26 lis 2023

Hanna Szymanowska - Wspomnienia

Nazywam się Hanna Szymanowska – Karolczuk. Mieszkam w Malborku i jestem emerytowaną nauczycielką. Urodziłam się 4. lutego 1941 r. w okupowanej Warszawie, w szpitalu przy ulicy Karowej.

Do dnia wybuchu Powstania mieszkałam z moją rodziną – ojcem Stefanem (urzędnikiem skarbowym) i matką Jadwigą zd. Browarek (businesswoman mówiąc nowomodnie) w kamienicy przy ulicy Królewskiej 29.


ul. Królewska 27-29 - zdjęcie z roku 1939.
Źródło: Warszawa1939.pl

Przyszłam na świat jako 7-miesięczny wcześniak. Żyję tylko dzięki determinacji moich rodziców i nieprawdopodobnemu poświęceniu żydowskiej lekarki - pediatry, która przez pierwsze trzy miesiące życia nieustannie się mną opiekowała. Pamięć tej kobiety otaczam najgłębszym szacunkiem na jaki mnie stać - choć wiedzy o Niej mam ledwie okruchy. Nazywała się Klara i Jej znajomość z moją rodziną datowała się jeszcze sprzed wojny. Praktykę lekarską musiała zaczynać długo przed epoką Hitlera (być może w Niemczech), gdyż jedyna pozostawiona przez Nią (i przechowana w mojej rodzinie) opowieść dotyczyła uratowania dwójki dzieci (bliźniaków-wcześniaków), jakie „przytrafiły się” zamożnemu, niemieckiemu małżeństwu w dość zaawansowanym wieku. Według przekazu mojej matki - Klara zginęła pod Otwockiem, ale ani czasu, ani okoliczności Jej śmierci nie znam.

Utrzymanie naszej rodzinie w czasie okupacji zapewniała praca ojca (który zachował zatrudnienie w administracji skarbowej, pracującej pod zarządem okupacyjnym) i działalność handlowa matki, prowadzącej wspólnie z siostrą Krystyną (po mężu Łukasik) sklep delikatesowy.


ul. Królewska - to samo miejsce 79 lat później

Z racji wieku - własnych wspomnień z okresu wojennego mam bardzo mało, a i tych nie jestem do końca pewna. Być może stanowią one jedynie sztuczne obrazy – wtórnie stworzone i utrwalone poprzez opowieści starszych członków rodziny z lat późniejszych (chociaż stwierdzić muszę, że temat wojny, okupacji i Powstania był wśród nas bardzo rzadko podejmowany).

Pierwsze z moich wspomnień, dość wyraźne, związane jest z żółwiem. Gorący, nagrzany słońcem piasek, po którym drepcze to zwierzę. Ma żółto-brązową skorupę i dość żwawo przebiera łapkami, a ja próbuję je złapać. Sceneria pozwala na umiejscowienie tego obrazu   w Michalinie, podwarszawskiej miejscowości, w której wujostwo Łukasikowie mieli letni dom. Ale skąd kolorowy żółw na wsi pod Warszawą?

Kolejne to już ewidentnie czas Powstania. Ciasne, mroczne, zatłoczone pomieszczenie. W powietrzu wisi kurz, jest duszno, słychać ludzkie krzyki. Przeciska się w moim kierunku dorosły mężczyzna z dużą, szklaną butelką w ręku i pyta czy ktoś nie chce wody.

Krótki (może tylko wyrywkowo i nie do końca poprawnie zapamiętany) wierszyk o ewidentnie powstańczym rodowodzie:

Pruje karabin maszynowy, ja się boję, bo to krowy” 

- który jeszcze długo po wojnie, jako starsze dziecko, bez głębszego zrozumienia powtarzałam w czasie podwórkowych zabaw.

Potem duża, z perspektywy dziecka ogromna wręcz sala, do której trzeba było iść w dół po stromych stopniach. Na posadzce koce, sienniki i inne prowizoryczne posłania na których koczuje mnóstwo ludzi. Wokół jakieś toboły i walizki. W wejściu, u wylotu schodów staje kilku niemieckich żołnierzy. Jeden zdejmuje hełm i siada obok nas. Straszny strach i cisza, ale Niemiec tylko bierze na kolana mojego ciotecznego brata Leszka (starszego o trzy lata) i coś do niego zagaduje. Leszek (dziecko o urodzie „prawdziwego Aryjczyka”) siedzi sztywno i nic nie mówi. Po jakimś czasie Niemcy wychodzą.

Kolejne obce, ponure, nieznane mi miejsce – brudne drewniane schody. Tulę do siebie szmacianą laleczkę i bardzo się smucę, że nie mogę jej nakarmić, bo gdzieś zginęły mi garnuszki i talerzyki.  

Fragment, być może dotyczący czasu wypędzania cywilów z Warszawy – masa ludzi idących szutrową drogą przez pola. Po obu stronach drogi krzaki dorodnych pomidorów. Kto tylko może, ten je zrywa i upycha po kieszeniach lub chowa w bagażu. Ale są i tacy, którzy na poboczach rozpalają małe, prowizoryczne ogniska i gotują je w jakiś naczyniach.

Znowu wielu ludzi i straszny ścisk. Wszyscy tłoczą się na torach kolejowych.  W tym zamęcie ginie mi czapka (dziwne - ale zapamiętana ze szczegółami: ciepła, z „uszami”, granatowo-czerwona). Upchnięci w odkrytym wagonie długo gdzieś jedziemy. Jest zimno, ale dostaję do picia niesamowicie słodkie mleko, którego puszkę matka zdołała podgrzać w tym wagonie na płomieniu świecy.

Drewniana izba z jednym dużym łóżkiem – to pewnie Zelków, wieś pod Krakowem, do której trafiliśmy po wywiezieniu z obozu przejściowego w Pruszkowie (z którego kompletnie nic nie pamiętam – za wyjątkiem dużo późniejszej, zdawkowej opowieści matki o symulowaniu zaawansowanej ciąży, co podobnież zmniejszało niebezpieczeństwo gwałtu). Ciągłe dojmujące zimno i nieustanne uczucie głodu. Nikt nie jest mi w stanie wyjaśnić, dlaczego marznę   i dlaczego nie mogę się najeść.

I mam też jeszcze jedno wyraźne „warszawskie” wspomnienie, którego mogę być już absolutnie pewna. W pierwszych latach powojennych zapadłam na poważną chorobę oczu. Nie wiedzieć czemu - leczenie udało się rozpocząć w stołecznej przychodni okulistycznej przy ulicy Oczki, prowadzonej przez zakonnice. Wielogodzinna jazda pociągiem z niekończącymi się postojami, potem chwiejący się (dosłownie) most na Wiśle. I droga na piechotę przez niekończące się morze (banalne stwierdzenie) gruzów, gruzów i jeszcze raz gruzów. A potem nocleg w zrujnowanym domu, w wannie zamienionej na łóżko.

Tak niewiele zachowała pamięć dziecka…    

Ale mam też nieodparte wrażenie, że przez całe późniejsze życie towarzyszyły mi uczucia i emocje głęboko tkwiące korzeniami w tamtym okresie. I nie była to tylko silna obawa przed ciemnością, absolutna niechęć do tłumu i tłoku, złe samopoczucie w „nieoswojonych” kontekstach.

To przede wszystkim dojmujące poczucie wyrwania ze swojego, jedynego właściwego, przypisanego mi kiedyś miejsca. To straszne uczucie odczuwałam nie tylko ja, ono wpłynęło też destrukcyjnie na całą moją rodzinę, która nigdy nie „odnalazła się” w małomiasteczkowych realiach „Ziem Odzyskanych”. To chyba najwyższa cena, jaką wszyscy zapłaciliśmy za cud przeżycia warszawskiego piekła.

18 lis 2023

Langner-Matuszczyk Hanna - Wspomnienia

Jestem emerytowaną adiunkt Instytutu Matematyki Politechniki Wrocławskiej. Moim promotorem był Profesor Władysław Ślebodziński (6.02.1884-3.01.1972), wybitny polski matematyk, twórca pojęcia pochodnej Liego, który 13 listopada 1942 r. został aresztowany przez funkcjonariuszy zakopiańskiej placówki Gestapo, we dworze państwa Głowińskich w Rabie Wyżnej, za wielkie wykroczenie przeciwko zarządzeniom niemieckich władz okupacyjnych, jakim na ziemiach polskich zagarniętych przez III Rzeszę Niemiecką było uczenie polskich dzieci i polskiej młodzieży m.in. matematyki i fizyki w tajnie zorganizowanych gimnazjach, liceach i uczelniach. Gdy w Warszawie 1 sierpnia 1944 r. wybuchło powstanie przeciwko znienawidzonemu niemieckiemu okupantowi, Profesor Władysław Ślebodziński był nadal Numerem 79053 w niemieckim obozie koncentracyjnym i zagłady w Auschwitz i miał wtedy już ponad sześćdziesiąt lat.

Ja zaś w dniu wybuchu Powstania Warszawskiego miałam zaledwie cztery lata, cztery miesiące i siedem dni i wraz z rodzicami mieszkałam w Warszawie przy ul. Asfaltowej 14.   

Moi rodzice pobrali się 28 maja 1939 r. w Kościele św. Marii Magdaleny w Cieszynie. Ojciec mój – Antoni Władysław Langner, urodzony 20 grudnia 1917 r. był katolikiem, ochrzczonym w Kościele Najświętszej Maryi Panny Wniebowziętej w Ostrzeszowie, natomiast Mama – Małgorzata Anna Melcher, urodzona 11 lipca 1923 r. była luteranką, ochrzczoną w Kościele Jezusowym w Cieszynie; przed ślubem dokonała konwersji na katolicyzm. Ojciec pracował wówczas w Cieszynie jako urzędnik biurowy w firmie ciesielskiej swojego ojca Władysława Langnera, oddelegowanego z Warszawy na Śląsk Cieszyński z zadaniem rozbudowy Centralnego Okręgu Przemysłowego w tamtym regionie Polski. Mama zaś była uczennicą Żeńskiego Gimnazjum Kupieckiego w Cieszynie; a ponieważ w dniu ślubu nie miała ukończonych lat szesnastu, na swoje zamążpójście musiała uzyskać specjalne urzędowe zezwolenie. Do końca sierpnia 1939 r. rodzice moi mieszkali w Cieszynie przy Alei Łyska 3 wraz z resztą rodziny mojej Babci Anny Melcherowej z domu Cieślar, nieszczęśliwie owdowiałej w dniu 11 czerwca 1932 r.

31 sierpnia 1939 r. wyjechali z Cieszyna, chcąc przed końcem wakacji dotrzeć do Warszawy, gdzie mieli zamieszkać przy ul. Zaolziańskiej 33, w domu rodziców mojego Ojca – Wiktorii i Władysława Langnerów. Wybuch wojny pokrzyżował im te plany, bowiem pociąg, którym jechali został zatrzymany w Częstochowie i przez blisko cztery tygodnie, aż do dnia kapitulacji stolicy Polski, rodzice koczowali na tamtejszym dworcu, zanim znów zaczęły kursować pociągi do Warszawy.

Urodziłam się w domu Dziadków Langnerów. Przyjście na świat dziewczynki wywołało na Ulrychowie wielką konsternację, ponieważ niemal wszyscy spodziewali się narodzin chłopca, dla którego już nawet wybrano dwa piękne imiona: Wojciech Jerzy. W dodatku pojawiłam się na świecie w samo święto Zwiastowania Najświętszej Maryi Pannie, które w roku 1940 było ponadto Lanym Poniedziałkiem oraz Śmigusem-Dyngusem, czyli drugim dniem Świąt Wielkanocnych.

Kilkadziesiąt minut po moim urodzeniu Mama moja wprowadziła swoją Teściową w jeszcze większe osłupienie, orzekając, iż będę nosić imię Hanna na pamiątkę tytułowej bohaterki ostatniej powieści Jej ulubionego pisarza Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, który we wrześniu 1939 r. w stopniu kaprala podchorążego poległ w granicznym miasteczku Kuty.

Na takie dictum moja Babcia Wiktoria dość szybko oświadczyła, iż w takim przypadku, mimo wcześniejszych obietnic, ona jednak nie może zostać matką chrzestną swojego pierwszego wnuczęcia (co w przypadku przyjścia na świat Wojciecha Jerzego już dawno było ustalone), ponieważ imię Hanna jest imieniem pogańskim, bo jeszcze nie ma świętej Hanny. Na szczęście, Ojciec mój również w dniu moich urodzin zachował tak wówczas niezbędną przytomność umysłu i rzekł (cytuję): Mamo kochana, to prawda, że jeszcze nie ma świętej Hanny, ale kiedyś będzie! I po tych słowach, chcąc nie chcąc, Babcia Wiktoria wycofała swój sprzeciw, dodając jednakże warunek, że w takim przypadku drugie imię Jej pierwszej wnuczki musi być najświętsze.

Dzięki wyżej opisanej wymianie zdań spór rodzinny, spowodowany moim niespodziewanym pojawieniem się na świecie, został zażegnany i w najbliższą niedzielę, 31 marca 1940 roku, w Kościele św. Józefa Oblubieńca Najświętszej Maryi Panny na Kole (przy ul. Deotymy) ówczesny ks. Proboszcz Jan Sitnik już mnie ochrzcił dwojgiem imion: Hanna Maria. Moim ojcem chrzestnym był stryjeczny brat mojego Ojca, również Antoni Langner, późniejszy więzień niemieckiego obozu koncentracyjnego KL Flossenbürg Nr 19745.

Nawiasem mówiąc, po sprowadzeniu do Warszawy w listopadzie 1978 r. prochów Tadeusza Dołęgi-Mostowicza i ich pochowaniu w katakumbach na Starych Powązkach, również i ja, gdy tylko jest to możliwe, zapalam tam światło pamięci.

Latem 1941 r. rodzice moi przeprowadzili się na Mokotów. Zamieszkaliśmy przy ul. Asfaltowej 14 m. 12. Mama – poza prowadzeniem gospodarstwa domowego – zaczęła uczęszczać na tajne komplety, na których rok później zdała egzamin maturalny. Ojciec zaś, będąc już właścicielem dwóch samochodów ciężarowych marki Chevrolet, założył firmę transportową „A. Langner Transportunternehmen – Warschau, Asfaltowa Str. 14”, która na oficjalnych papierach pracowała na rzecz Feldbauleitung der Luftwaffe 29-II-B Luftgau Moskau in Posen.

To sprawiło, że gdy mojego Ojca pod koniec 1941 r. poznał Zygmunt Jędrzejewski „Jędras”, żołnierz wydzielonej organizacji dywersyjnej Związku Walki Zbrojnej o kryptonimie „Wachlarz” (utworzonej latem 1941 r. po agresji III Rzeszy Niemieckiej na Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich), to w firmie Ojca dostrzegł możliwości swobodnego przerzutu ludzi i broni na tereny położone za wschodnią, przedwojenną granicą Polski, które były objęte działalnością „Wachlarza”. O odkryciu firmy Ojca „Jędras” powiadomił swojego przełożonego Remigiusza Grocholskiego „Doktora”, który wyraził zgodę na wciągnięcie Ojca do konspiracji. I wczesną wiosną 1942 r. Ojciec mój został zaprzysiężony jako nowy członek „Wachlarza”. Od tego momentu „Pan L.” wspólnie z „Jędrasem” odbył wiele wypraw na wschód, przewożąc ludzi (na ogół z fałszywymi dokumentami) oraz broń, mapy, materiały wybuchowe i amunicję przesyłaną terenowym komórkom III Odcinka „Wachlarza” (Brześć-Homel) przez warszawską centralę ZWZ-AK.

Dalsze informacje o działalności konspiracyjnej Ojca w „Wachlarzu”, a później w batalionie kuriersko-przerzutowym CZT, przekształconym w ostatnich dniach lipca 1944 r. w kadrowy batalion liniowy „Czata 49” oraz informacje o Jego szlaku bojowym w Powstaniu Warszawskim znaleźć można w rozkazie gen. Stefana Roweckiego „Grota” o odznaczeniach nadanych za akcję pińską, opublikowanym w Biuletynie Informacyjnym Nr 7 (162) z dnia 18 lutego 1943 roku i ponadto w czterech książkach autorstwa Cezarego Chlebowskiego: „Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie”, „Wachlarz”, „Odłamki granatu” i „Zagłada IV Odcinka” oraz we wspomnieniach Alfreda Paczkowskiego „Ankieta cichociemnego” (których pierwsze wydanie nosiło tytuł „Lekarz nie przyjmuje”), Zygmunta Jędrzejewskiego „Od września do września”, Romualda Śreniawy-Szypiowskiego „Barykady Powstania Warszawskiego 1944” i opracowaniu Bartosza Nowożyckiego „Batalion Armii Krajowej „Czata 49” w Powstaniu Warszawskim”. Dodaję, że na podstawie zawartych tam informacji Pan Tomasz Zatwarnicki „Whatfor” opracował powstańczy biogram mojego Ojca, który wraz z reprodukcjami zachowanych zdjęć i dokumentów został zamieszczony na stronie internetowej Muzeum Powstania Warszawskiego pod adresem: https://www.1944.pl/powstancze-biogramy/antoni-langner,26518.html#.

Ostatni raz widziałam Ojca we wtorek, 1 sierpnia 1944 r. Żegnając się ze mną, powiedział, że wróci najpóźniej w niedzielę. Pierwszy i jedyny raz Ojciec mój nie dotrzymał danej mi obietnicy. Jeszcze przez wiele długich dni czekałam na Jego powrót. Gdy wraz z Mamą, na rozkaz Niemców musiałyśmy opuścić mieszkanie na Mokotowie, to w maleńkiej fibrowej walizeczce, którą była w stanie unieść czteroipółletnia drobniuteńka dziewczynka, musiały się zmieścić moje wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy i moje wszystkie skarby. Ale wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że do mieszkania na Mokotowie już nigdy nie wrócę i, co znacznie ważniejsze, jeszcze nie wiedziałam, że 7 września 1944 r. zostałam półsierotą.

I dlatego, mimo iż od owego dnia upłynęły już ponad 73. lata, na tzw. „wszelki wypadek”, staram się mieć zawsze przy sobie moje przysłowiowe „trzy pokoje z kuchnią”, a mała deserowa łyżeczka, ta niewielka pamiątka z warszawskiego mieszkania, wtedy niezwykle przydatna, wiele lat później stała się nawet moim talizmanem. Gdy bowiem w trakcie egzaminu z ekonomii politycznej podczas studiów na Wydziale Matematyczno-Fizycznym w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Opolu nagle sobie uświadomiłam, że nie mam jej przy sobie, to od tego momentu w pewnej chwili nawet zaczęła mi grozić ocena niedostateczna z tego przedmiotu, ponieważ mojemu egzaminatorowi nie byłam w stanie wyjaśnić, oczywiście w zadowalający go sposób, jaka jest istotna różnica między mieszadełkiem w aptece według teorii ekonomii politycznej kapitalizmu i takim samym mieszadełkiem w aptece, ale już według teorii ekonomii politycznej socjalizmu. Nawiasem mówiąc, choć między tymi aptecznymi mieszadełkami nadal nie widzę żadnej istotnej różnicy, jednak od tamtego dnia ta mała łyżeczka już mi stale towarzyszy przy załatwianiu wszystkich ważniejszych spraw.

A teraz krótki opis dalszych dziejów kilku innych skarbów czteroipółletniej dziewczynki, wypędzonej przez Niemców w 1944 r. z jej rodzinnego miasta.

Gdy ileś lat temu, podczas kolejnej przeprowadzki, już chciałam wyrzucić moją dziecięcą, fibrową walizeczkę, to przeciwko temu stanowczo zaprotestowała moja Córka (też Hanna).  Obecnie właścicielem tej malutkiej walizeczki jest już mój najmłodszy wnuk – Maksymilian, który przyszedł na świat w 2006 r. Natomiast „Siedmiomilowe buty” [zbiór wierszy Zofii Bronikowskiej wydanych w Krakowie w 1944 r. (niestety, już bez pięknej okładki)] są własnością Mai – mojej pięcioletniej, pierwszej Prawnuczki po najstarszym Wnuku Jakubie.

Z wielką zaś przykrością – już siedemdziesiąt lat temu - musiałam się pozbyć mojego ukochanego malutkiego misia, z oklapniętym jednym uszkiem, który też wraz ze mną opuścił Warszawę, ponieważ Mama się złościła, że wszędzie pełno wysypujących się z niego trocin. Na szczęście, podobne misie od kilkunastu lat są eksponowane w Sali Małego Powstańca w Muzeum Powstania Warszawskiego. Mój najmłodszy Wnuk obejrzał je tam w piątek, 14 lipca 2017 r. A cztery dni później, 18 lipca, w Muzeum Powstania Warszawskiego spotkało nas ogromne wyróżnienie. Bowiem dzięki wielkiej życzliwości Pani Hanny Zaremby-Ankiersztejn mogliśmy w muzealnej kaplicy obejrzeć oryginał mojego malutkiego świętego obrazka Matka Boska AK sierpień 1944, który wraz ze mną przeszedł nie tylko przez obóz Durchgangslager 121 w Pruszkowie, ale który – podobnie jak małą, deserową łyżeczkę – też staram się mieć zawsze przy sobie. Obraz Matka Boska AK 1944, autorstwa Ireny Pokrzywnickiej, równie szczęśliwie dotrwał do naszych czasów, a podczas koniecznej konserwacji jedynie został nieco podkoloryzowany.

Z pobytu w obozie przejściowym w Pruszkowie zapamiętałam głównie to, że często byłam głodna oraz że bardzo musiałam strzec mojej malutkiej walizeczki i zawsze miałam być jak najbliżej Mamy; najczęściej schowana między Mamy nogami. I właśnie to spowodowało, że któregoś dnia podczas dokonywanej tam kolejnej selekcji więźniów została zauważona wyłącznie moja Mama, wówczas młoda, zdrowa i sprawna; i dlatego razem z Mamą zostałam wywieziona na roboty do lazaretu dla „własowców”. Tak przynajmniej mówiła o nich moja Mama. Dziś wiem, że wówczas znaczna część warszawiaków nazywała własowcami niemal wszystkich obywateli Związku Radzieckiego, którzy współpracowali z Niemcami. Zatem mógł to być szpital polowy np. dla członków brygady RONA, która wspólnie z Niemcami pacyfikowała Powstanie Warszawskie i która na tle innych jednostek narodowych będących na żołdzie SS wyróżniała się szczególnym okrucieństwem. Tego już nie jestem w stanie ustalić. Natomiast doskonale pamiętam, że wraz z przesuwaniem się frontu na zachód również i ten lazaret kilkakrotnie się przemieszczał; jednak żadnej nazwy nie zapamiętałam. Wtedy jeszcze nie umiałam ani pisać, ani czytać, a po wojnie chciałam jak najszybciej zapomnieć o wszystkich doznanych tam przykrościach.

Według opowieści Mamy, w lazarecie dla „własowców” ocalałyśmy tylko dlatego, że jego naczelnym lekarzem był Niemiec, któremu przypominałam jego małą córeczkę. Z ust Mamy wielokrotnie słyszałam, że gdy ów Niemiec już naprawdę zrozumiał, iż „Hitler kaput” i nas wypuścił, to na drogę powrotną do Polski dostałam od niego nawet tabliczkę czekolady… Jednak tego faktu też nie zapamiętałam. Natomiast jeszcze teraz potrafi mi się przyśnić wydarzenie, którego z mojej pamięci, mimo upływu już ponad 73. lat, nic nie jest w stanie wymazać.

Któregoś dnia Mama poleciła mi jak najszybciej pobiec właśnie po tego lekarza. A gdy wraz z nim znalazłam się w sali, w której była Mama, zobaczyłam, że Mama leży na podłodze, a na Mamie - jakiś ozdrowieniec. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co to znaczy. I nagle widzę, jak ten lekarz wyciąga, chyba z kieszeni (?), jakąś broń… i strzela! O, Boże, przecież on zabije mi Mamę… I w tym momencie najprawdopodobniej straciłam przytomność, bo niczego więcej już nie pamiętam. Za to, jeszcze przez wiele lat po wojnie, Mama chodziła ze mną do różnych lekarzy, również i do psychiatrów, abym nocami przestała cały dom „stawiać na nogach”, budząc wszystkich domowników przeraźliwym krzykiem. Miało mi to minąć w okresie dojrzewania, nie minęło. Potem miało mi minąć po porodzie, nie minęło. I po klimakterium też mi nie minęło… Pewnie ta trauma już do końca będzie mi towarzyszyć.

Czasami budzi mnie również taki obrazek: czterech lub pięciu mężczyzn wiszących między dwiema ulicznymi latarniami… Lecz chyba jest to obrazek jeszcze sprzed Powstania Warszawskiego, może z czerwca lub lipca 1944 roku, a może jeszcze wcześniejszy. Natomiast zdarza się, że z późniejszych, już na pewno powstańczych dni, czasami jeszcze teraz „słyszę” ryczącą krowę – a tak Mama określała jakieś niemieckie pociski i bywa, że czasami „widzę” spadające bomby i płonące domy… Tego też nie potrafię zapomnieć… I nieustannie całym sercem Bogu dziękuję, że już trzecie pokolenie moich Zstępnych nie wie, co to wojna i co naprawdę może oznaczać słowo „głód”… I choć później też zdarzało się, że bywałam głodna, to nigdy tak, jak w owe dni.

W 1945 roku, w naszej drodze powrotnej do Warszawy, Mama najpierw w Cieszynie szukała Babci Anny. Trochę więc czasu upłynęło zanim odnalazła Ją w Zebrzydowicach, we wsi odległej od Cieszyna o 16 kilometrów. Albowiem Babcia Anna dopiero tam, po wyrzuceniu przez Niemców wszystkich Polaków mieszkających nad Olzą przy Alei Łyska, znalazła dla siebie nie tylko kąt, ale i pracę (a kilka lat później nawet swojego drugiego męża). I to przesądziło o tym, że po raz pierwszy moja Mama mnie opuściła. Zostałam w Zebrzydowicach pod opieką Babci Anny, a w dalszą podróż do Warszawy Mama już sama wyruszyła.

Z opowiadań Mamy zapamiętałam, że część drogi pokonała pieszo, potem jakąś furmanką i jakimś eszelonem, i dopiero w ostatnich dniach maja 1945 r. dotarła do Warszawy. Na Mokotowie zastała wszystko wypalone, same ruiny. Znikąd żadnej wiadomości o Ojcu. I już nie potrafię sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek słyszałam od Mamy, kiedy dokładnie udało się Jej dotrzeć na Zaolziańską, gdy pieszo brnęła przez warszawskie morze ruin. Zapewne w pierwszych dniach czerwca 1945 r.

Wtedy były to jeszcze peryferie Warszawy i być może dlatego Niemcy nie spalili domu Dziadków Langnerów. Dziadkowie też ocaleli. I mój Stryjek Stanisław, młodszy brat Ojca, który również był żołnierzem „Czaty 49”, też przeżył. Okazało się, że przepłynął Wisłę przed zajęciem Czerniakowa przez oddziały niemieckie, a z Pragi do lewobrzeżnej Warszawy wrócił w styczniu 1945 r. wraz z żołnierzami 1. Armii Wojska Polskiego.

I właśnie od Stryjka Staszka Dziadkowie dowiedzieli się o śmierci swojego starszego syna. A ponieważ 8 września 1944 r. Stryjek uczestniczył w pochówku mojego Ojca na podwórzu posesji Mokotowska 48, leżącej naprzeciwko Szpitala Powstańczego przy ul. Mokotowskiej 55, gdzie w wyniku odniesionych ran Ojciec mój zmarł w nocy z 7 na 8 września, więc gdy w kwietniu 1945 r. można już było przeprowadzić ekshumację, Stryjek bez trudu zlokalizował miejsce pierwotnego spoczynku mojego Ojca.

Po dokonaniu ekshumacji, 14 kwietnia 1945 r. Ojciec został pochowany na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach, w kwaterze A25. W przeciwieństwie do wielu sąsiednich kwater, kwatera A-25 nie jest zbiorową kwaterą powstańczych grobów. W grobach indywidualnych spoczywają tam zarówno żołnierze Armii Krajowej, którzy polegli w Powstaniu Warszawskim, jak i cywilni mieszkańcy Warszawy, którzy w owych dniach zostali zamordowani przez Niemców. A zwiedzając Cmentarz Wojskowy na Powązkach warto również zwrócić uwagę na to, że spośród wielu powstańczych batalionów wyłącznie żołnierze „Czaty 49” nie mają wspólnej oddzielnej kwatery. Powstańców z „Czaty 49” upamiętnia tam jedynie kamienny obelisk otoczony kilkunastoma kamiennymi tablicami epitafijnymi.  

Do dziś nie znam przyczyny nieutworzenia na Powązkach oddzielnej kwatery dla żołnierzy „Czaty 49”. Być może zaważyła na tym m.in. decyzja moich Dziadków Langnerów. Otóż, gdy do pierwszych dni kwietnia 1945 r. nie dotarła do Nich żadna o nas informacja, zgodnie uznali, że najprawdopodobniej nie przeżyłyśmy pacyfikacji Warszawy. I po naradzie ze Stryjkiem Staszkiem postanowili pochować Ojca w indywidualnej mogile, do której, już później, i nas zamierzali dochować.  Dlatego przez wiele lat na pierwszej tablicy nagrobnej stojącej na mogile Ojca było tyle wolnego miejsca… Gdy zaś moja Mama w jednym z pierwszych dni czerwca 1945 r. stanęła w drzwiach domu Dziadków Langnerów, to Babcia Wiktoria zemdlała, myśląc, że zobaczyła tam jakiegoś ducha lub nieczystą zjawę. Splot tych wydarzeń stał się główną przyczyną, że Mama moja już nigdy więcej nie pojawiła się na Ulrychowie, a nowe miejsce na Ziemi znalazła dla nas we Wrocławiu.

W tym miejscu warto przypomnieć, że w 1964 r. ówczesne władze stolicy Cmentarzowi Wojskowemu na Powązkach nadały nazwę „Cmentarz Komunalny (d. Wojskowy) na Powązkach”, co spowodowało, że po upływie zaledwie trzech lat szczątki żołnierzy poległych w Powstaniu Warszawskim i pochowanych na tym cmentarzu w kwaterach indywidualnych były już traktowane tak samo, jak zwłoki każdej osoby grzebanej na dowolnym cmentarzu komunalnym. Na szczęście, w powązkowskiej kwaterze A-25 nie odważono się podjąć likwidacji powstańczych grobów bez uprzednich stosownych publicznych ogłoszeń.

Ale dopiero wiele lat później, na mocy decyzji Prezydenta m. stołecznego Warszawy Profesora Lecha Kaczyńskiego, podjętej w trakcie przygotowywania uroczystych obchodów 60. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, cmentarzowi na Powązkach przywrócono jego pierwotną nazwę. Dzięki temu Wojewoda Mazowiecki (decyzją WPS IX – 0522/8/05 z dnia 6 lipca 2005 r.), jeszcze za życia Mamy, mogile Ojca nadał – a w rzeczywistości przywrócił - status grobu wojennego, co nam umożliwiło zamieszczenie na Jego drugiej tablicy nagrobnej wszystkich adekwatnych informacji.

A wracając do opisu moich dalszych powojennych losów, należy dodać, że ponieważ mojej Mamie w 1946 r. nie udało się zapisać mnie do którejkolwiek z ówczesnych wrocławskich szkół powszechnych, moją szkolną edukację rozpoczęłam w Zebrzydowicach, w jedynej istniejącej tam publicznej szkole powszechnej. Tam bowiem nie widziano przeszkód w rozpoczęciu nauki w klasie pierwszej przed ukończeniem przez dziecko siódmego roku życia. Natomiast po zakończeniu pierwszego półrocza roku szkolnego 1946/1947 już bez przeszkód zostałam przyjęta do klasy pierwszej w Publicznej Szkole Powszechnej III stopnia Nr 11 we Wrocławiu, która mieściła się w jednej z poniemieckich kamienic przy ul. Generała Ignacego Prądzyńskiego. W szkole tej ukończyłam klasę pierwszą i drugą. Naukę w klasie trzeciej pobierałam w Szkole Ogólnokształcącej Stopnia Podstawowego Nr 16 we Wrocławiu. W następnym roku szkolnym uczęszczałam do kolejnej szkoły powszechnej – Szkoły Ogólnokształcącej Stopnia Podstawowego Nr 47 we Wrocławiu, w której ukończyłam klasę czwartą. I dopiero począwszy od roku szkolnego 1950/1951 miałam w trzech kolejnych klasach: piątej, szóstej i siódmej te same szkolne koleżanki i tych samych szkolnych kolegów. Do dziś z Hanką Wojtusikówną utrzymuję niezwykle serdeczny kontakt; przy czym innych moich dawnych koleżanek z mojej czwartej wrocławskiej szkoły powszechnej już nie ma między nami. Była to Szkoła Ogólnokształcąca Stopnia Podstawowego Nr 15 na wrocławskim Oporowie, gdzie zamieszkałyśmy przy Alei Piastów 31 wraz z drugim mężem mojej Mamy. W czerwcu 1952 r. otrzymałam „Nagrodę dla przodownika nauki” – za pilność – i do dziś przechowuję zaświadczenie o przyznaniu mi takiej nagrody. A w klasie siódmej, nadal jako przodownik nauki, zostałam zaproszona przez wrocławski oddział Towarzystwa Przyjaciół Dzieci na uroczystość powitania Nowego Roku 1953, która odbyła się 2 stycznia w najbardziej wówczas renomowanej wrocławskiej szkole powszechnej, przy ul. Parkowej 18.

I w tym miejscu, zgodnie z zaleceniami członków Zarządu Stowarzyszenia Dzieci Powstania Warszawskiego 1944, zawartymi w apelu o spisywanie wspomnień z dzieciństwa, już powinnam przerwać w miarę syntetyczny opis moich powojennych losów. Mimo tego, muszę tu poruszyć jeszcze jedną, niezwykle dla mnie ważną sprawę. Otóż, gdy w klasie pierwszej, w wiejskiej szkole publicznej w Zebrzydowicach, już w trakcie pierwszego półrocza roku szkolnego 1946/1947 dość szybko nauczyłam się „składać litery” (a tam właśnie tak mówiono), to po przyjeździe do Wrocławia na kilku ulicznych słupach ogłoszeniowych równie szybko przeczytałam tę samą, bardzo groźnie brzmiącą informację AK – ZAPLUTY KARZEŁ REAKCJI, obok której widniał rysunek jakiegoś potwora. Wówczas nowym dla mnie wyrazem był ostatni wyraz tej informacji; i on brzmiał najgroźniej. Mama moja starała się w miarę przystępnie podać mi jego definicję, ale końcowe polecenie Mamy też było groźne: gdy w szkole będą cię pytać o dane ojca, podawaj jego imię, ewentualnie jego datę urodzenia oraz krótko informuj: zginął na wojnie; wszak wiele twoich koleżanek i kolegów, to sieroty lub półsieroty. I pamiętaj, nic więcej!   

A w październiku 1952 r. na Cmentarzu Komunalnym w Cieszynie, na polecenie ówczesnych władz, został zlikwidowany grób ojca Mamy – Daniela Melchera (21.10.1894-11.06.1932), przodownika Policji Województwa Śląskiego, ochotnika III Powstania Śląskiego, odznaczonego Śląską Wstęgą Waleczności i Zasługi klasy I, Medalem pamiątkowym za wojnę 1918-1921, Medalem dziesięciolecia odzyskanej niepodległości (1918-1928), Odznaką honorową za „Obronę Śląska Cieszyńskiego (1919) oraz Odznaką pamiątkową „Krzyż cnocie wojskowej”, a pośmiertnie – w dniu 16 marca 1937 r. – Medalem Niepodległości. Dziadek Daniel zmarł w Szpitalu Miejskim w Cieszynie, w wyniku komplikacji po jakiejś akcji pościgowej, podczas której został postrzelony. Lekarze nie byli w stanie go uratować. W roku 2012 miał się ukazać pierwszy tom Słownika biograficznego funkcjonariuszy Policji Województwa Śląskiego 1922-1939, a w następnym roku – jego tom drugi, ze zdjęciem i notą biograficzną mojego Dziadka Daniela (autorstwa Pana Grzegorza Grześkowiaka, członka Zarządu Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Rodzina Policyjna 1939 r.). Do dziś nie znam powodów wstrzymania publikacji tak bardzo ważnego pomnika pamięci. W czerwcu 2017 r. minęła kolejna, już 95. rocznica powrotu części Górnego Śląska do Polski oraz 95. rocznica utworzenia Policji Województwa Śląskiego. I nadal cisza. Na szczęście, od 2012 r. światło pamięci o Dziadku Danielu mogę już zapalać przy jednej z tablic epitafijnych umieszczonych przy Grobie Policjanta Polskiego w Katowicach, na której wyryto Jego imię, nazwisko oraz liczbę przeżytych przez Niego 37 lat.

Ponadto dane mi było doczekać dnia beatyfikacji Sługi Bożej Hanny Chrzanowskiej. Uroczystość ta odbyła się 28 kwietnia 2018 r. w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w krakowskich Łagiewnikach. Być może, iż doczekam również Jej kanonizacji. Błogosławiona Hanna, prekursorka polskiego pielęgniarstwa domowego i parafialnego, jest bowiem nie tylko dla polskich pielęgniarek wzorem prawdziwej służby drugiemu człowiekowi.  

I tak oto toczą się nie tylko nasze dzieje, ale i dzieje wielu naszych Przodków, przy opisie których czasami potrafi znacznie zblednąć i ta potworna nasza trauma, której doznaliśmy we wczesnym dzieciństwie… Jednak i tę traumę, bezsprzecznie, też należy ocalić od niepamięci.

Dziękuję Zarządowi Stowarzyszenia Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 za podjęcie starań o jej godne upamiętnienie.

Z wyrazami szacunku i serdecznymi pozdrowieniami z Wrocławia

Hanna Langner-Matuszczyk

Wrocław, w dniach 16-19 grudnia 2017, 9-12 marca 2018 oraz 10 maja 2018

10 lis 2023

Wojciech Jędrzejczak - Wspomnienia

W przeddzień powstania ukończyłem 10 lat. Ojciec był w niewoli niemieckiej, wzięty z walk 1939 roku. Mieszkałem z mamą na Mokotowie przy ul Madalińskiego 52 róg Króżańskiej, w pobliżu Alei Niepodległości. Budynek, jakich wiele było wówczas w Warszawie, wybudowany chyba jeszcze przed I wojną światową, trzypiętrowy, mieszkania głównie jednoizbowe. Na rogu budynku był sklep spożywczy zwany „U Rożka", który bardzo nam pomógł w zaopatrzeniu w pierwszych dniach powstania. Mieszkaliśmy na 1 piętrze, a pokój był słoneczny, co się wówczas liczyło jako duży walor. Nasze poprzednie mieszkanie w nowym domu na Pradze spłonęło w 1939 r. Po drugiej stronie Madalińskiego stała podobna kamienica, z budynkami gospodarczymi na podwórzu, w nich trzymano konie, krowy, których mięso ratowało nas przed głodem przez wiele dni powstania.

dr Wojciech Jędrzejczak - zdjęcie współczesne

1 sierpnia o godz. 17.00 zastał mnie z mamą w naszym mieszkaniu. Przebiegający pod oknami powstańcy wołali - chować się, to powstanie!

W pierwszych dniach powstania wokoło nas było względnie spokojnie, tak że nawet spaliśmy w mieszkaniu, czasem chowając się na korytarzu, gdy słychać było blisko strzały. Niestety, stawało się coraz bardziej niebezpiecznie. Kule trafiały w dom, a nie było się, gdzie schować, bowiem dużą część piwnic zajmowały zamieszkałe sutereny.

Po około 10 dniach nadarzyła się możliwość przeniesienia się do budynku przy Al. Niepodległości 120, który opuścili Niemcy zajmujący go od początku okupacji. Mieli tam chyba ośrodek szkoleniowy telegrafistów, gdyż obok postawiony był bardzo wysoki drewniany maszt.

Tam też spotkaliśmy się z moją ciotką, jej mężem i ich roczną córeczką - i dalej trzymaliśmy się już razem. Był to bardzo nowoczesny budynek pięciopiętrowy o żelbetowej konstrukcji, wybudowany tuż przed wojną, mający rozległe piwnice, do których ciągle przybywali ludzie. Do tego budynku od strony Różanej przylegał następny o podobnej konstrukcji - Al. Niepodległości 118, a za nim były wykopane fundamenty pod kolejny budynek ze ścianami do poziomu parteru. Były to tzw. murki, po których bieganie było jedną z ulubionych zabaw okolicznych dzieci w czasie okupacji.

Piwnice były tu względnie bezpieczne, mimo że jak podliczono pod koniec powstania, w budynek nasz uderzyło ok. 40 pocisków, nie licząc dziesiątek kul karabinowych, a ostrzał pochodził głównie od strony zachodniej, to jest od Okęcia. Wychodząc z piwnicy do tego wykopu między „murki” można było dość bezpiecznie zaczerpnąć świeżego powietrza.

Kilka razy przeżyliśmy bardzo dużo strachu, gdy w odległości ok. 100 m padały bomby, a szczególnie gdy czołg niemiecki stanął na ul. Madalińskiego i z odległości ok. 100 m próbował się wstrzelić do piwnicy przez szczytową ścianę budynku. Pocisk, wybiwszy wielki otwór, wpadł na parter i na szczęście nie eksplodował. W tej części piwnicy była koksownia. Leżało tam kilka ton koksu, który wskutek podmuchu częściowo zamienił się w pył i runął w głąb piwnic, wywołując panikę. Mieliśmy wrażenie, że Niemcy wpuścili gaz! Hitlerowcy zapewne wiedzieli, że w piwnicach tego budynku schroniło się wiele osób i chcieli w ten sposób pozbawić nas życia.

Al. Niepodległości była tu jakby linią demarkacyjną w zasadzie w tym rejonie nie toczyły się walki. Czasem w naszym budynku znajdował się powstańczy posterunek obserwacyjny. Problem zaczął się, gdy po kilkunastu dniach zabrakło w kranach wody, nie było elektryczności, a najbliższe źródła żywności były na wyczerpaniu. Zaczęły się wypady po wodę - na szczęście w okolicy było kilka studni z ręcznymi pompami. Po żywność były dalsze wyprawy na zachód od Al. Niepodległości, głównie dostępne były rosnące tam warzywa, a potem aż na polu w rejonie Żwirki i Wigury, gdzie były wielohektarowe uprawy.

Zdarzały się też inne źródła zaopatrzenia, jak zdobyte przez powstańców bądź rozbite czy opuszczone magazyny. Wieści o takich okazjach rozchodziły się szybko i trzeba się było spieszyć, żeby coś zdobyć, mimo niemieckiego ostrzału.

Pamiętam, że kiedyś przez kilka dni jedliśmy z takiego źródła sztuczny miód i ohydną marmoladę z buraków, która jednak w tych warunkach nawet smakowała.

W piwnicy było coraz bardziej tłoczno. Spaliśmy po dwie - trzy osoby na łóżku, jeśli je ktoś miał! Do dziś nie bardzo wiem, jak udało nam się przetrwać prawie dwa miesiące w takich warunkach. Jak ogromnie zdeterminowani musieli być nasi rodzice.

Pod koniec września odwiedził nas patrol powstańców, a jeden z nich oznajmił, że będzie dobrze, bo nadeszła duża pomoc i alianci wylądowali na placu Unii Lubelskiej! Powiedzieli to chyba po to, żeby nas podtrzymać na duchu, bo nasilał się ostrzał. Następnego dnia do naszej piwnicy od strony wykopu wpadli Niemcy, wrzucając uprzednio granaty. Musieliśmy natychmiast wychodzić popędzani krzykiem i kolbami karabinów tak, że nawet nie można było zabrać przygotowanych uprzednio tobołków!

Popędzono nas Al. Niepodległości na Narbutta i ulokowano w budynkach między Asfaltową i Al. Niepodległości. Były to nowoczesne budynki. Mieszkania umeblowane dywany, pianina. Spędziliśmy tam noc wystraszeni wyczynami Niemców (mówiono, że to Ukraińcy) wyciągających siłą wybrane kobiety do swego towarzystwa.

Chyba już następnego dnia wyruszyliśmy bardzo dużą grupą pod eskortą na Okęcie, gdzie załadowano nas do wagonów towarowych i zawieziono do obozu przejściowego w Pruszkowie, na terenie Kolejowych Zakładów Naprawczych.

Wielka hala z kilkoma długimi kanałami, a w nich różne odpady i brudna woda, dookoła betonowa podłoga. Siedzimy na kawałkach desek i resztkach jakichś płyt ze ścian. Makabra! Dostajemy czarną kawę i kromkę chleba, po południu wodnistą zupę z jesiennych warzyw. Przez otaczający zakłady mur okoliczni mieszkańcy przerzucają nam głównie chleb - z naszej strony lecą resztki pieniędzy!

Następuje segregacja ludzi, mężczyźni, kobiety i starsza młodzież wywożeni są do pracy w Niemczech. Matki z małymi dziećmi na południe kraju.

Po kilku dniach pobytu w obozie, znaleźliśmy się w transporcie kolejowym w kierunku Krakowa. Trzy dni i dwie noce w towarowych wagonach, a tu początek października i padają deszcze!

Wreszcie wysiadamy w Słomnikach, skąd furmanki rozwożą nas do okolicznych gospodarzy. Ja z mamą i ciocią z roczną córeczką trafiamy do wsi Żerkowice, gmina Iwanowice. Początkowo mama i ja kwaterujemy w domu sołtysa. Tu po kilku dniach naszego pobytu odbyło się huczne wesele, co po naszym dwumiesięcznym wygłodzeniu było nie lada gratką!

Po ok. 2 tygodniach przeprowadzamy się na stałą kwaterę. Gospodarze sympatyczni- razem 6 osób i nas dwoje.

Staraliśmy się pomagać przy różnych pracach, a zwłaszcza moja mama wprowadzała do jadłospisu różne warzywa, które hodowano, ale niezbyt je wykorzystywano. Posiłki były tradycyjne, proste i jednakowe w całej okolicy, np na śniadanie biały barszcz okraszony słonina, a w piątek śmietaną. Na obiad była zwykle zupa a'la jarzynowa zwana tu gwarowo „fitką”.

Mięsa było niewiele, ale w niedzielę obowiązkowo i z własnej hodowli. Dużo nabiału - przede wszystkim mleko, prosto od krowy oraz chleb. Tak smacznego chleba już nigdy więcej nie jadłem. Był pieczony w domu, zawsze w sobotę. Sześć ogromnych bochenków po ok. 5 kg z żytniej mąki, przygotowany na zakwasie. Jak on pięknie pachniał rosnąc w wielkiej dzieży - a po upieczeniu to już poezja.

Robiło się coraz chłodniej, a ja nie miałem ciepłego ubrania. Udało się mamie dostać z RGO (Rada Główna Opiekuńcza) szary koc, z którego uszyła mi kurtkę i spodnie. Koc był marny i naszpikowany jakimiś drzazgami (z czego to zrobiono?), które kłuły mnie przez szereg dni dopóki nie udało się większości na z nich wyciągnąć! Dostałem jeszcze buty - kamasze na drewnianej podeszwie, tzw. drewniaki, które miały tak cienką i kiepską cholewkę, że jak przeszedłem po śniegu kilkanaście metrów z domu do WC to już były przemoczone. Mimo to, podczas całego tam pobytu ani razu się nie przeziębiłem! Co to znaczy zdrowe jedzenie i powietrze!

Tak dotrwaliśmy do wiosny 1945 r. i jak się nieco ociepliło - w połowie marca wróciliśmy do wyzwolonej Warszawy.

Nasze mieszkanie na Madalińskiego na szczęście ocalało - trzeba było tylko wstawić szyby w oknach i zorganizować jakąś kuchenkę do gotowania. I znów po raz kolejny (który to już w czasie wojny) musieliśmy się jakoś zagospodarować!


6 lis 2023

Biuletyn nr 66 Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944, listopad 2023

Z życia Stowarzyszenia

Co warto przeczytać

Nasi członkowie starają się dzielić swoimi wspomnieniami i zaszczepiać w młodych pokoleniach zainteresowanie naszą historią. Zachęcamy do zapoznania się z działalnością kolejnych naszych członków, których opisujemy w niniejszym numerze.

W Biuletynie tradycyjnie znajdziecie również kolejne felietony naszych stałych publicystów - Andrzeja Targowskiego i Jerzego Bulika.

W ostanim okresie opublikowaliśmy kolejne wspomnienia - tym razem ich autorem jest pan Jacek Kruczkiewicz.

Na naszym blogu okazał się również kolejny odcinek powieści pani Małgorzaty Todd -  https://sdpw44.blogspot.com/2023/11/zdarzenia-i-zmyslenia-rozdzia-4-saga.html.

Zapraszamy do lektury!

Baza naszych wspomnień

Nieustannie wzbogaca się baza Naszych wspomnień. Serdecznie zachęcamy do dzielenia się z nami tymi unikalnymi informacjami - chętnych zapraszamy do kontaktu na nasz adres e-mail. Dzięki wolontariuszom możemy pomóc w ich digitalizacji, a nawet spisaniu.

Obchody Dnia pamięci Więźniów Dulag 121 i Niosących im Pomoc 2023

Tegoroczne Obchody Dnia Pamięci Więźniów Obozu Dulag 121 i Niosących Im Pomoc przybrały zmienioną formę. Ograniczono oficjalne przemówienia; w ich miejsce można było wysłuchać wstrząsających opowieści czterech Świadków Historii. Wśród nich z bardzo zwięzłym wspomnieniem, o charakterze niemalże apelu o zachowanie w pamięci wydarzeń z końca Powstania i przejścia przez Dulag, wystąpiła członkini naszego stowarzyszenie Danuta Charkiewicz-Topolska.

W przemówieniach przedstawicieli lokalnych władz podkreślony został wkład Dyrektorki Muzeum Dulag 121 pani Małgorzaty Bojanowskiej w przygotowanie Obchodów oraz podtrzymanie świadomości historycznej o Dulagu wśród społeczeństwa. W długim okresie powojennym historia Powstania i exodusu była pomijana w przekazie medialnym. Liczna obecność pocztów sztandarowych szkół pruszkowskich zaświadczyła o wielkiej, pożytecznej roli Muzeum Dulag 121 w tych szkołach/ i dla tych szkół.

Pracownicy Muzeum służyli pomocą i informacją wielkiej ilości przybyłych uczestników. To ich staraniem wystosowano listownie setki zaproszeń do byłych więźniów. Trzeba przyznać, że mimo tego, że coraz mniej ich jest w stanie przybyć do Pruszkowa, to zaproszenia mają wielką siłę oddziaływania i powodują, że przybywają byli więźniowie z odległych stron kraju.

Wśród nich pojawili się Włodzimierz Nekanda-Trepka z Bydgoszczy i Zbigniew Molski z Poznania, nasi członkowie od początków istnienia SDP1944. Ze względu na odległe miejsce zamieszkania nie widujemy ich na zebraniach stowarzyszenia, dlatego ich obecność na Obchodach pozwoliła na odnowienie łączących nas więzów. Pomocny w tym stał się tzw. poczęstunek (kawa, ciastka - na koszt organizatorów Obchodów) w namiocie na terenie w pobliżu Dulagu. Przy długim stole mogliśmy się cieszyć się z przyjacielskiego, bliskiego spotkania.

Spotkanie członków SDP1944 1 sierpnia 2023 w kawiarni “Zielnik” w Parku Orlicz-Dreszera

Pomimo szwankującej komunikacji między organizatorami spotkania a zapraszanymi członkami Stowarzyszenia, liczba przybyłych Dzieci Powstania ponownie osiągnęła rekordowy poziom. Cieszy nas, że wraz z “zarejestrowanymi” członkami przybywają ich znajomi, przyjaciele, osoby towarzyszące. Sprzyjało to uzyskaniu sympatycznej atmosfery. 

Jak to w kawiarni rozkład stolików nie zawsze umożliwia swobodną rozmowę “każdego z każdym”, nie mniej utworzone “ad hoc” kręgi wokół stolików tętniły ożywioną rozmową. 

Prowadzący spotkanie - przewodniczący Stowarzyszenia - przedstawił tym razem bliżej znaczne osiągnięcia zawodowe niektórych obecnych kolegów. Informacje te prowadzący na ogół pozyskał z Internetu, gdyż wspomnienia o przeżyciach z Powstania 1944 takich nie obejmowały. Omówiono wyniki pracy rzeźbiarza i literata- Wiesława Winklera, pisarki Małgorzaty Todd, profesora PW Zbigniewa Wrzesińskiego. Wspomniano o wielkim zaszczycie, jaki spotkał naszego Honorowego Prezesa prof. Andrzeja Targowskiego. Jego osobę Stowarzyszenie Absolwentów Politechniki Warszawskiej po 62 latach wyróżniło nominacją do Złotej Księgi Inżynierów PW, w której PW honoruje swoich absolwentów i ich zawodowy dorobek.

Wielka Gala “Złotej Księgi” odbędzie się 15 listopada 2023 roku w Politechnice Warszawskiej. Profesor Andrzej Targowski przygotowuje się do odbycia dalekiej podróży wraz z małżonką z zachodu USA do Warszawy dla odebrania zaszczytnej nagrody.

Obecne na zebraniu kworum upoważniło Zarząd SDP1944 do przeprowadzenia zmiany w Komisji Rewizyjnej. Ze względu na stan zdrowia zrezygnował z pełnienia funkcji członka kol. Marek Tomczak. Na jego miejsce wybraną kol. Tadeusza Świątka (dotychczasowego członka Zarządu). Stan Zarządu uzupełniono o kol. Krystynę Bilską. 

Aktywność Dzieci Powstania

Kontynuujemy cykl rozpoczęty w nr 65 Biuletynu i przedstawiamy działalność naszych kolejnych Członków.

Hanna Langner - Matuszczyk

Kol. Hanna Langner - Matuszczyk od wielu lat czynnie wspiera działalność SDP1944. Niestety Jej stan zdrowia nie pozwala na uczestniczenie w corocznych spotkaniach Stowarzyszenia. Podróż z Wrocławia do Warszawy też wielkim wyzwaniem. Ojciec Hanny - Antoni Langner - zginął śmiercią żołnierza w Powstaniu Warszawskim. Śp. Antoni Langner został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari. Hanna była jedną z inicjatorek założenia Koła Dzieci Powstania 1944 we Wrocławiu. Ostatnio otrzymałem maila od Hanny z prośbą o uczczenie pamięci Więźniów DULAG-u 121, którego część poniżej przytaczam. Spełnienie prośby Hanny w całości będzie zależało od zgody pani Dyrektor Muzeum DULAG 121.

Do: Wojciech Łukasik - przewodniczący SDP1944

"ponieważ stan mojego zdrowia, mimo moich usilnych starań, nadal mi uniemożliwia przyjazd do Warszawy abym nie tylko przynajmniej jutro, czyli w 79. rocznicę śmierci mojego Ojca, śp. Antoniego Langnera (20.12.1917 - 7.09.1944), mogła zapalić światło pamięci na Jego grobie, ale i w dniu 30 września 2023 r. też nie będę mogła uczestniczyć w tegorocznych obchodach Dnia Pamięci Więźniów Obozu Dulag 121 i Niosącym Im Pomoc, więc tą drogą zwracam się do Ciebie z wielką prośbą, abyś w Pruszkowie podczas tegorocznych oficjalnych uroczystości pod pomnikiem "Tędy przeszła Warszawa" również w moim imieniu nie tylko zapalił pamiątkowy znicz, ale i minutą ciszy uczcił pamięć tych wszystkich byłych Więźniów Durchgangslager 121, których już nie ma wśród nas, w tym oczywiście pamięć zmarłej wczoraj Teresy Stanek, Prezes Zarządu Głównego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej, która - podobnie jak Ty oraz jak Pani Iwona Rutkowska-Kaczmarek - też była jednym z P.T. Członków tegorocznego Komitetu Honorowego Obchodów Dnia Pamięci Więźniów Obozu Dulag 121 i Niosących Im Pomoc."

Zdzisław Czerwiński

Oto co zamieściła Gmina Pruszcz Gdanski o naszym koledze Zdzisławie Czerwińskim na swojej stronie internetowej:

[...] Po raz pierwszy w historii gminy radni podjęli uchwalili w sprawie nadania tytułów Honorowego Obywatela Gminy. Otrzymali je pośmiertnie Józef Witek (nauczyciel, dyrektor szkoły, radny, przewodniczący Rady Gminy Pruszcz Gdański) oraz Tomasz Słupecki (wielki działacz sportowy, pomysłodawca i prezes Gminnego Towarzystwa Sportowego Pruszcz Gdański, społecznik). Taki tytuł otrzymał również obecny na sesji wieloletni sołtys wsi Żuławka, społecznik, bohater filmu dokumentalnego, powstaniec warszawski Zdzisław Czerwiński. [...]                                                  

Dziś czuję się osobą spełnioną. Wszystkim dziękuję za wyróżnienie. Niebawem skończę książkę, z której będzie można dowiedzieć się o historii mojego życia - mówił Zdzisław Czerwiński.

Nadanie tytułu Honorowego Obywatela Gminy odbyło się na uroczystości z okazji 50-lecia Gminy Pruszcz Gdański latem 2023 roku.

Widziane z krzesła Honorowego Prezesa profesora Andrzeja Targowskiego


A propos wyborów 2023: Dekalog Polskiej Polityki (DPP)

Obecnie sytuacja geopolityczna Polski jest po 350 latach wreszcie bardzo dobra. Aczkolwiek wojna domowa rodzimych polityków napawa niepokojem. Zdefiniujmy na podstawie tej sytuacji Dekalog Polskiej Polityki, który powinien być oceniany podczas tych wyborów.




  1. Systemem politycznym jest demokracja zachodnia. Jej szczegółowym elementem jest następująca zasada. Poseł i senator mogą być w Sejmie i Parlamencie UE tylko przez dwie kadencje [1].  Parlamentarzyści nie mogą swej roli traktować jako zawodu tylko jako misję. Po przerwie 4 lat były parlamentarzysta może ponownie ubiegać się o mandat do Sejmu lub do Parlamentu UE.
  2. Poseł i senator nie mogą być członkami rządu i odwrotnie [2]. Czynni sędziowie nie mogą być posłami lub członkami rządu. Powinni nie wypowiadać się na temat polityki z wyjątkiem, kiedy są przez nią skrzywdzeni i robią to we własnej obronie. Mogą wypowiadać się na temat merytorycznych spraw wymiaru sprawiedliwości, ale z umiarem.
  3. Poseł czy senator podlega z reguły w głosowaniu w Sejmie tylko wyborcom ze swojego okręgu a nie szefowi partii. Z wyjątkiem ustalonych a priori sytuacji, kiedy jedność partyjna jest krytyczna i powinna być zachowana. Może w tej sprawie być przeprowadzone tajne głosowanie co do swobody głosowania w danej sprawie.
  4. Lider wygranej partii nie może być doktrynerem [3] rządzącym z cienia i musi być premierem albo marszałkiem. Z chwilą, gdy szef zwycięskiej partii zostaje premierem rezygnuje z mandatu posła czy senatora.
  5. Podtrzymywanie dialogu z wrogiem jest lepsze od niszczącego konfliktu.
  6. Dobry kompromis w polityce jest tak samo ważny jak honor, przykładem m.in. jest problem aborcji. Konieczne jest, aby w kryzysach kierowano się strategią minimalizowania strat tak realnych, mentalnych jak i klimatycznych.
  7. W sytuacji beznadziejnej sytuacji politycznej [4], takiej np. jak m.in. jest wojna, patriotyzmem jest zachowanie substancji narodu we wszystkich jego aspektach. W tym zachowanie zdolności otrzymywania dotacji z UE na warunkach praktykowanego systemu wartości i procedur obowiązujących państwa członkowskie tej unii. W trudnych sytuacjach państwa wiodącą strategią jest minimalizowanie strat
  8. Na stanowiska polityczno-społeczne należy selekcjonować ludzi i dobierać jednostki wartościowe, ideowe, mądre, dobre i kompetentne. Nominacje sędziów muszą spełniać ten wymóg też. Na szczytowe stanowiska dowódcze w wojsku należy mianować oficerów sprawdzonych w poważnych kryzysach wojenno-społecznych. Zdolnych do poddania się do dymisji, jeśli rozwiązanie nie idzie po jego myśli. Żeby taka selekcja mogła być stosowana, obywatele muszą brać czynny udział w wyborach w wysokim procencie, powyżej 70 proc. Inaczej ich bierność sprzyja wybieraniu ludzi nie nadających się na piastowanie stanowisk w społeczeństwie. Partie zobowiązują się do energicznego promowania powszechnego udziału w wyborach i referendach. Czego pierwszym warunkiem jest zgoda. aby samorządy były możliwie samowystarczalne finansowo (poprzez system podatkowy państwa) i ich wyborcy czuli, że mają wpływ na ich funkcjonowanie.
  9. Konieczne jest niwelowanie różnicy ekonomiczno-społecznej (m.in. edukacyjnej) między Polską A i B poprzez promowanie oby bezkonkurencyjnej i organicznej produkcji rolniczej w Europie oraz rozwinięcie połączeń kolejowych możliwie do wszystkich miast i miasteczek w kraju. 
  10. Powstania i różne niebezpieczne dla ludzi akcje należy podejmować wtedy, gdy nie pociągają za sobą ofiar i mają szanse na sukces. Aczkolwiek w sytuacjach ekstremalnych trzeba być gotowym do poniesienia ofiar, ale przy zachowaniu strategii minimalizowania strat.     
-- 

[1] Postulat wynika z negatywnej opinii społeczeństwa o roli zawodowych polityków w 30-leciu wolnej Polski.
[2] Postulat bazuje na demokracji amerykańskiej, najbardziej wyrazistej w świecie.
[3] Doktryner to zwolennik i propagator ciasnych, skostniałych formułek, prawideł jakiejś doktryny.
[4] Obrona Warszawy, Westerplatte, Helu są otoczone w naszej historii nimbem bohaterstwa i chwały. Faktycznie są wyrazem, oględnie pisząc, braku zdrowego rozsądku. 

Felieton dr Jerzego Bulika


Od redakcji: Z niepoliczalnego zbioru felietonów kol. Jerzego, podarowanego nam przez autora, wybraliśmy ostatni, tematycznie kontrastujący z felietonem prof. A. Targowskiego. Robimy to dla uzasadnienia faktu, że nie tylko polityką żyjemy; rzadko bowiem dyskutujemy głęboko o zjawiskach w otaczającej nas przyrodzie, w której czasowo dane jest nam żyć.

Powietrze

Starożytni Grecy już w VIII wieku p.n.e. Grecy uważali, że świat składa się z ziemi, wody, powietrza i ognia.

Jest niezbędne do życia – oddychamy nim. Umieramy, gdy przestajemy oddychać (-napełniać nim płuca). Chociaż jest warunkiem życia, może też być jego zagrożeniem, kiedy zawiera w sobie jakieś zarazki. W dawnych czasach, gdy bakterie i wirusy nie były jeszcze odkryte, zrodził się termin „morowe powietrze”.  Dotyczył on do epidemii wysoce zakaźnych chorób, takich jak dżuma, czarna ospa, cholera, tyfus, grypa. Odniesienie do niebezpieczeństwa niesionego przez „złe” powietrze znalazło wtedy swoje miejsce w „Modlitwie na czas wojny”, w której jeden werset brzmi: „Od powietrza, głodu, ognia i wojny, Wybaw nas, Panie!

Powietrze, którym oddychamy ma swój „smak”. Może być chłodne, czyste, rześkie, może też być duszące, rzadkie, gęste.  

Jest wokół nas, jesteśmy w nim zanurzeni; nie widzimy go, nie możemy jego dotknąć (chyba, że w postaci skroplonej) ale czujemy, jak się przemieszcza, czujemy wiatr.  

Charakterystyczne wiatry wiejące w określonych rejonach i w określonym czasie mają swoje specjalne nazwy. Mamy w naszych Tatrach halny, w Alpach - fen, w innych regionach wieje sirocco, harmatan, monsun, pasat; wszędzie na lądzie może wiać zefir(ek), a nad morzem bryza. Bardzo silne wiatry wiejące stale na półkuli południowej zyskały sobie nazwy „wyjących czterdziestek” i „ryczących pięćdziesiątek” – bo występują w rejonach czterdziestych i pięćdziesiątych stopni szerokości geograficznej, południowej. W pewnych warunkach powietrze zaczyna wirować i wtedy tworzą się trąby, huragany, cyklony i tajfuny. Powietrze okazuje przez nie swoją potęgę, a w tym – swoją drzemiącą w nim groźną, niszczycielską moc. 

Powietrze opływające nasze ciało, zwykle jest to nasza twarz, bo reszta bywa zakryta ubraniem, daje nam fizyczne odczucie jego obecności. To bezpośrednie traktowanie nas przez powietrze jest przez nas różnie odbierane. Jedni lubią czuć na sobie wiatr (mnie zostało to po żeglarskim rozdziale mego życiorysu), inni nie znoszą tego i narzekają, że „okropnie wieje”.  Tak więc jedne wiatry nas pieszczą, inne w różny sposób nam dokuczają.

Powietrze „gra”. Mówi się np. „drzewa szumią”. Jednak same drzewa nie są w stanie wyprodukować dźwięku. One są jak instrument, fortepian, skrzypce czy trąbka, które same z siebie nie są w stanie „zagrać”. Niezbędny jest człowiek, który odpowiednio je użyje, aby wydobyć z nich głos. Poruszające się powietrze jest tym muzykiem, który generuje dźwięki z takich instrumentów jak drzewa, czy np. olinowanie jachtu.  

Powietrze obdarza nas widowiskami świetlnymi. Ogniste kreski spadających meteorytów pojawiają się dzięki temu, że te rozżarzają się trąc się o powietrze. Podobnie z zorzą polarną. Powstaje ona w wyniku przepływu wyrzucanych przez słońce strumieni protonów i neutronów przez zjonizowane górne warstwy atmosfery; bez jonosfery nie byłoby zorzy.

W wymiarze globalnym: powietrze otula naszą ziemię (nas) jak kołderka, która zapewnia nam ciepło i jak ochronny pancerz, który chroni nas promieniowaniem ultrafioletowym.

W konkluzji: jego obecność odczuwamy drogą pośrednią; jego działania są jak najbardziej namacalne; dla życia w formie, jaka wykształciła się na ziemi, jest absolutnie krytyczne. Jest jak swego rodzaju panujące nad nami życiodajne bóstwo, które bywa dla nas łaskawe, ale bywa zagniewane i sprowadza wtedy na nas różne nieszczęścia. Ach, powietrze!...

Mokotów - 1 sierpnia przy pomniku "Mokotów Walczy" i - w Powstaniu 1944

Od wielu lat, spotykając się 1 sierpnia w Parku Orlicz-Dreszera, przywołujemy w pamięci wydarzenia z Powstania 1944. Większość z nas przeżyła Powstanie z dala od starego Mokotowa i nie zna szczegółów zmagań żołnierzy AK z pułku "Baszta" i ściśle współdziałającego z nim 7 pułk "Jeleń". Niewielu pozostało bohaterów tego pułku. Na uroczystości składania wieńców w parku Dreszera na krzesłach dla kombatantów zasiadło zaledwie kilku żyjących powstańców.



Wśród przemawiających mieliśmy ostatnio okazję słuchać prof. Leszka Żukowskiego (ur. 1929) ps. "Antek" (na zdjęciu). Niestety zabrakło Eugeniusza Tyrajskiego ps. "Sęk", który jeszcze 2 lata temu w swoim przemówieniu zadziwiał pamięcią podczas recytacji wtrąconego w mowę wiersza.
SDP1944 również w tym roku złożyło wiązankę przy pomniku w Parku Dreszera.

Zbiórka członków SDP1944 przy proporcu Stowarzyszenia przed złożeniem wiązanki


W 1944 roku "północny Mokotów był częścią niemieckiej dzielnicy mieszkaniowej i był nasycony jednostkami niemieckimi. W Szkole Rękodzielniczej na rogu Kazimierzowskiej i Narbutta (obecnie Zespół Szkół Odzieżowych), w budynku szkoły powszechnej nr 97 na Narbutta, w szkole im. gen. Stachiewicza na ul. Różanej stacjonowały jednostki SS. W kamienicach przy ul. Puławskiej mieszkali oficerowie i urzędnicy gestapo (domy Wedla). Przy Rakowieckiej stacjonowały oddziały SS i artylerii przeciwlotniczej, wyścigi konne stanowiły bazę jednostki kawalerii SS, na ulicy Dworkowej była siedziba żandarmerii powiatowej. Fort Mokotowski i pobliski kompleks mieszkaniowy zajmowali żołnierze Flughafenkommando Warschau (z pochr.wp.mil.pl).
    
W godzinie "W" pułk "Baszta" otrzymał rozkaz natarcia na: Szkołę Rękodzielniczą na rogu Kazimierzowskiej, Stauferkaserne (Rakowiecka 6), szkołę powszechną (Narbutta róg Sandomierskiej), szkolę powszechną (Różana) oraz na 2 duże umocnione obszary - Fort Mokotowski i Tory Wyścigów Konnych. Obiekty te były niezwykle silnie bronione przez Niemców. Ataki na te wszystkie obiekty zostały odparte przez Niemców. W drugiej połowie września powstańcy zostali zepchnięci do obrony w rejonie objętym ulicami: Madalińskiego, Al. Niepodległości, Woronicza, Czerniakowską.
25 września dowódca dywizji ppłk "Karol" przesyła meldunek do gen. "Montera" - zajmuję Al. Niepodległości, Ursynowską, Olkuską, Belgijską, Madalińskiego. Mam ciągłe nawały artylerii, stukasów, i goliatów; nacisk od południa i zachodu. Straty własne 70%. ... Katastrofalny stan moralny...

27 września dowództwo "Baszty" biorąc pod uwagę straty w stanie osobowym, braki w zbrojeniu i amunicji, a także odwet Niemców na ludności cywilnej zdecydowało o zaprzestaniu walk. Powstańcy przedostawali się do Śródmieścia, gdzie po zmianie mundurów na ubrania cywilne, wmieszali się w tamtejszą ludność. 
Tragiczny los spotkał powstańców, którzy obrali drogę do Śródmieścia kanałami. Zbłądziwszy, wydostali się poprzez właz na ulicy Dworkowej wprost pod lufy oddziałów wspomnianej wcześniej żandarmerii powiatowej. Mimo sygnalizowania białą flagą gotowości oddania się do niewoli 120 powstańców zostało zamordowanych przez Niemców. Tragedię tę upamiętnia 6 metrowy pomnik.


Powstanie na Mokotowie zostało okupione życiem 1700 z 4500 żołnierzy, którzy przystąpili do walk w godzinie W. O
 tych zdarzeniach wokół ul. Kazimierzowskiej pisał w Biuletynie Andrzej Targowski, przedwojenny mieszkaniec tej ulicy.

Wyjazdy wypoczynkowe i rehabilitacyjne z Dziećmi Wojny

Stowarzyszenie Dzieci Wojny pod przewodnictwem pani Iwony Rutkowskiej-Kaczmarek, poznanej na naszym zebraniu 1 sierpnia, przesłało nam informację mailową o planowanych przez SDW pobytach rehabilitacyjno-wczasowych. Pani Iwona chciałaby, aby chętni członkowie SDP1944 na te imprezy wyjazdowe, stali się również członkami SDW, co jest zrozumiałe i zgodne ze statutem obu pokrewnych stowarzyszeń.

"Mamy zaplanowany termin turnusu rehabilitacyjnego w Lubyczy Królewskiej - od 11.12.2023 do dnia 2.01.2024, ale muszę jeszcze tam zadzwonić i potwierdzić cenę. 
U mnie samotne osoby chcą tam jechać (przynajmniej teraz się deklarują). 
Na przyszły rok - też będzie turnus reh. na przełomie marca i kwietnia, ze świętami wielkanocnymi. 
Wczasy- zamówione Międzywodzie, ale na drugą połowę sierpnia. Iwona.


Proszę pamiętać, że w Lubyczy Królewskiej (powiat Tomaszów Lubelski) jest sanatorium. Warunkiem pobytu w sanatorium jest przedstawienie skierowania od jednego z 4 specjalistów NFZ. Na temat szczegółów wyjazdów najlepiej skontaktować się telefonicznie z panią Iwoną - tel. 602 845 718.