15 kwi 2017

Biuletyn Nr 25, kwiecień 2017



Biuro Fundacji Kościuszkowskiej w Waszyngtonie pomoże naszemu Stowarzyszeniu w nawiązaniu kontaktów z mieszkającymi na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych dziećmi powstania. Na zdjęciu waszyngtońska siedziba Fundacji.


Życzenia Wielkanocne, trochę na wesoło 

W lany poniedziałek zeszłego roku do późnej nocy czytałem o polskich obyczajach wielkanocnych. 

Toteż kiedy wczesnym rankiem obudził mnie wielkanocny królik, niełatwo przyszło mi otrzeźwieć, tym bardziej, że czytając, mam zwyczaj, ze względu na podeszły wiek, zażyć kilka kieliszków słodkiego wermutu. Zwróciłem jednak uwagę, że królik był olbrzymi – tego samego wzrostu a nawet wyższy ode mnie. Nie przejąłem się tym, bo nie takie rzeczy w życiu widziałem.

- Wstawaj dziadku – powiedział – idziemy do banku.
- Toż to Wielkanoc – banki nieczynne – powiedziałem.
- Już wtorek. Pospałeś sobie. Wstawaj.
- A pocóż mi do banku?
- Jak to po co? Dziś rękawka. Na Krakowskim Przedmieściu mieszkasz, więc rękawkę obejść trzeba. Wstawaj.

Ogromne uszy wyglądały groźnie, długie wąsy drgały złowieszczo. Trzeba było wstać. Naciągając koszulę przypominałem sobie co wiem o rękawce. Święto rękawki przypada na wtorek po Wielkiej Nocy, obchodzą je krakusy a najlepiej obchodzić je na kopcu Krakusa. Ci co są zamożni stoją na szczycie kopca i zrzucają w dół biednym i dzieciom owoce, słodycze i pieniądze. Ale i innym, słabiej z Krakowem powiązanym, nikt obchodzenia tego święta nie zabrania.

Bank miałem tuż pod bokiem. Wciąż zaspany zastanawiałem się ile wziąć.
- Bierz wszystko – powiedział królik.
Popakowałem pieniądze po kieszeniach:
- Teraz na kopiec - powiedziałem.
- Gdzie tam na kopiec. Za daleko. Z powrotem do domu.

W domu królik wyciągnął ze schowka moją domową drabinkę.
- Siadaj – tam na górze – powiedział.
Siadłem, było trochę niewygodnie, ale dało się.
- Teraz rzucaj.
- Co rzucaj?
- Jak to co – pieniądze. Ja jestem na dole.
Zacząłem rzucać. Ale banknoty jak to banknoty – lecą gdzie chcą. Biedny królik nie nadążał ze zbieraniem, musiał kicać po całym pokoju, tupał ze złości.
- Więcej nie ma. Ale... jeszcze tam w rogu leży dwusetka – powiedziałem po paru minutach.
- No dobrze – powiedział królik chowając do torby ostatni banknot – to ja idę. Tylko jeszcze zdejmę głowę bo mi niewygodnie.

W ten wtorek przyjdę do Was, kochani, na rękawkę, tylko że tym razem stanę na dole.

A na razie jeszcze raz:

WESOŁYCH ŚWIĄT WIELKANOCNYCH



Stowarzyszenie Dzieci Powstania
 Warszawskiego 1944
KONTAKT: 04-083 Warszawa, ul. Igańska 26 m. 38 sdpw44@gmail.com
     Nr konta SDPW1944 w Banku Gospodarki Żywnościowej (BGŻ):
           10 2030 0045 1110 0000 0395 9950            

Zaproszenie
Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 w porozumieniu z Muzeum Powstania Warszawskiego i Instytutem Pamięci Narodowej organizuje sesję naukową „Powojenne losy Dzieci Powstania Warszawskiego.
Niewiele czasu, może tylko kilka lat, pozostaje do zebrania relacji o dalszym życiu ludzi dotkniętych w dzieciństwie wojenną traumą. Zebrane wspomnienia będą naszym dobrem narodowym, a zarazem będą wykorzystane w badaniach w dziedzinach historii i nauk społecznych.
Dzięki działaniom pana Jerzego Mireckiego w roku 2012 wydana została książka „Dzieci 44” zawierająca wspomnienia warszawskich dzieci z okresu powstania.
Dziś czas na uzupełnienie tych wspomnień.
Zapraszamy dzieci powstania do spisania swoich wspomnień z okresu powojennego. 
Forma wspomnień może być całkowicie dowolna, tak samo jak okres czasu którego wspomnienia dotyczą. Może to być czas zaraz po zakończeniu Powstania a może to być relacja pokrywająca kilka dziesięcioleci. W miarę ich napływu wspomnienia będą udostępniane (za zgodą autora) w Biuletynie Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944, a po zakończeniu akcji zamierzamy spowodować wydanie ich w formie książkowej.
Prosimy o odpowiedź mejlową (nawet jeśli jest negatywna) – do przesłania jej wystarczy przecież kilka kliknięć.
Z Wyrazami Szacunku

Profesor Andrzej Targowski,
Honorowy Przewodniczący Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944,

Jerzy Mirecki,
Autor książki Dzieci 44,

Dr Andrzej Olas,
Dr Wojciech Łukasik,
Profesor Roman Bogacz,
Ewa Chrzanowska,
Maria Nielepkiewicz,
Za Zarząd Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944.


Sympozja, wystawy, spotkania: Co się dzieje w Muzeum Powstania Warszawskiego, w Warszawie, w Polsce i na świecie.

Baza Ofiar Cywilnych. Muzeum Powstania Warszawskiego prowadzi bazę ofiar cywilnych, link tutaj. Pomóż uzupełnić listę.

9 maja Teatr LUZ wystąpi ze spektaklem "Dzieci Powstania '44" w Białej Podlaskiej. Kontakt: ftnluzsiedlce@gmail.com.

Co dzieje się w Stowarzyszeniu:

Wzbogaca się baza naszych wspomnień. Dziś zamieszczamy comiesięczny felieton honorowego prezesa Stowarzyszenia, profesora Andrzeja Targowskiego, ciąg dalszy wspomnienia profesor Agnieszki Muszyńskiej i życzenia wielkanocne. 


Widziane z krzesła Honorowego Prezesa 

profesora Andrzeja Targowskiego




Warszawa 44” a Hiroszima-Nagasaki 45” po 72 latach


Łączy nas wiele, pomimo, że odległość między tymi miastami wynosi 8323 km, ale łączy je II Wojna Światowa tak pod względem porównywalnej liczby zabitych jak i fakt, że polscy naukowcy przyczynili się do pokonania Japonii przez Amerykanów. Pomimo, że Amerykanie oddali Wschodnią Europę Sowietom. Wprawdzie za cenę pokonania Japończyków na lądzie przez Armię Czerwoną. W Polsce mało wiemy o wojnie na Pacyfiku między USA i Japonią, do której przyłączyli się Niemcy 14 grudnia 1941 r. po Japońskim ataku na Pearl Harbour. Całe szczęście, ponieważ m.in. dzięki temu przegrali wojnę.


Sowieci lekceważyli Powstanie. Pisałem już w naszym Biuletynie, że m.in. nie pozwolili na lądowanie samolotów lecących z Włoch z logistyką dla Powstania na lotniskach pod kontrolą sowiecką. Wszakże w tym czasie około 15,000 sowieckich marynarzy było szkolonych na Alasce w posługiwaniu się danymi im 250 okrętami przez Amerykanów.  Kierował tym programem szkolenia kapitan Maxwell (ur. Dzwonkowski, z którego wnuczką byłem w kontakcie), ponieważ umiał świetnie kląć po rosyjsku, czyli miał wspólny język z owymi marynarzami. (Potem został admirałem i dowódcą krążownika Ohio). Dlatego Stalin zakpił z Mikołajczyka, kiedy ten powiedział mu, że wybuchło Powstanie w Warszawie. No i co z tego miał odpowiedzieć w duchu rozbawiony Stalin.

Wojna na Pacyfiku była b. dramatyczna dla Amerykanów aniżeli wojna w Europie. W 2016 roku ukazała się w USA książka Killing the Rising Sun pióra Billa O’Reillego (wspomaganego przez Martina Dugarda). Autor prowadzi najpopularniejszy program publicystyczny w amerykańskiej TV (Fox channel).  W pewnym sensie uwypukla głównie wysiłek amerykański a nie dostrzega wysiłku innych wybitnych ludzi, którzy nie byli rdzennymi mieszkańcami tego lądu. Postanowiłem mu przypomnieć jak to naprawdę było z ostatnią fazą wojny na Pacyfiku.  Napisałem do niego list, który tu publikuję    
Mr. Bill O’Reilly
Fox News Channel
New York, NY 10036-8795

Szanowny Panie O’Reilly: (list przetłumaczony z angielskiego)                          16 marzec 2017                                                                                               
Gratuluję Panu opublikowania świetnej książki Killing the Rising Sun (2016). Łączy ona mały obraz z dużym obrazem i wyjaśnia główne sprawy lepiej niż wiele innych książek na ten temat. Jednakże jest parę spraw, które warto przedyskutować:
1.       Prezydent FDR zaprosił Sowiety do wojny z Japonią w Chinach za co mieli oni obiecaną Wschodnią Europę (w Teheranie i Jałcie). Można podać wiele faktów wspierających tę tezę. W Pana książce wygląda na to, że Sowieci weszli do Chin wbrew woli Amerykanów. Prezydent Truman nie lubił Sowietów, ale Prezydent FDR miał słabość do Wujka Joe. Sowieci po prostu realizowali niepisane porozumienie o ich roli w Azji. Zarówno Bomba A i pokonanie Armi Japońskiej przez Czerwoną Armię zadecydowało o poddaniu Japonii w sierpniu 1945 r.
2.       Rola Dr Roberta Oppenheimera w Los Alamos is wyolbrzymiona. Będąc o lewicowych poglądach (żona, brat, bratowa, przyjaciółka i żona byli komunistami) był figurantem, pomimo formalnego kierowania Laboratorium w Los Alamos. Ma Pan rację, że gen. L. Groves był szefem projektu, ale politycznym, natomiast faktycznym kierownikiem projektu był Węgier dr Edward Teller. Po egzekucji Juliana i Ethel Rozenbergów na krześle elektrycznym za szpiegostwo i aresztowaniu szeregu pracowników tego Laboratorium, którzy byli szpiegami, ciężar pracy rozwojowej spadł na Węgrów, Polaków i Anglików.
3.       W sierpniu 1939 r. na Węgrzech urodzony fizyk Leo Szilard a Eugene Wigner napisali szkic listu dla Einsteina-Szilarda o „ekstremalnie mocnej bombie nowego typu,” którzy wysłali ten list do Prezydenta FDR.  Prezydent list przeczytał, bowiem napisał go Albert Einstein i projekt zatwierdził. Pan napisał, że fizyk ten był usunięty na bok, ponieważ miał lewicowe poglądy. To prawda, nawet jego ostatni partnerka była szpiegiem sowieckim. Ale jego specjalnością była teoria grawitacji a nie atomistyka. List napisał, ponieważ jego nazwisko gwarantowało, że Prezydent go przeczyta. Ale do pracy w Los Alamos nie spieszył się.
4.       Dlaczego fizycy z Europy Wschodniej byli tacy ważni w tym projekcie? Ponieważ zjawisko radioaktywności było odkryte przez Polkę Marię Skłodowską-Curie, która otrzymała 2 nagrody Nobla, a jej najbliższa rodzina otrzymała ich w sumie 5. Następnie fizycy z Francji, Włoch, W. Brytanii, Węgier rozwijali tę dziedzinę fizyki. W Los Alamos, (Węgier) John von Neumann swymi obliczeniami interdyscyplinarnymi przyczynił się do sukcesu konstrukcji bomby A, a w Polsce urodzony, z lwowskiej szkoły matematyki, Stanisław Ulam (znałem go) został nazwany przez tygodnik TIME – ojcem bomby H, ponieważ swymi obliczeniami udowodnił, że aby ta bomba zadziałała, rozrusznikiem musi być bomba A. Pan wspomniał o tym wymaganiu, ale nie podał jego autora. Sugestia była wyczuwalna, że to zawdzięcza się R. Oppenheimerowi.
5.       Po wojnie, R. Oppenheimer został dyrektorem Instytutu Zaawansowanych Badań przy Uniwersytecie Yale, gdzie pomógł kilku uczonym otrzymanie nagrody Nobla, sam jednak jej nie dostał. Jego chaotyczne życie prywatne miał negatywny wpływ na jego badania naukowe. Natomiast John von Neumann i Stanisław Ulam w tym samym miejscu zdefiniowali teorię gier, która znalazła zastosowanie w wielu naukach, w tym ich metoda symulacyjna Monte Carlo. Sławny film Blue Mind został oparty na tej teorii. Także współ-opracowali pierwszy amerykański komputer JOHNIAC z wczytanym programem (pierwszy ENIAC był programowany na zewnętrznych tablicach przy pomocy mozaiki drutów jak w maszynach na karty dziurkowane). Komputer ten prowadził usługi od 1953 przez następne 13 lat do 1966 r., kiedy już funkcjonowały świetne komputery IBM.
6.       Odnośnie wspominanych w Pana książce japońskich zbrodni wojennych, to spotkałem się z wywiadem pewnego japońskiego weterana tej wojny, który przyznał się, że zgwałcił Chinkę, potem ją zabił a następnie zjadł. Czy może być gorsza zbrodnia przeciwko humanizmowi.
   
Załączam moją książkę Japanese Civilization in the 21st Century (New York: NOVA 2016) aby zorientować
Pana jak Japonia świetnie rozwinęła się po druzgocącej klęsce w II Wojnie Światowej.

Z wyrazami szacunku i najlepszymi życzeniami w dalszych sukcesach wydawniczych

Prof. Dr. Andrzej Targowski
President Emeritus Study of Civilizations (2007-2013)
of the International Society for the Comparative
Honorary President of the Association of the Children of Warsaw Uprising 1944.

Paradoks bronionych.
We wrześniu 1939r. Anglicy I Francuzi nam nie pomogli czasie inwazji Niemiec, pomimo traktatowego zobowiązania. To my Polacy pomogliśmy Francji na wiosnę a Anglii w lecie 1940 r.  jak byli zaatakowani przez Niemcy. Amerykanie nie pomogli Polsce otrzymać wolność w 1945 r., ale za to my Polacy pomogliśmy im pokonać Japończyków w tymże roku, zaledwie kilka miesięcy po zniewoleniu Polski.  W myśl polskiego hasła Za Waszą i Naszą Wolność. 

Profesor Andrzej Targowski

WSPOMNIENIA Z OKRESU  DRUGIEJ WOJNY ŚWIATOWEJ (5)


Profesor Agnieszka Muszyńska

Wieczorem tego dnia, w tajemnicy przed Mamą i bratem, znalazłam ustronne miejsce,  gdzie zamierzałam egoistycznie nasycić się moją czekoladą. Odwinęłam zewnętrzne opakowanie oraz sreberko i z namaszczeniem skierowałam tabliczkę do ust, oczekując na znany, wspaniały, rozpływający się smak. Próbowałam polizać, a potem odgryźć kawałek. Niestety! Wszystko na próżno. Odgryzienie było zupełnie niemożliwe, a oczekiwany, błogi smak wcale nie urzeczywistniał się. Po bliższym obejrzeniu tabliczki okazało się, że była ona zrobiona z drewna. Moja wymarzona czekolada okazała się być witrynową atrapą!! Jakże głębokie było to moje bodaj pierwsze w życiu poważne rozczarowanie... 

Koczowanie na dworcu trwało kilka dobrych tygodni, „urozmaicanych” przez Niemców sporadycznymi nalotami w poszukiwaniu broni i ukrywających się Powstańców. Wreszcie nadjechał zapowiedziany pociąg ze znakami Czerwonego Krzyża, składający się z wagonów towarowych, wypełnionych wielopiętrowymi pryczami. Kilka następnych dni trwało żmudne ładowanie i rozmieszczanie pacjentów oraz personelu w tym pociągu. Opuszczając Warszawę zamykał się za nami cały poprzedni etap życia. Pozbawionych  prawie wszystkiego, upokorzonych, wywożono nas w nieznane. Niemal jako epitafium, trzeba tu dodać, że dopiero prawie pół wieku później, w wolnej  Polsce prawda o Powstaniu Warszawskim stała się wiedzą historyczną, dostępną dla wszystkich.

Kura. Po tygodniu podróży, okazało się, że wylądowaliśmy w Krakowie. Budynek w centrum Krakowa, odebrany przez Niemców klasztorowi Jezuitów, stał się na kilka miesięcy wielkim warszawskim szpitalem. Najwyższe, trzecie piętro zajmował personel; na pozostałych piętrach ulokowani zostali pacjenci. Ze względu na przeludnienie, niedostatek sprzętu szpitalnego, lekarstw, opału i żywności, warunki życia były niezwykle trudne. Wraz z moją Mamą i bratem – sanitariuszem, oraz zaprzyjaźnioną trzyosobową rodziną – panią Muszką Rakowską z dwójką nastolatków, również zatrudnionych w szpitalu jako sanitariusze, mieszkaliśmy w niewielkim pokoju na trzecim piętrze. Jedynie ja, mając tylko 9 lat, nie byłam zmuszona do pracy w szpitalu. Poza szkołą, do której mnie od razu zapisano, należało jednak do mnie wiele domowych obowiązków. Jednym z nich była pomoc w zaopatrywaniu nas wszystkich w jedzenie. W okresie jesienno-zimowym, w obliczu zbliżającego się sowieckiego frontu i wśród zdesperowanych niemieckich okupantów, o jakąkolwiek żywność było niezwykle trudno. Pewnego grudniowego dnia nasza współmieszkanka, pani Muszka, wybrała się wraz ze mną na miasto, by zdobyć jakieś artykuły żywnościowe. Sklepy praktycznie nie działały – albo świeciły pustkami, albo wogóle były zamknięte. Jedyną szansę stanowił rynek, na który okoliczni rolnicy zwykli dowozić produkty. Teraz jednak, gdy Armia Czerwona wyraźnie zbliżała się do Krakowa i słychać było już kanonadę ciężkich dział, rolnicy przestali wogóle przyjeżdżać. Bez większej nadziei podążyłyśmy jednak kierunku rynku. Po drodze pani Muszka uważnie rozglądała się czy przypadkiem nie spotkamy jakiegoś rolnika udającego się na rynek. Po półgodzinnym marszu nagle pani Muszka przyspieszyła kroku, wskazując po przeciwnej stronie ulicy kobiecinę zakutaną w wełnianą chustę i niosącą spory koszyk. Chusta świadczyła o pochodzeniu wiejskim, a koszyk budził duże nadzieje. Szybko dotarłyśmy do kobieciny i pani Muszka rozpoczęła rozmowę. Okazało się, że w koszyku siedziała duża, brązowa, bardzo przystojna... kura. Pani Muszka natychmiast złapała protestującą gdakaniem kurę i nie wypuszczając jej z rąk rozpoczęła     z kobieciną targi o cenę. W międzyczasie wokół nas zaczął zbierać się tłum ludzi, próbujących, tak jak i my, zdobyć coś do jedzenia. W tym momencie zaczęła się gdzieś blisko strzelanina. Pani Muszka ciągle piastując kurę, pociągnęła nas wszystkich do bramy budynku obok. Mimo różnych zabiegów otaczających nas zdesperowanych poszukiwaczy żywności, nie pozwoliła kury sobie odebrać. Ja służyłam jako tarcza oddzielając tłum od pani Muszki i kury. Targ z kobieciną został dobity w bramie. Reszta tłumu musiała zadowolić się paroma jajkami, które wyłowiono z dna koszyka kobieciny.

Szczęśliwie po paru minutach strzelanina przeniosła się gdzieś dalej. Wychyliwszy się z bramy sytuacja w okolicy została zbadana i oceniona względnie pozytywnie, po czym zaczęłyśmy ostrożnie podążać w kierunku naszego szpitala. Pani Muszka trzymała kurę pod pachą w dużej torbie. Ja dreptałam obok, ogromnie ciesząc się tą kurą. Wcale nie chodziło mi o jedzenie, cieszyłam się, że będziemy mieli, choć może i nie na długo, żywe zwierzątko w domu. W myśli już nadałam kurze imię, Lora. Po wysiedleniu nas z naszego mieszkania w Warszawie, gdzie mieliśmy przez wiele lat sjamską kotkę i często również małe kocięta, ogromnie tęskniłam za zwierzętami. Kura siedziała cicho i zdawała się być zadowolona z odmiany losu. Otwarcie torby i uroczysty pokaz wielkiej zdobyczy w naszym szpitalnym pokoju wywołały burzę radości. Kurze rozwiązano nogi, co skwitowała aprobującym gdaknięciem.  Szczęśliwie Mama zdobyła w międzyczasie jakieś inne jedzenie i kurę ominęło natychmiastowe włożenie do garnka. Kura została zakwalifikowana jako „żelazna rezerwa na czarną godzinę“. Pokojowe gremium zaakceptowało nadane kurze przeze mnie imię „Lora” (taką nazwę miała jedna z kur naszej Babci Emilki). Mama wygrzebała z zapasów woreczek z kaszą i postawiła przed Lorą napełnioną kaszą miseczkę. Lora rzuciła się z pasją na jedzenie. Musiała być wygłodzona po długiej podróży i pełnych napięcia przeżyciach. A my cieszyliśmy się, że to kura, a nie my, zjada tę kaszę... Po powstaniowych miesiącach żywienia się wyłącznie kaszą, mieliśmy kaszy dość do końca życia. Lora wydziobała skrzętnie miseczkę i całkowicie odprężona zaczęła rozglądać się po naszym niewielkim i przeraźliwie zagraconym pokoju. Po chwili też udała się na rekonesans, przyglądając się sprzętom i jakby je obwąchując. Adaptowała się do zupełniej, nowej sytuacji. I tak kura zamieszkała z nami w pokoju jako siódmy lokator. Parę razy dziennie dostawała kaszę wysypywaną z woreczka do miseczki, tak, że po paru dniach świetnie już ten woreczek rozpoznawała i zawsze biegła ku niemu z radosnym gdakaniem. Ten woreczek przydawał się też bardzo, gdy ktoś przez nieuwagę pozostawiał otwarte drzwi naszego pokoju i Lora miała okazję zwiedzania „obcych krajów”, wybiegając na długi korytarz. Nie było to zbyt bezpieczne ani dla nas ani dla kury. Wystarczyło jednak tylko pokazać Lorze z daleka woreczek z kaszą i zawołać: – Cip, cip, Lora!! – by natychmiast z rozpostartymi skrzydłami i głośnym gdakaniem przybiegała z powrotem do naszego pokoju. Mieszkając z Lorą szybko zwróciliśmy uwagę, że kurzy język jest bardzo bogaty. Lora wyrażała tym językiem swoje zmienne stany ducha. 

Najrozmaitszymi dźwiękami, różniącymi się tonacją, barwą, nasileniem i długością brzmienia oznajmiała, że jest zadowolona, niespokojna, zadziwiona, albo zła. Pewnego wieczoru Mama skończywszy prasowanie odstawiła niklowane żelazko na podłogę. Lora podeszła bliżej, by przyjrzeć się nowemu rekwizytowi na jej terytorium. Sądząc z odgłosów jakie wydawała, od razu zorientowaliśmy się, że coś jest nie w porządku. Jej gdakanie miało wydźwięk ostrzegawczo-agresywny. Zbliżyła się następnie do żelazka i zaczęła je z furią dziobać, wydając przy tym głośne i przeraźliwe okrzyki. Obiegała żelazko dookoła, przystając i przypatrując się przez chwilę każdej jego stronie, by następnie od nowa, zupełnie serio angażować się w poważną bitwę. Żelazko –  przedmiot martwy i dość solidny – opierało się bez uszczerbku atakom kurzego dzioba i pazurów,   a my zachodziliśmy w głowę o co Lorze wogóle chodzi. Wreszcie zorientowaliśmy się, że Lora walczy ze swoim lustrzanym odbiciem w niklowanej powierzchni żelazka! 


KONIEC ODCINKA PIĄTEGO. CIĄG DALSZY W NASTĘPNYM NUMERZE BIULETYNU 

Profesor Agnieszka Muszyńska