sierpnia i zamieszczamy krótką relację z corocznego zebrania Stowarzyszenia w Parku Dreszera 1 sierpnia.  W tym roku, dodatkowo uczestniczyliśmy w powiązanym wydarzeniu w Bibliotece Narodowej.

We wrześniu tradycyjnie spotkaliśmy się na obchodach w DULAG121 - zapraszamy do zapoznania się z naszą krótką relacją.

W Biuletynie, poza tym, również kolejne felietony naszych stałych publicystów - Andrzeja Targowskiego i Jerzego Bulika.

Na naszym blogu dostępny jest również kolejny odcinek powieści pani Małgorzaty Todd "Zdarzenia i zmyślenia".

Zapraszamy do lektury!

Baza naszych wspomnień

Wzbogaca się baza Naszych wspomnień - pod zakładką wspomnienia opublikowaliśmy wspomnienia płk. Czesława Lewandowskiego, powstańca z Zawiszaków, najmłodszych harcerzy Szarych Szeregów, którymi podzielił się 1 sierpnia 2022 w trakcie uroczystości w Bibliotece Narodowej. 

Serdecznie zachęcamy do dzielenia się z nami tymi unikalnymi informacjami - chętnych zapraszamy do kontaktu na nasz adres e-mail. Dzięki wolontariuszom możemy pomóc w ich digitalizacji, a nawet spisaniu.

Pierwszy pomnik upamiętniający Bohaterów Powstania Warszawskiego w Polsce

Honorowy Członek SDP1944 - Jerzy Mirecki- przez kilka lat po wojnie mieszkał w Słupsku. Jemu zawdzięczamy informację o niezwykłym, historycznym wydarzeniu, jakim było wzniesienie pomnika Bohaterom Powstania Warszawskiego w Słupsku w 1946 r., zaraz po zakończeniu II wojny światowej. Aby dowiedzieć się więcej sięgnęliśmy do lokalnej Gazety Pomorskiej, do artykułu pióra Wojciecha Frelichowskiego. Temat jest ściśle warszawski, bliski naszym członkom.


Poniżej przytaczamy to co napisał p. W. Frelichowski na temat historii powstania pomnika.

Dlaczego akurat w Słupsku powstał taki pomnik? Jeszcze przed zakończeniem II wojny światowej wiosną 1945 roku do Słupska zaczęli docierać warszawiacy, uczestnicy powstania warszawskiego, żołnierze Armii Krajowej. Przybywali tutaj z różnych przyczyn i w różnych okolicznościach. Jedni na tzw. ziemiach odzyskanych chcieli ukryć przed komunistyczną władzą swoją kombatancką przeszłość, inni szukali nowego domu, bo ten w Warszawie był albo ruiną, albo w ogóle go nie było.

Historia budowy pomnika w Słupsku związana jest z dramatycznym wydarzeniem, które opisał historyk Zdzisław Machura w książce „Był tu wśród nas na Słupskiej Ziemi”. Oto fragment: „W czasie uroczystości pierwszej rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego w dniu 5 sierpnia 1945 roku, podczas której odbył się pogrzeb ekshumowanych w lasku południowym 24 polskich robotników przymusowych zamordowanych przez esesmanów w dniu 7 marca 1945 roku na dzień przed zajęciem Słupska przez wojska radzieckie, ogłoszono, że plac, na którym pochowano zamordowanych zostanie nazwany Placem Powstania Warszawskiego. Przypuszczano wówczas, że Niemcy zamordowali byłych powstańców warszawskich, co nie było prawdą. Ks. Jan Zieja (legendarny kapelan „Szarych Szeregów, przybył do Słupska w maju 1945 r. – dop. red) przemawiał nad zbiorową mogiłą pomordowanych. Mówił o znaczeniu ofiary poległych dla kraju, o odnowieniu się życia w Polsce. Po zakończeniu uroczystości, ks. Jan zaprotestował przeciw tej nazwie placu. Argumentował, że o powstaniu różnie ludzie mówią i mówić będą, różnie może ocenić je historia, ale o powstańcach warszawskich nikt nie śmie powiedzieć nic złego, bo to byli bohaterowie, najczystsze ofiary, najlepsi Polacy. Dlatego Plac należy nazwać Placem Powstańców Warszawskich. Nad mogiłą zbiorową zamordowanych ustawiono prowizoryczny pomnik, wykonany z desek i dykty, który szybko się rozpadł. Powołano, więc komitet budowy pomnika powstańców warszawskich, do którego należał także ks. Jan. Nowy pomnik odsłonięto w dniu 15 września 1946 roku”.

Od redakcji: Należy wspomnieć, że Gazeta Pomorska publikowała niegdyś wywiad ze Zdzisławem Czerwińskim, byłym sołtysem spod Pruszcza Gdańskiego, a w czasie Powstania chłopcem z Krochmalnej, obecnie naszym aktywnym członkiem.

Prezentacja książki pani Marii Zimy-Marjańskiej (IPN) pt.:"Ekspertyza w sprawie obozu przejściowego w Pruszkowie (Durchgangslager 121 Pruszków) i jego statusu"

W Centrum Spotkań z Historią (IPN) w Warszawie 3 października odbyła się prezentacja książki ekspertki IPN pani Marii Zimy-Marjańskiej pt.: "Ekspertyza w sprawie obozu przejściowego w Pruszkowie (Durchgangslager 121 Pruszków) i jego statusu", która stała się zasadniczą podstawą do uznania Dulagu 121 za obóz koncentracyjny.  Skutkowało to przyznaniem byłym więźniom tego obozu uprawnień kombatanckich. Prezentacja zgromadziła ponad 100 słuchaczy, w tym kilkoro członków Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944. Główny referent panelu - pani M. Zima, streściła metodykę pozyskiwania materiału badawczego oraz treść ekspertyzy., Następnie zaprezentowali swoje referaty: pani dr Maria Praga (IPN), pani dyrektor Muzeum DULAG 121 Małgorzata Bojanowska i pan profesor Wiesław Jan Wysocki (UKSW).


Słowo wstępne wygłosił dr Mateusz Szpytma –zastępca prezesa IPN. Właśnie IPN podniósł sprawę oceny warunków w Dulagu 121 i odegrał wiodącą rolę wraz z Muzeum Dulag 121 w przywróceniu byłym więźniom należnego zadośćuczynienia moralnego.

Wszystkie referaty były bardzo ciekawe. Dr Agnieszka Praga przedstawiła swoje badania nad znajomością historii Dulag 121 wśród młodzieży szkół pruszkowskich. Profesor W. J.  Wysocki omówił skalę zsyłki do obozów koncentracyjnych i jej kierunki. Z referatu pani M. Bojanowskiej dowiedzieliśmy się o funkcjach i historii Dulagu 121.

Interesująca może być analiza treści wszystkich wypowiedzi pod kątem oceny popularyzacji tragicznego przebiegu exodusu w społeczeństwie polskim, wśród mieszkańców Warszawy i świata. Gigantyczna praca załogi Muzeum Dulag 121 zebrania wspomnień byłych więźniów przez ostatnie 13 lat od założenia Muzeum, gromadzenia dokumentów oraz prowadzenia spotkań dla młodzieży szkół (głównie pruszkowskich) w niewielkim stopniu przekłada się na pobudzenie pamięci narodowej.

Wnioski po wysłuchaniu prelegentów - przemyślenia o kruchej pamięci m.st. Warszawy o tułaczce jej mieszkańców w 1944

Dlaczego Warszawa zapomina o swoich mieszkańcach z roku 1944?

Marsz Pamięci “Tędy przeszła Warszawa” organizowany w 2018 roku był wyjątkowym wydarzeniem. Przede wszystkim przeszedł na trasie Warszawa - Pruszków.  Przypomniał on niezwykle sugestywnie warszawiakom tamte tragiczne chwile. Ponownie Muzeum Dulag 121 i Powiat Pruszkowski wzięli na siebie trud logistycznego opracowania tego przedsięwzięcia.

Prześledźmy historię ostatnich marszy pamięci, które przechodziły przez Warszawę i były związane z wydarzeniami powstań warszawskich: Marsz Pamięci organizowany przez Żydowski Instytut Historyczny i Marsz Pamięci Cywilnych Ofiar Powstania Warszawskiego- ofiar rzezi Woli zwołany przez Muzeum Powstania Warszawskiego. Chwała tym warszawskim instytucjom. Towarzyszyła tym marszom intensywna akcja medialna dzięki czemu marsze mały duży rozmach i rozgłos. 

Natomiast jaka warszawska instytucja kulturalna, muzealna, historyczna pamięta o 650 tysiącach warszawiakach wypędzonych ze swoich mieszkań bez możliwości powrotu? To byli ludzie, którzy przeżyli Powstanie, ale ich przyszły los był wtedy całkowitą niewiadomą. Rozrzuceni zostali po obozach koncentracyjnych (70 tysięcy wg prof W. J. Wysockiego), po miejscowościach Generalnej Guberni, bez środków utrzymania. Kilkudziesięciu “robinsonów” pozostało w ruinach Warszawy. Czyż nie była to tragedia przewyższająca w swoim okrucieństwie i skali los jakiegokolwiek miasta w Europie?  Nawet rozpowszechniony na cały świat sfilmowany obraz losu “robinsona” - Pianisty (warszawiaka z krwi i kości) nie powstał z inicjatywy jego rodzinnego miasta.

Czy mały Powiat Pruszkowski może dźwigać utrwalanie pamięci o tragedii exodusu Warszawy?

Odpowiedź: Oczywiście nie. Trzeba przyznać władzom miasta i powiatu, że bez ich decyzji o założeniu Muzeum Dulag 121 nie mielibyśmy zarejestrowanych wspomnień, utrzymania więzów wspólnych emocji między więźniami i być może nie doczekali by oni zadośćuczynienia moralnego i materialnego od państwa.

Jak trafnie podkreśliła w swojej wypowiedzi pani dyrektor M. Bojanowska lokalizacja Muzeum - położonego na skraju dzielnicy Żbików, z trudnym dostępem ze stacji kolejowej - niezwykle skutecznie ogranicza Muzeum efektywną pracę. Wycieczki z Warszawy są niestety rzadkością.

Terytorialnie obszar Muzeum jest znacznie okrojony w stosunku do powierzchni hal remontowych z 1944 roku. Miasto nie wytrzymało kosztów utrzymania tak wielkiej powierzchni. Nie stać go na należne powierzchnie wystawowe dla eksponatów Muzeum. Można by długo wyliczać niedostatki Muzeum. Problem jest w tym, że o ile Warszawa zdobyła się na imponujące Muzeum Powstania Warszawskiego - a w zasadzie na “Muzeum Bohaterskiego Czynu Zbrojnego Powstania Warszawskiego” o tyle wspomnienie o wysiedlonej ludności cywilnej ginie w przekazie MPW. Nie ma natomiast jednostki, która unaoczniła by całemu światu tego, co działo się z 600 tysiącami cywilnych rodzin przez kilka a może nawet kilkadziesiąt miesięcy tułaczki.

Gdzie można przeczytać, ilu warszawiaków nie wróciło do Warszawy, gdyż ich mieszkania zostały zburzone?

Skala ogólnonarodowej zapaści w wiedzy społeczeństwa o exodusie Warszawy w 1944 roku została przedstawiona w referacie pani dr Agnieszki Pragi. Autorka przeprowadziła badanie wiedzy o Dulag 121 w szkołach pruszkowskich, dla różnych grup wiekowych uczniów i kierunku szkół. Maksymalny wynik to 15% uczniów, które słyszało o lokalnym Muzeum Dulag 121. Można mieć pewność, średnia takiej sondy w warszawskich szkołach i wokół warszawskich będzie się podobnie kształtowała.

To nie wina pracy edukacyjnej w powiecie, Widoczne są zaniedbania w polityce historycznej miasta stołecznego Warszawy i centralnych instytucji warszawskich. Również państwa polskiego. Polityka ta doprowadziła do zdławienia pamięci. Zaraz po wojnie ludzie wymazywali wspomnienia z tułaczki, zapominali o stratach zdrowotnych i materialnych, gdyż nikt im by ich nie wynagrodził. Dziś starych mieszkańców zastąpiły nowe fale ludności napływowej, których cele życiowe nie miały związku z wydarzeniami z 1944 roku.

Czas robi swoje. Coraz mniej jest byłych uczestników exodusu 1944 r. Dobrze by było, gdyby decydenci warszawscy zdali sobie sprawę ze skali zaniedbań wobec swoich mieszkańców. Nie wystarczą ukazujące się tu i ówdzie w publikatorach wspomnienia warszawiaków. Pojedyncze wspomnienia nie obrazują skali tragedii. Konieczne jest opracowanie i rozpowszechnienie (w tym w warszawskich muzeach) pełnej historii exodusu Warszawy, zawierające wszystkie jego etapy: wypędzenie, tułaczka, pomoc wszystkich organizacji świeckich i kościelnych, warunki panujące na zesłaniu, powrót do Warszawy lub wybór zamieszkania w innych miejscowościach. Historia każdej rodziny, grupy mieszkańców na droga tułaczki powinna stać się elementem pełnego obrazu exodusu, skali barbarzyństwa i zbrodni na cywilnej ludności Warszawy.

Ta prawda musi się przebić do szerokiej świadomości narodowej

Profesor Andrzej Targowski - Honorowy Przewodniczący SDP1944 już wcześniej zauważył niedostatek przekazu medialnego o tragedii ludności cywilnej. Specjalnie rok temu przebył tysiące kilometrów zza oceanu, aby zaszczepić ideę utworzenia Komitetu Budowy Muzeum Ofiar Ludności działaczom w Polsce. Idea ta czeka w dalszym ciągu na szansę realizacji...

Profesor proponuje, ażeby w okresie oczekiwania na sprzyjającą decyzję w sprawie Muzeum Ludności Cywilnej, nadać wybranemu gimnazjum imię Dzieci Powstania 1944 i powierzyć uczniom utworzenie Sali Pamięci ew. małego muzeum.

Przykład uznania warunków panujących w obozie Dulag 121 i cały ciąg decyzji prowadzących do uznania byłych więźniów Dulagu 121 za osoby poszkodowane przez Rzeszę niemiecką niech i w przypadku muzeum/ sali pamięci zamieni stan niemożności w stan satysfakcjonująco wykonalny.

1 sierpnia - obchody w 2022 r.

W tym roku wzięliśmy udział w dwóch uroczystościach dla uczczenia 78 rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego w 1944 roku. 

Pierwsza, poranna uroczystość odbyła się, jak co roku, na Mokotowie w Parku G. Orlicz - Dreszera. Nasze Stowarzyszenie złożyło wiązankę pod pomnikiem "Mokotów Walczący". Niektórym naszym członkom nadarzyła się okazja krótkiej rozmowy z obecnymi postaciami politycznymi. Szczególnie dużo "znajomości" zawarł Zdzisław Czerwiński, który przybył specjalnie z gminy Pruszcz Gdański.

Delegacja SDP1944 w kolejce do złożenia wiązanki, 
od lewej Mirosław Grabowski, Wojciech Łukasik, Halina Gniadek


Wieniec składają: Wicemarszałek Sejmu RP Małgorzata Kidawa-Błońska i prof. Leszek Żukowski ps. Antek

Po zakończeniu uroczystości odbyło się zebranie SDP1944, tradycyjnie w kawiarence zlokalizowanej na terenie parku. 



Po południu wzięliśmy udział w spotkaniu w Bibliotece Narodowej. 

Zaproszenie na to spotkanie otrzymaliśmy od Jerzego Mireckiego. Dołączyliśmy je do wysyłanych zaproszeń do członków SDP1944 na 1 sierpnia do parku G. Orlicz-Dreszera na poranne uroczystości. W tym dniu Warszawa praktycznie od rana do wieczora jest miejscem wielu obchodów rocznicy Powstania 1944, toteż decyzja naszych członków, któremu z miejsc poświęcić cenny czas i siły nie było łatwe. Wielu z nas wybrało oba zaproszenia przekazane przez SDP1944, o ile dystans czasowy między godz. 10 a 17 bez odpoczynku nie był zbytnim wyzwaniem.

J. Mirecki osobiście zawiadomił wiele Dzieci Powstania 1944, co razem z zaproszeniami od głównych organizatorów: Biblioteki Narodowej, Narodowego Centrum Kultury i Biblioteki Warszawskiej Prowincji Zakonu Kapucynów pozwoliło na zgromadzenie pełnej sali audytoryjnej Biblioteki. Obecni mieli okazję poznać dwójkę bliskich znajomych Jerzego, którzy wspomagają go czynnie w trudach życia codziennego i literackiej aktywności. Wspomnieć należy kapucyna brata Grzegorza i  obliczankę siostrę Julię. Brat Grzegorz jako jeden z organizatorów spotkania prowadził konferansjerkę, a siostra Julia wywiady z zaproszonymi gośćmi.


Brat Grzegorz Filipiuk


Siostra Julia Wąsala

Obejrzeliśmy wspaniały występ Teatru LUZ z Siedlec, tematycznie związany z Powstaniem Warszawskim pod kierownictwem znajomej nam Joanny Woszczyńskiej, a obszerna i wzruszająca opowieść młodziutkiego powstańca z Żoliborza o swojej walce i cierpieniu popłynęła z ust płk. Czesława Lewandowskiego. W niniejszym biuletynie przytaczamy tę opowieść.

Spotkanie zaszczyciła osoba Jana Pietrzaka, też Dziecka Powstania, który pojawił się na osobiste zaproszenie Jerzego.


Na koniec zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie. Dziewczęta w dolnym rzędzie to oczywiście przemili goście specjalni z Teatru LUZ z Siedlec.

Obchody w DULAGU 121 - 24 września 2022 r.

24 września 2022 roku miasto Pruszków, powiat pruszkowski wraz z Muzeum Dulag 121 zorganizowało wzorem lat ubiegłych Obchody Pamięci Więźniów obozu Dulag 121 i Niosących Im Pomoc. Przybyły władze lokalne, przedstawiciele Instytutu Pamięci Narodowej, Komitetu d/s Kombatantów i Osób Represjonowanych, doradca prezydenta RP – pani Zofia Romaszewska (były więzień Dulagu), oraz przedstawiciel premiera RP. Wzruszającą uroczystość rozpoczęła Msza Św., po czym nastąpiły okolicznościowe przemówienia, złożenie wieńców od dziesiątków organizacji a następnie apel poległych. Pomoc przy składaniu wieńców, asystę honorową i utrzymanie porządku zapewnili żołnierze garnizonu warszawskiego oraz funkcjonariusze policji i straży miejskiej.

Wieniec składa pani Zofia Romaszewska

Przed obchodami Muzeum Dulag121 przeprowadza wielką akcję wysyłki listownych zaproszeń skierowanych do byłych swoich więźniów, wśród których wielu należy do Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944. 

Obchody są dla SDP1944 ważnym wydarzeniem również z tego względu, iż w ich trakcie dołączają się do nas nowi członkowie.

Delegacja SDP1944 składa wiązankę - od lewej Krystyna Bilska, Wojciech Łukasik, Elżbieta Falkowska

Dużą pomoc w powiększaniu naszych szeregów otrzymujemy od pracowników Muzeum Dulag 121, którzy bez zbędnych wahań informują swoich wizytujących o istnieniu SDP1944 i wręcz zachęcają do wstępowania do niego. 

Nasze Stowarzyszenie jest bardzo wdzięczne za tę “posługę” dobrej woli. Szczególnie wdzięczni jesteśmy pani Weronice Wosińskiej.

Do Komitetu Honorowego obchodów po raz kolejny został zaproszony przewodniczący SDP1944. 

Widziane z krzesła Honorowego Prezesa profesora Andrzeja Targowskiego



Odszkodowania

Celem tego mini studium jest przypomnienie światu, że największą ofiarą zbrodni wojennych Niemiec w II wojnie światowej są obywatele polscy i polska infrastruktura. Wbrew oficjalnym zapisom historii i traktatom, zwycięzcą II wojny światowej są Niemcy a nie Polska. Największe odszkodowania za skutki wojenne otrzymali sami Niemcy, nawet większe od narodu żydowskiego, który z systematycznością mordowali. Co więcej Alianci dopilnowali w Planie Marshalla 1948, aby Niemcy mieli dobre samopoczucie po wojnie i nie planowali kolejnej wojny. Tymczasem ci sami Alianci za cenę zwycięstwa z Niemcami i Japonią doprowadzili do ponownego zniewolenia Polski przez Sowiecki Blok na 45 lat. Tym samym eliminując Polskę z benefitów zwycięzcy wojennego.

Natomiast Niemcy kryci przez Aliantów zgodzili się na nową granicę na Odrze i Nysie w zamian za postponowanie reparacji wojennych wobec Polski.  Czyli przehandlowano hektary powierzchni za miliony zamordowanych, rannych i przesiedlonych. Polska będąc zniewolona przez Sowiety nie mogła stawiać się tzw. Wielkiej Czwórce i ze zwycięzcy stała się kolejną ofiarą tym razem Zimnej Wojny.

Niniejsze studium ma charakter logicznej syntezy faktów historycznych. Ale posługuje się tu tezą niemieckiego filozofa Hegla, że „tym gorzej dla faktów”. Mianowice oceniam te fakty w podejściu historiozoficznym. Ocena jest twarda i dla wielu na pewno zaskakująca. Czy znajdzie swe uznanie u władz Niemieckich i b. Aliantów. Wątpię. Ale jestem cierpliwy i liczę, że po 100 latach Polacy doczekają się zadość uczynienia swojej tragedii. Biorę tu przykład z Namibii, która po 100 latach otrzymała finansową rekompensatę za niemieckie ludobójstwo w Afryce.

Kto przegrał II wojnę światową?

Po 77 latach właściwie nie wiadomo kto ją przegrał. Dotąd wydawało się „tak na oko”, że przegrali ją Niemcy. Ale dzisiaj wygląda na to, że jej raczej nie przegrali. Pomimo masowych zbrodni popełnionych na Polakach i Żydach oraz Romach wyszli z niej sprytnie w wyniku troski Aliantów o ich dobre samopoczucie po wojnie. Dzisiaj są nawet najbogatszym państwem w Europie. A Polska ich ofiara zmagała się z Zimną Wojną i sowieckim zniewoleniem oraz wysokimi standardami społeczno-gospodarczymi wymaganymi od nowego członka Unii Europejskiej.

Owe wysokie standardy europejskości postawili przed Polakami zachodni Europejczycy, którzy podczas wojny kolaborowali z Niemcami (z wyjątkiem W. Brytanii, która nota bene nie jest już członkiem UE i pół Jugosławii). A po wojnie nie chcieli powtórzyć błędu z egzekwowaniem bezwzględnych sum reparacji po I wojnie światowej od kraju w głębokim kryzysie. Co spowodowało narodziny nazizmu i rewanżyzmu oraz wybuch II wojny światowej. Dlatego nie tylko, że pobłażliwie Alianci traktowali sprawę odszkodowań za zbrodnie niemieckie, ale nawet Amerykanie przyznali im wielką pomoc finansową w ramach Planu Marshalla w 1948 r.


Warszawa zniszczona przez Niemcy w 1944 r. (Foto: domena Publiczna)

Traktaty, które podobno załatwiły odszkodowania

W dniu 23 sierpnia 1953 r. rząd Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej pod naciskiem Związku Radzieckiego ogłosił, że jednostronnie zrzeknie się prawa do reparacji wojennych od NRD z dniem 1 stycznia 1954 r., z wyjątkiem reparacji za nazistowski ucisk i okrucieństwa. Niemcy Wschodnie musiały z kolei zaakceptować granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej, co powodowało przekazanie około 1/4 Niemiec w granicach z 1937 r. Polsce i ZSRR. Niemcy Zachodnie nie wypłacały zadośćuczynienia nie-Żydom za szkody wyrządzone w Polsce.

W umowie poczdamskiej (2 sierpnia 1945) nie ma także zapisów dotyczących kwoty reparacji zarówno dla Polski, jak i innych państw poszkodowanych przez III Rzeszę. W trakcie konferencji poczdamskiej Józef Stalin zasugerował jedynie, że ZSRR przekaże Polsce 15% z odszkodowań pobieranych od Niemiec we własnej strefie okupacyjnej (ok. 1,5 mld USD). W ramach tego zobowiązania przez ZSRR, Polska została zobowiązana do dostarczenia od 8 do 13 mln ton rocznie węgla do ZSRR (jak długo kraj ten będzie okupował Niemcy (do czasu utworzenie NRD) po 10-krotnie niższej cenie od rynkowej, tym samym niwelując owe „wypłacane” odszkodowanie niemieckie za pośrednictwem ZSRR. Oczywiście to już „nie interesowało” Wielkiej Trójki, uznając ten kontrakt za wewnętrzną sprawę Polski i ZSRR.  

Umowa Gierek-Schmidt podpisana w 1975 r. w Warszawie przewidywała, że zostanie wypłacone 1,3 mld DM Polakom, którzy podczas okupacji niemieckiej wpłacali do niemieckiego systemu ubezpieczeń społecznych bez pobierania emerytury.

Po zjednoczeniu Niemiec w 1990 r. Polska ponownie zażądała reparacji, w związku z roszczeniami zgłoszonymi przez niemieckie organizacje wypędzonych żądającymi odszkodowań za mienie i grunty przejęte przez państwo polskie. W 1992 r. została założona przez rządy Polski i Niemiec Fundacja „Polsko-Niemieckie Pojednanie”, w wyniku czego Niemcy zapłacili polskim osobom ok. 4,7 mld zł. Było to wynagrodzenie za pracę w niemieckich obozach pracy i koncentracyjnych. Średnia wypłata wyniosła ok. 3000 zł. Ciekawe czy uwzględniono w niej dopłaty za nieprzestrzeganie przepisów BHP.


Polacy w obozach koncentracyjnych powinni prócz „wynagrodzenia za pracę” otrzymać dodatek za niedożywienie i trudne warunki BHP. (Foto: domena publiczna)

Warto zauważyć, że tzw. Ziemie Zachodnie były przyznane przez J. Stalina Polsce za zabrane wschodnie tereny Polski. Była to decyzja zwycięzcy. Powszechnie uważa się, że Polska na tym zyskała, ponieważ nowe ziemie były dobrze uprzemysłowione. Zapomina się, że wszelkie umaszynowienie i sprzęt został skrupulatnie wywieziony z tych terenów do ZSRR. Polska otrzymała puste i zdewastowane hale przemysłowe a straciła jedne z najlepszych ziem rolniczych w świecie. Czyli jest dużą przesadą, co do nie tyle pozyskania tych ziem co ich zamienienia. 

Jak traktować rezygnację Polski z reparacji w 1954 r.?

Wśród polskich ekspertów prawa międzynarodowego trwa debata czy Polska ma prawo żądać odszkodowań wojennych, a niektórzy twierdzą, że deklaracja z 1954 r. nie była legalna.  Alianci zdawali sobie sprawę wtedy i teraz, że polska „darowizna” reparacyjna ofiarowana NRD była spowodowana zniewoleniem Polski przez Sowiety. Kto była winien tego zniewolenia?

Za tragedie narodów romskiego, żydowskiego i polskiego są winne Niemcy oraz państwo, które doprowadziło nazistowskie Niemcy do możliwości wypowiedzenia i prowadzenia II wojny światowej oraz ZSRR do zniewolenia Polaków na 45 lat po wojnie. Tym państwem są Stany Zjednoczone, które powinny oprócz Niemiec partycypować w owym odszkodowaniu. A oto są następujące dowody:

  • Zdewastowane I wojną światową i wielkim kryzysem gospodarczym Niemcy zostały niepotrzebnie odbudowane w latach 1930-tych do potęgi militarnej i gospodarczej dzięki amerykańskim kredytom oraz transferowi technologii przez amerykańskie koncerny przemysłowe w tym doradztwo amerykańskiej elity przemysłowej w wybranych ciałach doradczych najważniejszych nazistowskich liderów politycznych i militarnych. Dzięki temu Niemcy mogli rozpocząć II WŚ, którą w zasadzie nawet mogli wygrać, gdyby najpierw zaatakowały ZSRR a nie Europę zachodnią. 
  • W czasie wojny amerykańskie koncerny przemysłowe kontynuowały dostawy zaawansowanej techniki nazistowskim Niemcom poprzez tzw. firmy „słupy” w Argentynie a także w europejskich państwach nie biorących udziału w wojnie (np. w Szwecji i Szwajcarii). Np. dzięki IBM-owskim maszynom na karty dziurkowane (obsługiwane pośrednio przez IBM) Naziści byli świetnie poinformowani (coś a la ówczesny „Facebook”) i wymordowali dzięki temu około 4 milionów ludzi (2,5 mln Żydów, 0,9 mln Polaków i 0.6 mln innych Europejczyków).
    • Transport na specjalnie przystosowanych do tego ciężarówkach był podstawowym środkiem w niemieckim „parciu na Wschód”. Otóż sprzęt ten dostarczały europejskie oddziały firm Ford i General Motors. Fabryka Ford Motor Company w Poissy koło Paryża produkowała ciężarówki dla Wehrmachtu (20 dziennie), a inna fabryka Forda w Zurichu wyremontowała 2 tysiące ciężarówek niemieckich i przerabiała je na zasilanie węglem drzewnym. Kiedy brytyjski RAF zbombardował fabrykę w Poissy w marcu 1942 r. rząd Vichy (za zgodą rządu niemieckiego) wypłacił Fordowi odszkodowanie w wysokości 38 mln. franków, a fabrykę przeniesiono do Algieru, który był kontrolowany przez Vichy. Po wojnie Ford także otrzymał odszkodowanie od rządu amerykańskiego. Firma ta wyprodukowała 50 proc. systemów napędowych bombowca Junkers Ju 88, który siał zniszczenie w zdobywanej Europie, we wrześniu 1939 zniszczył 30 proc. budynków w Warszawie. Około 6000 transporterów wojskowych wyprodukowanych przez amerykańskiego Opla (w latach 1930-tych. GM mocno inwestował w rozwój Opla w Niemczech, który miał 40 proc. rynku i 60 proc. w eksporcie) zostało wykorzystanych w napaści na Polskę. 
    • Łożyska są podstawą funkcjonowania zmechanizowanych systemów wojskowych, w tym w lotnictwie i okrętach. Wielki szwedzki koncern SKF zaopatrywał praktycznie cały świat w swoje łożyska. W czasie wojny dostarczał największą ich ilość ze swych fabryk, w tym z tej w Filadelfii, do nazistowskich Niemiec, nawet kosztem amerykańskich potrzeb. Wynikało to m.in. z tego, że biznes z Niemcami był pewny, a ich spodziewane zwycięstwo w Europie mogło utrwalić na dobre ów biznes. Poza tym w grę wchodziły osobiste sympatie szefa firmy w stosunku do nazistów.
    • Łączność telefoniczna i telegraficzna była podstawą niemieckich sukcesów w Europie. Otóż ów system telekomunikacyjny został zbudowany w Niemczech przez amerykański koncern ITT (International Telephone & Telegraph), który pierwszy w świecie zbudował zintegrowaną światową sieć telefoniczną. Firma ITT, kierowana z Nowego Jorku, funkcjonowała w Niemczech w czasie wojny, za pozwoleniem Gestapo i przy zamkniętych oczach amerykańskiej administracji. Firma produkowała także tele-systemy dla Niemiec w swych fabrykach w neutralnych państwach, takich jak Hiszpania, Portugalia, Szwajcaria i Szwecja. Niemiecka armia, marynarka i lotnictwo kupowały od ITT centrale telefoniczne, telefony, gongi alarmowe, boje sygnalizacyjne, urządzenia ostrzegawcze w samolotach, sprzęt radarowy i 30 000 bezpieczników miesięcznie potrzebnych artylerii, która zabijała amerykańskich, francuskich, brytyjskich, polskich, hinduskich i innych żołnierzy.
    • Amerykański koncern Bandix Aviation pod koniec 1940 r., kiedy Niemcy zajęły Francję, Belgię i Holandię, czyli wojna była w pełni, dostarczył pełną dokumentację techniczną firmie Robert Busch dla produkcji rozruszników silników diesla dla samolotów, czołgów i ciężarówek.
    • Wielu amerykańskich i francuskich autorów[1] uważa, że Wall Street wytyczył Hitlerowi drogę do zwycięstwa. Zaczęło się to już w 1920 roku na wzór budowania sił zbrojnych Armii Czerwonej od 1917[2]. Na przykład w 1934 Niemcy produkowały 300,000 ton naturalnej benzyny i 300,000 ton syntetycznej benzyny, ale 10 lat później, w czasie II wojny światowej było to już 20-krotnie więcej – 6,5 miliona ton benzyny, z czego 85% stanowiła syntetyczna benzyna, uzyskiwana dzięki patentom i pomocy technicznej przekazanej przez amerykański Standard Oil of New Jersey. Jej produkcją zajmował się koncern I.G. Farben, który powstał w 1926 roku dzięki kredytom udzielonym Niemcom przez Wall Street[3]. Funkcjonuje opinia, że bez pomocy I.G. Farben Hitler nigdy nie doszedłby do władzy, nie byłoby, więc II wojny światowej. Warto zauważyć, że pod koniec 1939 koncern ten zarządzał 380 innymi niemieckimi firmami i 500 firmami zagranicznymi, które pracowały nad rozwojem niemieckiej maszyny wojennej.
    • Ropa naftowa, tak konieczna w prowadzeniu wojny zmechanizowanej, była dostarczana Niemcom przez Standard Oil i Davis Oil Company różnymi drogami, najczęściej poprzez „słupowe” firmy w Ameryce Południowej, a nawet bezpośrednio na portugalskie Azory (2 godziny lotu samolotem z kontynentalnej Europy). Tam były w nią od razu zaopatrywane niemieckie łodzi podwodne (tzw. u-boat), by natychmiast zaatakować statki i okręty amerykańskie, brytyjskie i polskie pływające po Atlantyku. Część tych dostaw była przepompowywana do niemieckich tankowców, które potem płynęły do Hamburga w celu konwersji ropy (dla silników Diesla) w wysoko oktanową benzynę lotniczą, dla samolotów, które niszczyły amerykańskie, brytyjskie i polskie lotnictwo. W niektórych okresach rynek hiszpański i niemiecki był lepiej zaopatrzony w benzynę niż amerykański. Pikanterii dodaje fakt, że amerykańska firma w Szwajcarii dostarczała benzynę ambasadzie niemieckiej i jej agendom w tym kraju.
    • Istnieje uderzające podobieństwo między Nowym Ładem (New Deal) Roosevelta a Planem 4-letnim Hitlera. Według Suttona (2002, str. 22–32) oba były opracowane przez tych samych specjalistów z amerykańskiej firmy General Electric, która miała swój oddział w Niemczech. Ten sam autor (str. 167) twierdzi, że Wall Street pchnął Hitlera do wojny z Francją, w 1940, aby ograniczyć światowe wpływy mocnej francuskiej finansjery, m.in. potężnej rodziny Rothschildów. Hitlera nie trzeba było długo namawiać, ponieważ nienawidził Francuzów (za bezwzględne żądania płacenia odszkodowań wojennych, których Niemcy nie były w stanie spłacać), a Rosjan postrzegał, jako „niższą” rasę. Z dzisiejszej perspektywy był to pozytywny wpływ Wall Street, ponieważ dzięki temu Hitler przegrał II wojnę światową. Gdyby postąpił logicznie i najpierw (1940) zaatakował ZSRR, dostałby olbrzymie wsparcie państw zachodnich zarówno w postaci kredytów, jak i wszelakiego rodzaju dostaw, które uczyniłyby Niemcy potęgą bardzo trudną do pokonania przez Zachód, który raczej wolałby „robić biznes” z Niemcami, niż pójść z nimi na wojnę. 
  • W czasie wojny amerykańskie lotnictwo nie bombardowało niemieckich fabryk, których akcjonariuszami byli Amerykanie, jak np. Ig Farben w Oświęcimiu, która to fabryka produkowała gaz do komór gazowych, także nie bombardowano dróg kolejowych do tego obozu, który dostarczał robotników do tej fabryki z całej Europy. 
  • Po oddaniu Polaków Sowietom (w Teheranie 1943 i Jałcie 1945) Polacy zostali zniewoleni na 45 lat przez Sowiety, co spowodowało niespotykany w demokratycznej Europie, w tym w pokonanych Niemczech wyzysk polskich obywateli przez sowiecki system. Co dodatkowo spowodowało wyjazd na poniewierkę na Zachód z Polski około 3 mln ludzi w latach 1945-1989. Podczas gdy w omawianym czasie np. Żydzi (najciężej doświadczeni w wojnie) mogli rozwijać się w demokratycznym Izraelu (od 1948) i innych demokratycznych państwach Zachodu.
  • Polska została oddana Sowietom za cenę ich udziału w wojnie w Europie i Azji (przeciw Japonii), dzięki czemu Alianci mogli wygrać globalną wojnę z Niemcami.
  • Oddanie to polegało na nieegzekwowaniu przez Aliantów wolnych wyborów w Polsce, które były uzgodnione w Jałcie. 
  • Polska zniewolona zrezygnowała z reparacji w 1954 r. wobec NRD a nie RFN.
  • Polacy wepchnięci do Sowieckiego Bloku po wojnie nie mogli skorzystać z Planu Marshalla w 1948 r. podczas gdy Niemcy winne zbrodni przeciwko ludzkości dobrodziejstwem tego planu zostały nagrodzone.

Czy Niemcy nic nie zapłaciły za swe zbrodnie?

Największe odszkodowania za drugą wojnę światową otrzymali sami Niemcy – według Hanny Radziejowskiej, dyrektor Instytutu Pileckiego w Berlinie. Jak przekazała, sprawa dotyczy przede wszystkim tzw. wypędzonych (75 mld euro) oraz ofiar NSDAP obywatelstwa niemieckiego – Żydzi, osoby prześladowane politycznie, ofiary T4, homoseksualiści etc. (14 mld euro). Razem daje to 89 mld euro, podczas gdy wszystkie pozostałe ofiary niemieckich zbrodni i okupacji otrzymały 65 mld euro.

W te 65 miliardów są już wliczone odszkodowania wypłacane np. na podstawie umowy dwustronnej z Izraelem, pieniądze dla ofiar pracy przymusowej i ofiar eksperymentów medycznych, odszkodowania na podstawie umów międzypaństwowych itd. Niemcy Zachodnie wypłaciły odszkodowania na rzecz Izraela i Światowego Kongresu Żydów za skonfiskowane dobra żydowskie na podstawie ustaw norymberskich, pracę przymusową i prześladowania. Jednakże nie wypłacono odszkodowań za zabitych Żydów podczas Holokaustu.

Natomiast powołując się na amerykański akt JUST Act (447) Amerykańskiego Kongresu stawia on Polskę jako beneficjenta wojny i winnego niemieckich zbrodni przeciwko ludności w czasie II Wojny Światowej. Podczas gdy Polska i Polacy są po Romach i Żydach najbardziej poszkodowanym narodem w tej wojnie.  Dlatego skoro zgodzimy się, za Amerykańskim Kongresem, że organizacjom żydowskim należy się odszkodowanie za utracone możliwości rozwojowe, tak i Romom oraz Polakom należą się także podobne odszkodowania. Na zasadzie uniwersalnej sprawiedliwości.  Jeżeli poniższe kwoty zostaną wypłacone Polsce i jej obywatelom, to wówczas można je ekstrapolować na straty poniesione przez środowisko żydowskie w Polsce podczas wojny.

Ile Polakom się należy za zbrodnie niemieckie pośrednio wspomagane przez inne państwa?

Wysokość moralnego odszkodowania za stracone możliwości rozwoju polskiego życia swego i dzieci można oszacować, jak następuje wg. aktualnych cen (w polskich jednostkach miary):

  • 5 mln zabitych (3+2)                                            650 mld dol. ($130,000/życie)
  • 3 mln rannych                                                      340 mld dol. ($65,000/rannego)
  • 3 mln wysiedlonych                                             300 mld dol. ($100,000/wysiedlonego)
  • 4 mln uciekinierów z PRL                                    400 mld dol. ($100,000/uciekiniera)
  • 1 mln dzieci (dziś starszych ludzi)                        100 mld dol. ($100,000/dziecko)
  • 50% zniszczonej infrastruktury 1000-letniej     241 mld dol. ($16,9 mld w 1945 x 14.25)
  • Łącznie                                                                       2031 mld dol. lub 2,16 bln dol. 
  • W polskiej walucie w zaokrągleniu 10 bln złotych jest to o 40% więcej od obliczeń rządu Polskiego w 2022 r. 6,2 bln zł., które jednak nie uwzględniają strat wśród obywateli pochodzenia żydowskiego.  
Odszkodowanie za utratę możliwości rozwojowych powinno być wypłacone przez Niemcy i Stany Zjednoczone, które to państwa powinny dojść do porozumienia, ile każde z nich ma zapłacić za błędne decyzje i zbrodnie przeciwko wymienionym tu narodom.  Co do podziału tej sumy odszkodowania powinny porozumieć się wymienione tu państwa ofiary i Romowie. Ponieważ odszkodowanie to nie zostało wypłacone po wojnie, według ówczesnych cen, oblicza się według aktualnych cen. Odszkodowanie za zniszczenie infrastruktury uwzględnia się dotychczasowe ustalenie, ale powiększone 14,25 krotnie z uwagi na inflację okresie (1945-2019). W liczbie 5 mln zabitych uwzględnia się 2 mln rdzennych Polaków i 3 mln polskich obywateli żydowskiego pochodzenia.

Wypłaty powinny być wypłacane do 4-tego pokolenia (prawnuczkowie z uwago na upływ czasu nie z winy poszkodowanych). Niewypłacone kwoty powinny wspierać organizacje społeczne i pozarządowe mające wpływ na jakość społeczeństwa. Z tego funduszu wypłat powinny być wypłacone roszczenia żydowskich organizacji wobec Polski.

Z kwoty tej powinny skorzystać organizacje polskie kombatanckie w Polsce i polonijne na obczyźnie. Ponieważ polskie też, podobnie jak żydowskie organizacje starają się nadrobić straty rozwojowe wynikające z wojny.

Wypłacalność dłużników

Spłaty reparacji wojennych można rozłożyć na 20 lat, czyli w zaokrągleniu 100 mld dol. rocznie. Z podziałem Niemcy 80 mld dol. i Stany Zjednoczone 20 mld dol. Sumy te stanowią odpowiednio dla Niemiec 2% GDP i dla USA 0,0008% GDP. Ich wyplata nie powinna być problemem dla Niemiec i Stanów Zjednoczonych.

Wnioski

  1. Jak wynika z przeglądu dotychczasowych wypłat i porozumień międzynarodowych żaden Polak mieszkający w Polsce nie otrzymał odszkodowania za olbrzymie zbrodnie wojenne popełnione przez Niemcy. Wypłaty w 1992 r. były „wynagrodzeniem” za pracę w obozach pracy, jakimi ponoć były obozy pracy i koncentracyjne.
  2. Fakt pominięcia polskich obywateli w odszkodowaniach wojennych jest niczym innym jak formalnym i moralnym skandalem. Jeśli takie decyzje wynikały z decyzji Aliantów to pytanie jest czy nie należy ich także obciążyć reparacjami za kolaborację z Niemcami w czasie wojny. Czyż nie jest paradoksem, że Wielka Czwórka, z której Francja, USA i ZSRR kolaborowały z Niemcami pośrednio lub bezpośrednio jak Francja czy ZSRR (1939-1941) decydują o nieprzyznaniu odszkodowań Polakom, którzy praktycznie jedynie (i partyzanci Tity) walczyli bohatersko z Niemcami w latach okupacji i ponieśli horrendalne straty w populacji i infrastrukturze.
  3. Obciążenie Stanów Zjednoczonych za współdecydowanie o niewypłaceniu odszkodowań wojennych Polakom można porównać do obecnej dyskusji w USA o odszkodowaniach za okres niewolnictwa. Oczywiście obecnie żyjący Amerykanie bronią się, że i oni są przeciwnikami niewolnictwa i nie żyli w tamtych czasach więc nie mogą za nie odpowiadać. Czyż ich rodziny, a więc i oni sami nie dorobili się na niewolnictwie? Czy niewolnicy skorzystali z dobrodziejstw amerykańskiej demokracji, skoro jej przywódcy Jak G. Washington czy Th. Jefferson i inni nadal trzymali niewolników?
  4. Największym beneficjentem II wojny światowej są Niemcy, którzy wypłacili sobie odszkodowania większe od wypłat narodowi żydowskiemu, który skazali na całkowitą zagładę. Biorąc pod uwagę skuteczną obronę prawną Niemiec przeciw płaceniu odszkodowań wojennych, kraj ten może teraz sam dochodzić reparacji wojennych od Stanów Zjednoczonych za wspomaganie Niemiec podczas wojny. Wygląda to na paradoks, ale logicznie ma sens.
  5. Plan Marshalla 1948 postawił Niemcy na nogi a Polsce został także zaoferowany, ale chyba tylko formalnie, ponieważ wskutek zlekceważenia sprawy wolnych wyborów przez Aliantów zawartych w warunkach porozumienia w Jałcie, Polsce nie pozwolono tego planu przyjąć.
  6. Krycie się Niemiec za międzynarodowymi traktatami czy dotyczącymi granicy na Odrze i Nysie wcześniej podjętych i czy później, gdy regulowano prawnie zjednoczenie Niemiec po upadku NRD - nie może być kupczeniem milionowymi ofiarami zamordowanymi w omawianej wojnie, za zgodę na nową granicę i terytorium które było rekompensatą za odebrane polskie ziemie na wschodzie.
  7. Powyższe szacunki mają charakter orientacyjny, ale rząd wielkości jest bardzo duży. Zapewne przyjdzie Polakom czekać na odszkodowanie może i 100 lat jak to ma miejsce w przypadku Namibii. Obok Polaków Grecy występują z podobnymi roszczeniami.  

Felieton dr Jerzego Bulika

Ojczyzna

Rozmyślania inspirowane rocznicami przypadającymi w dniach 1 lipca, 1 sierpnia i 1 września (w kolejności: Dzień Kanady, rocznica Powstania, rocznica napaści Niemiec na Polskę).

Słownik języka polskiego PWN definiuje ojczyznę jako "kraj", w którym ktoś się urodził, którego jest obywatelem lub z którym jest związany więzią narodową”.

Dla mnie ta definicja jest niepełna i zawiera luki logiczne. Jeśli chodzi o warunek miejsca urodzenia to jest oczywiste, że kraj urodzenia nie musi być ojczyzną; może to bowiem być kraj przypadkowy (np. gdy matka rodzi będąc w podróży), może to być też kraj wymuszony przez okoliczności, w których matka znalazła się z konieczności (np. gdy jest uchodźczynią). Podobnie z warunkiem obywatelstwa: oznacza ono jedynie status formalny danej osoby; nadanie czy uzyskanie obywatelstwa nie oznacza „nadania” czy „wybrania” ojczyzny; demonstruje się to szczególnie wyraźnie w przypadku osób ubiegających się o azyl polityczny; otrzymują obywatelstwo w kraju schronienia, ale nie znaczy to, że ten kraj staje się nagle ich ojczyzną. Brakiem tej definicji jest też sytuacja, gdy ludzie wybierają sobie ojczyznę, jak to ma miejsce w przypadku imigrantów.

W moim widzeniu ojczyzny nie definiują żadne warunki formalne, ale nasze osobiste utożsamienie się z nią, całą, ze wszystkim co w sobie zawiera, dobre i złe, w dobrobycie i w biedzie, w warunkach pokoju i wojny, gdy jest wolna i zniewolona. Przyjęcie za swoje wszystkiego z czym się łączy, jak jej miejsce geograficzne, przyroda, krajobraz, klimat, ale przede wszystkim jej historia, kultura i tradycja, zarówno z epizodami wielkimi i wspaniałymi jak i boleśnie wstydliwymi, dzielenie z nią jej wzlotów, sukcesów i zwycięstw tak samo jak jej porażek, upadków i przegranych. Przeżywanie tak samo głęboko jej wielkości i szlachetności, jak też jej małości i niegodziwości, Rośnięcie w dumę z tego czym może się szczycić i poczuwanie się do współodpowiedzialności za zło, którego jest źródłem lub przyczyną.

Przyjęcie do swego wnętrza ojczyzny, to jednocześnie przyjęcie zobowiązania lojalności, troski i odpowiedzialności za nią. To wypełnianie swoich obywatelskich obowiązków, chronienie jej dobrego imienia, baczenie, by traktowała sprawiedliwie swoich obywateli i aby jej rządy przestrzegały ustanowionych praw. W przypadku zagrożenia - gotowość do obrony aż do oddania własnego życia.    

Czy można mieć jednocześnie więcej niż jedną ojczyznę? Z mojego własnego osobistego doświadczenia mogę powiedzieć, że tak. że można mieć dwie. Ja, czuję i uważam, że moją ojczyzną jest Polska i Kanada. W stosunku do jednej i drugiej staram się spełniać, jak mogę najlepiej to, co wyżej o ojczyźnie napisałem. Jednak muszę przyznać, że jest we mnie różnica w przeżywaniu Polski i Kanady, jako mojej ojczyzny. W stosunku do Polski wszystko, co wiąże się z nią jako ojczyzną, ma podkład głęboko uczuciowy. W przypadku Kanady, moja „ojczyzność” jest wyrozumowanym produktem mojego umysłu.

Czy można uważać, że przez tę różnicę jedna z moich ojczyzn jest ważniejsza i bardziej uprzywilejowana, a druga mniej ważna i dyskryminowana. Myślę, że nie. Myślę, że miejsca, które one we mnie zajmują, serce i umysł, nie są w stosunku do siebie ani lepsze, ani gorsze, są inne.  I najważniejsze: ta różnica wewnętrznego miejsca obydwu ojczyzn nie skutkuje żadną różnicą w mojej postawie w stosunku do nich. Wszystko, co gotów jestem zrobić dla mojej ukochanej ojczyzny, Polski, gotów jestem tak samo zrobić dla mojej wyrozumowanej ojczyzny, Kanady. Witaj mój świecie dwu ojczyzn!

PS. Od redakcji: Podobne odczucia mogą mieć wszystkie te Dzieci Powstania, które los rzucił w części Polski dalekie od Warszawy

Odeszli od nas

Barbara Majewska-Luft


Sanitariuszka w obozie Dulag 121. Pisaliśmy o Niej w biuletynie Nr 58. Zmarła w sierpniu 2022 w wieku 98 lat. Córka współwłaściciela fabryki ołówków w Pruszkowie. Kultywowała piórem i spotkaniami pamięć o byłych więźniach Dulag 121. Przez wiele lat powojennych szanowana i zasłużona nauczycielka języka polskiego w liceach warszawskich.

Zbigniew Banet

Urodzony w 1940 r. w Warszawie. Dziecko Powstania. Zmarł w czerwcu 2022 r.

Przez 40 lat prezes Ludowego Klubu Sportowego Klimczok Bystra, wychowawca skoczków narciarskich.  Jeszcze w 2021 roku uczestniczył w obchodach w Dulag 121.


Pan Zbigniew wykorzystał okazję pobytu w Pruszkowie i wręczył naszemu Stowarzyszeniu życzenia pomyślności. Również wtedy zapraszał w swoje strony do prowadzonych przez siebie ośrodków sportowych na wypoczynek. Niestety nie zdążyliśmy z tego zaproszenia skorzystać...