16 sty 2022

Moja kamienica - wspomnienia Jerzego Kraśniewskiego

Moja kamienica - wspomnienia Jerzego Kraśniewskiego


Stoję przed bramą naszej kamienicy na ulicy Grzybowskiej. Przyszedłem tu po latach z nadzieją, że uda się spotkać kogoś z dawnych mieszkańców tego domu. Ponad 70 lat minęło od tamtego sierpnia... Z bramy wychodzi starsza pani, mówi że nie ma tu już nikogo kto by pamiętał Powstanie Warszawskie.

Patrzymy na trawnik po drugiej stronie ulicy – mówię tej pani, że kiedyś był tu mur okalający browar Haberbuscha. I że w czasie okupacji z okien naszego mieszkania widziałem jak schowani za płotem Polacy strzelali do niemieckich konwojentów, którzy wywozili beczki z browaru. I jak tamci padali na ulicę oblewani sikającym z tych beczek piwem.

Przez siedemdziesiąt parę lat jakie minęły od tamtego sierpnia spotkałem tylko jednego mieszkańca mojej kamienicy na Grzybowskiej, Józwę Rudnickiego, kolegę ze szkoły. I to z nim właśnie przeżywałem pamiętny pierwszy dzień Powstania Warszawskiego.

Tego dnia, pierwszego sierpnia 1944 roku, ojciec obudził mnie wcześnie rano, chociaż trwały wakacje i do szkolnego wstawania został jeszcze miesiąc. Miałem się szybko ubierać, żeby iść z babcią do sklepu spożywczego pana Kwaśnego. Spieszyliśmy się, a i tak przed sklepem stała już duża kolejka. Nie pamiętam co kupiliśmy, ale pamiętam, że tego dnia po południu przed bramą naszego domu zbierali się ludzie. I że z piwnicy wyszli dwaj starsi bracia Józwy - Wacek i Staś Rudniccy ubrani inaczej niż zwykle. Każdy z nich w bluzie „panterce”, na głowach czapki „pierożki z biało-czerwonymi plakietkami po bokach a na środku polskie orły. I u każdego za pasem po dwa granaty.

Zrozumiałem wtedy kto organizował nasze nocne wyprawy z Józwą do słupów z ogłoszeniami. Józwa przylepiał karteczki z napisem: „Hitler kaput” na hitlerowskich plakatach, ja patrzałem czy ktoś nie nadchodzi.

Ale tamtego dnia to już nie była dziecinna przygoda. Z piwnicy naszej kamienicy oprócz braci Józwy w mundurach wyszedł też ich ojciec, trzymając w ręku biało-czerwoną flagę. Za nim szedł Józwa z drabiną. Pan Rudnicki wszedł na nią i w metalową rurkę, która przez lata  bezużytecznie sterczała ze ściany, wcisnął koniec kija z polską flagą.

Ktoś krzyknął głośno – będziemy bić szwabów! Ale pan Rudnicki powiedział – uważajcie, Niemcy są tu wszędzie.

Pamiętam, że tego pierwszego dnia budowaliśmy też barykadę po przeciwnej stronie ulicy i że już wieczorem pokazał się tam niemiecki czołg, ale jeszcze nie strzelał.

Obok nas, jak już wspomniałem, za bramą pod numerem Grzybowska 58 mieścił się browar Haberbuscha i Schiele. Pan Rudnicki przepracował tam wiele lat i jego synowie znali w browarze każdy kąt. Poszliśmy nazajutrz z torbami i plecakami do budynków w głębi podwórka, gdzie były magazyny. Najbardziej cennego towaru, mięsa, pilnowali uzbrojeni strażnicy, poszliśmy więc tam, gdzie nikt nie pilnował olbrzymich silosów z grochem, fasolą  i zbożem. Wróciłem do domu obładowany i zrobiliśmy jeszcze parę takich rund. Babcia się ucieszyła, potrafiła z tego zboża, fasoli i grochu przyrządzać różne potrawy.

Ojciec kazał mi pilnować młodszego brata. Sam znikał i pojawiał się, pocieszał mamę, która cierpiała na ból stawów i mówił, że ma za sobą dwie wojny, ale ta mu się nie podoba.

Następnego dnia na podwórku browaru zaroiło się od żołnierzy AK z opaskami  I KOMPANIA. Przyłączyliśmy się do nich, imponowali nam uzbrojeniem - karabin maszynowy, taśmy z amunicją na szyjach, a na ziemi pudła z amunicją. Józwa, odważniejszy ode mnie, zapytał czy możemy pomóc nosić te pudła i chwycił za jeden pojemnik, to ja zrobiłem to samo. Potem razem jedliśmy jakąś zupę.

Nazajutrz oddział wyruszył z browaru, a my z Józwą z nimi. Mieliśmy wykurzyć niemieckich żandarmów z posterunku na rogu Chłodnej i Żelaznej, akurat w budynku mojej szkoły. Załoga tego posterunku, wspólnie z żołnierzami Wermachtu mocno dawała się we znaki okolicznym mieszkańcom. Za żołnierzami z AK, do których się doczepiliśmy, taszczyłem pudło z amunicją do karabinu maszynowego. Później dostałem inne zadanie – miałem korkować butelki z benzyną. Pod korek wkładało się kawałek szmaty, kiedy czołgi atakowały podawałem żołnierzom  przygotowane flaszki. Gałgan zapalał się od płomienia karbidówki, a ja patrzałem jak „mój” żołnierz celuje. Już od pierwszej butelki czołg zaczął się palić i wycofywać na ulicę Waliców.

Dzień później znaleźliśmy się w budynku na rogu Żelaznej i Leszna. Zasnąłem na jakimś łóżku i przespałem atak na bloki szpitalne przy Żytniej zajęte przez Niemców. Nie udało się ich odbić, a mój kolega miał przestrzeloną rękę.

Wracaliśmy do browaru przez nasze podwórko, wypatrzył mnie ojciec i doszło do ostrej wymiany zdań. Po tym wyczynie byłem w domu pilnowany, a dwa dni później „nasi” żołnierze gdzieś zniknęli.

Prawdziwy strach padł na nas, kiedy pojawiły się na niebie samoloty. Małe pikowały z rykiem i rzucały pojedyncze bomby, ale po nich nadleciały olbrzymie maszyny, które wyrzucały całe „pudła” bomb zapalających. Trzy z nich wylądowały na strychu naszego domu - zamieniały się w płonącą czerwoną masę, której nie gasiła woda a jedynie piasek. Wokół szalał ogień. Po sąsiedzku pożar wywołała „krowa” - tak nazywano groźne pociski, które poprzedzał ryk nowej artyleryjskiej broni. Kiedyś „krowa” zaryczała, a ja byłem na ulicy ze swoim kolegą Markiem. Rzuciłem się do bramy, domem wstrząsnął silny wybuch, a kiedy tuman kurzu opadł zobaczyłem że Marek leży w kałuży krwi...

Do naszej kamienicy przyszli żołnierze AK i uprzedzili, że może tu dojść do walk z Niemcami, musimy więc przenieść się, na krótko, na drugą stronę ulicy a po ataku wrócimy. Dostałem plecak, chlebak i niedużą walizkę, żeby spakować najpotrzebniejsze rzeczy. Ojciec wybrał się na drugie podwórko, ja z nim. Żołnierze pokazali mu z górnego piętra stanowisko wroga, przebiegających Niemców, o czymś rozmawiali. Potem ojciec zarządził w domu zmiany w pakowaniu, kazał wziąć więcej rzeczy. Słyszałem jak mówił do mamy, że jest w otoczeniu dużo  uzbrojonych szwabów i nasi mogą nie utrzymać tej pozycji. Był dwa lata żołnierzem w 1920 roku w armii Piłsudskiego, był plutonowym we wrześniu 39-go, znał wojskowe rzemiosło.

Nocą z 6-go na 7-go sierpnia przebiegaliśmy na drugą stronę Grzybowskiej. Przeprowadzano nas do piwnic, mamę podtrzymywał żołnierz bo z trudem chodziła przez ból stawów. Ja ganiałem po kolejne paczki.

Z korkowych płyt jakie zostały po browarze, zrobiłem sobie łóżko w tej piwnicy. Nazajutrz obudziłem się wcześnie i pobiegłem na górę. Patrzałem na ulicę przez szpary w strzelnicy na biegających Niemców, słychać było strzały w pobliżu i czuło się dym z oficyny. Wróciłem do piwnicy a tam leży cały we krwi syn sąsiadów. Wieczorem znów patrzę przez te szpary, widzę że na podwórku ludzie siedzą na cegłach, że jest nowy grób i krzyż.

- Tylko nie wychodź – krzyczy mama.

Wymykam się na pięterko, stamtąd widzę, że nasza kamienica płonie. Już swoich książek nie odzyskam... Muszę wrócić do rodziców i im powiedzieć... Wracam, mówię, że u nas dach pali się od frontu i zaraz ogień dojdzie do naszego mieszkania. Mama łapie się za głowę, ojciec każe brać pakunki - idziemy stąd.

Dokąd? Na Złotą 62 do cioci Jańci. - Tam jest porządna kamienica, z windą – mówi mama.

Mijamy zwały gruzu. Od strony Towarowej strzały, pod osłoną barykady przedzieramy się na drugą stronę Żelaznej. Mama ledwo idzie, jacyś panowie jej pomagają. Winda u cioci Jańci stoi w piwnicy, przecież nie ma prądu. Sama ciocia też się gdzieś wyniosła, mieszkanie zostawiła otwarte. Bierzemy z szafy coś do ubrania, mama z babcią schodzą do piwnicy, ja z tatą śpię na górze.

Z jedzeniem coraz gorzej, nie wiem jak babcia sobie radziła. Dołączam do wyprawy na ulicę Ceglaną do fabryki wódek gatunkowych. Ojciec, doświadczony celnik, znał tę firmę doskonale, odprawiał dla niej różne zagraniczne towary, liczył więc że będą tam jakieś produkty w magazynach. Ale ulica Ceglana to linia frontu. Po każdym stuknięciu hitlerowcy obrzucają teren granatami. Nam też się to przytrafiło, odłamek od granatu utkwił mi w lewym udzie. Ale doszliśmy do tych magazynów i wróciłem ze sporą porcją cukru.

Następnego dnia poszedłem „na łowy” z nowymi kolegami. Roznosili gazety i inne przesyłki, na Wareckiej mieli swoją kwaterę. Akurat wybierali się na Plac Napoleona, gdzie w restauracji przy Świętokrzyskiej mieli dostać obiad – czekał na nas ryż z pyszną marmoladą z malin! Wychodzimy potem z bramy na Warecką, i widzimy że pali się ta kwatera, w której dopiero co byliśmy. Potem dotarła do nas wiadomość, że także restauracja przy Świętokrzyskiej leży w gruzach.

Na początku września było coraz gorzej. Mój młodszy brat Józek wrzeszczał ciągle, że jest głodny, ja też byłem głodny. Któregoś dnia ojciec zniknął na dłużej, a kiedy wrócił powiedział że wychodzimy. I 8-go września opuściliśmy dom na Złotej. Ojciec nie pozwolił mi zabrać powstańczych gazet ani znaczków, które zbierałem z takim trudem. Powiedział, że trzeba do minimum zmniejszyć wszelkie ryzyko.

Szliśmy wolniutko Złotą do Towarowej. Po naszej stronie stał nasz żołnierz z karabinem, po przeciwnej uzbrojony hitlerowiec. Potem Karolkową do Wolskiej - tam pierwszy raz rozległy się strzały, ale przedtem musiało być gorąco, bo po drodze mijaliśmy leżących na ulicy zabitych ludzi... Dotarliśmy do jakiegoś pociągu, podjechaliśmy nim, znowu marsz, ukazał nam się teren ogrodzony drutem kolczastym i skraj wielkiej hali, podeszliśmy do niej.  Ojciec kazał nam zaczekać, wrócił po nas i wylądowaliśmy na kawałku miejsca pod ścianą. Żadnych desek, słomy, goła betonowa płyta.

To był obóz przejściowy w Pruszkowie.

Zdobywanie jedzenia wymagało tam sprytu i siły. Ojcu udało się dwa razy napełnić garnek zupą, ale wiedzieliśmy, że długo tam się nie da żyć. Na skraju hali odbywała się selekcja ludzi – na prawo zdolni do pracy, ci mieli jechać na roboty do Niemiec,  reszta na lewo nie wiadomo dokąd. Rozdzielili nas z ojcem, pojechał do obozu pracy w Policach pod Szczecinem.

Na nas czekały na innych torach takie same wagony. Załadowaliśmy się z trudem, stały wysoko a nie było peronów. W nocy pociąg ruszył i nazajutrz rano stanął gdzieś w polu. Wdrapałem się na krawędź wagonu i po ścianie zsunąłem na ziemię. Pamiętałem, że w tych wagonach drzwi są blokowane specjalnym hakiem - otworzyliśmy je bez większego trudu i niemal wszyscy wyskoczyli na zewnątrz. Nagle krzyk: ludzie tu jest napisane Auschwitz, Oświęcim, uciekajmy! Okazało się, że taki napis był na skraju wagonu, ale tutejsi mieszkańcy uspokoili nas, że pociąg stoi na ślepej bocznicy i dalej nie pojedzie, a w drodze są już wozy, które mają rozwieźć warszawiaków na pierwszy nocleg.

Trafiliśmy na drabiniasty wóz, który nas dowiózł do wsi Niekłań. W chałupie u gospodyni Rutkowskiej dostaliśmy pokój z łóżkami i olbrzymim piecem. Pamiętam rozmowę mojej mamy z jakąś miejscową władzą. Powiedziała im, że w Warszawie wszystko straciliśmy, nie mamy nic do sprzedania, ale że ona umie szyć, żeby tylko ktoś jej pomógł podleczyć bolące stawy...

Okazało się, że we wsi mieszka polski oficer, lekarz, który serią zastrzyków uśmierzył ból mamy, a ponieważ miał i maszynę do szycia znalazła się też praca. Jednak nie wiele to pomogło na naszą biedę – do końca pobytu brakowało nam jedzenia.

A w końcu 1944 roku pojawiły się we wsi specjalne oddziały do walki z partyzantami. Ci nowi „hitlerowcy” mówili po rosyjsku, ubrani byli w czapy z karakułowym obramowaniem i wywodzili się z Kaukazu. Przyszli, żeby zrobić porządek w lesie. Nas wyrzucono z pokoju, ale ci sojusznicy hitlerowców zaskoczyli nas prezentami - wręczyli mamie hełm wypełniony cukrem i olbrzymie pęto kiełbasy.

W Końskich mama trafiła do PCK i do Rady Głównej Opiekuńczej, żeby zdobyć informacje o ojcu. O to samo on się starał w Policach i w końcu 1944 roku dostaliśmy wiadomość, że poszukuje nas Zygmunt Kraśniewski, który jest w obozie pracy w Policach kolo Szczecina. Tata układał tam szyny, był ranny w głowę, przeżył kilka bombardowań fabryki benzyny syntetycznej, w której też pracował. Ale w 1945 roku zjawił się przed naszym domem w Niekłaniu wozem zaprzężonym w kulejącego perszerona. Tego kulawego konia przejął z opuszczonego  gospodarstwa kiedy Niemcy uciekali w strachu przed zbliżającą się Armią Czerwoną. Pełno bezpańskich zwierząt domowych, których nie mogli ze sobą zabrać, pętało się tam po okolicy.

W styczniu mama zdecydowała się na podróż do Warszawy. Jazda była koszmarna, polegała na łapaniu okazji. Czekanie godzinami na zimnych dworcach, niespodziewane zmiany trasy. Dzięki temu, że mama potrafiła zagadać do Ruskich w ich języku parę razy udało nam się dostać od nich jakieś jedzenie a raz nawet przygarnęli nas do swojego ogrzanego wagonu.

Po trzech dniach podróży znaleźliśmy się na Pradze przy dworcu Wschodnim.  Przez Wisłę ścieżką po lodzie obok ruin Mostu Poniatowskiego dotarliśmy na Stare Miasto. Chcieliśmy trafić na ulicę Freta, gdzie moja ciotka Kostrzewska prowadziła restaurację. Ale nie znaleźliśmy tam żadnego znaku, nawet kartki na murze.

Przez Ogród Saski przedostaliśmy się na Grzybowską 56 i stanęliśmy przed naszą kamienicą. Tkwiliśmy w ciszy na martwej ulicy przed jej wypalonym szkieletem. Pod nr 12, na drugim piętrze, straszyły puste okna mieszkania, które było kiedyś naszym rodzinnym domem.

Jerzy Kraśniewski – urodzony w 1931 roku w Warszawie. Kończył sześcioletnie Gimnazjum i Liceum im. A.Mickiewicza przy ul. Paryskiej, potem polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Pracował w radio, w „Sztandarze Młodych”, najdłużej w „Głosie Nauczycielskim”.

Mieszka teraz na północy Warszawy, w Choszczówce.

Rok 1943, zakończenie roku szkolnego. Jerzy Kraśniewski - szósty od prawej, w górnym rzędzie.



3 sty 2022

Wspomnienia p. Haliny Kałdowskiej

 Wspomnienia p. Haliny Kałdowskiej 

Wiele lat minęło od wydarzeń które chcę opisać. Moje wspomnienia są trochę mgliste i jakby zamazane. Kiedy wybuchła Druga Wojna Światowa miałam 6 lat. Wspomnienie tego faktu, to pożegnanie z Ojcem, który jako oficer rezerwy został powołany do wojska. Poszedł na wojnę i ślad po Nim zaginął. Pierwsze wiadomości o Nim, dotarły do nas na początku wojny, podobno zginął w pierwszych dniach września w walkach pod Częstochową..? Nie była to oficjalna wiadomość więc Mama ciągle czekała na Jego powrót, a po wojnie szukała Go przez Czerwony Krzyż i inne organizacje. Bez skutku. Zostałyśmy same — Mama, babcia, ja i moja starsza siostra Irusia. Babcia zmarła na początku 1940 roku. W czasie okupacji mieszkaliśmy w Warszawie przy Siennej róg Sosnowej.

Pamiętam, że pierwszy sierpnia 1944 roku był pięknym słonecznym dniem, byłam sama w domu. Mama była w banku gdzie pracowała, moja starsza siostra — Irunia gdzieś się ostatnio ,,zawieruszała” (?)... Wiem, że uczyła się na tajnych ,,kompletach”, ale też miała kontakt z harcerstwem podziemnym. Nudziło mi się, więc godzinami stałam na balkonie obserwując co się dzieje na ulicy. Tego pamiętnego dnia, od samego rana czuło się podniecenie na ulicy. Po południu, jak zawsze, stałam na balkonie i czekałam na powrót Mamy i nagle zrozumiałam, że dzieje się coś niezwykłego...! Ruch był zwiększony, dużo młodych ludzi gdzieś pędziło. Młodzi mężczyźni ubrani w buty ,,oficerki” (z cholewami pod kolana), byli jakoś bardziej ,,uroczyści”...? Wzrastał we mnie niepokój o Mamę i siostrę...

W pewnej chwili Mama wpadła do mieszkania wołając od drzwi: „Córeczko: Powstanie, Warszawa powstała — będziemy wolni”... Te słowa i gest przytulenia mnie pozostał w mojej pamięci do dziś. Mama powiedziała, że siostra Irusia jest wśród powstańców, kazała się za Nią modlić. Moja Mama była wielką patriotką i uczyła nas jak kochać Polskę. Na ulicy i z balkonów ludzie zaczęli wołać: ,,Niech żyje Polska”... Coraz więcej młodych ludzi z opaskami biało-czerwonymi pokazało się na ulicy. Po wielu latach strachu i niewoli, te opaski i okrzyki tworzyły niepowtarzalny nastrój... Entuzjazm i wiara w zwycięstwo była ogromna. Jeszcze tego samego dnia wieczorem ludzie zaczęli budować barykady przeciw czołgom i wozom pancernym. Budowali ze wszystkiego co było ,,pod ręką” - z wyrzucanych przez okna mebli, z płyt chodnikowych, z przewróconego tramwaju, wozów drabiniastych i aut ciężarowych... Wierzyliśmy w pewne Zwycięstwo...

Po euforii pierwszych godzin i dni, przyszły dni trudne. Nad Warszawą zaczęły latać niemieckie samoloty zrzucające bomby zapalające na dachy domów. Czasami udawało się je ugasić (posypując piaskiem), ale wkrótce zaczęli zrzucać bomby burzące, włączyli też ,,krowy” - pociski rakietowe wydające przerażający dźwięk podobny do ryku krowy, które uderzając w budynki niszczyły je aż do piwnic, w których mieszkańcy szukali schronienia. Siedzieliśmy w piwnicach, wsłuchani w świst bomb lub ryk ,,krów”, czekając kiedy zawali nam się wszystko na głowę. Do dziś nie mogę wejść do piwnicy i nie mogę tego zwalczyć. Nie wchodzę nawet do modnych dziś kawiarni czy restauracji w piwnicach. Nie mogę...

W piwnicach było nasze życie, nawet rodziły się dzieci...Pamiętam, jak takie maleństwo urodzone w czasie bombardowania chrzczono zwykłą wodą (nawiasem mówiąc, czyniła to moja Mama). Podczas bombardowania ludzie głośno się modlili, prosząc Boga o ratunek. Na głowę sypał się tynk z sufitów, bo jeśli nawet bomby padały gdzieś w sąsiedztwie, to i tak wszystko drgało, pod nogami podłoga chodziła w górę i w dół... Zaczął też zaglądać głód, kończyły się zapasy żywności. Składaliśmy resztki jedzenia i dzieliliśmy między wszystkich mieszkańców piwnicy, a na podwórku gotowano zupy z dostępnych produktów. Na podwórkach ludzie budowali małe kapliczki, czasem tylko figurka Matki Boskiej. Wieczorem zbieraliśmy się wszyscy, aby się modlić i cichutko śpiewać religijne pieśni.

W czasie Powstania byłam świadkiem wielu tragedii. Po jednym z bombardowań, zawaliła się część naszego domu i zasypało parę osób w piwnicy. Wysiłkiem mieszkańców udało się kilka osób wyciągnąć z pod gruzów. Nad jedną z zasypanych osób zawisł strop, tak tragicznie, że nie było możliwości Jej pomóc. Była zasypana do polowy. Zdawała sobie sprawę, że nie ma dla Niej ratunku, błagała by pomóc Jej ,,odejść”.... Po długich konsultacjach i rozważaniach, stwierdzono, że nie można jej tak zostawić — podano Jej zastrzyk. W tym dniu, wieczorem na podwórku odbyło się nabożeństwo żałobne, przyszedł nawet ksiądz z odległej kaplicy. Zapamiętałam również, jak jeden z domów na Śliskiej, po uderzeniu ,,krowy”, dosłownie się obsunął, grzebiąc w piwnicy kilkanaście osób. Wszyscy, którzy mieli łopaty i łomy, starali się wyciągać ludzi z pod gruzów. Niestety, było to zupełnie niemożliwie. W końcu wykopano jakąś małą dziurę, przez którą podano z piwnicy mały pakunek - było to maleńkie dziecko w beciku... Co się stało z resztą ludzi z tej piwnicy, tego nie wiem, na pewno zginęli...

Było coraz gorzej, coraz bardziej brakowało jedzenia. Na Siennej 48, o ile dobrze pamiętam sprzedawano koninę. Biedne konie, zabijane z powodu braku pożywienia dla ludzi - ratowały nas od głodu. Brakowało również wody, trzeba było czasami pod ostrzałem, lub o świcie, chodzić do studni w odległych domach, ale i to się kończyło. Rozdzielano wodę ostrożnie, większe porcje dostawały dzieci.

Czasami wpadali do piwnic powstańcy, opowiadali co się dzieje na Starym Mieście — o czołgach, na których Niemcy umieszczali dzieci, aby uniemożliwić powstańcom ich niszczenie. Do piwnic wpadali również Niemcy zabijając bezkarnie Polaków. Baliśmy się więc nie tylko bomb, ale też możliwości zdobycia przez Niemców naszej dzielnicy. Do tej pory, byliśmy wciąż po ,,polskiej stronie” i to było najważniejsze.

Któregoś dnia wpadła do naszej piwnicy moja starsza siostra Irusia, w mundurku harcerskim, w berecie z lilijką i opaską powstańczą. Na ramieniu miała ciężką torbę z opatrunkami — była sanitariuszką. Przyniosła nam pół bochenka chleba (był to wówczas rarytas). Pocieszała mnie, a ja nie słuchałam Jej tylko płakałam. Prosiłam, żeby została z nami. Ucałowała nas i zaraz musiała iść dalej. Odprowadziłam Ją za bramę i patrzyłam za Nią jak machając do mnie ręką, w pół zgięta, biegła pod murami domów w kierunku ul. Żelaznej. Nie wiedziałam wówczas, że było to ostatnie na Nią spojrzenie.

Nasze piwnice jeszcze się trzymały, ale wszystko się trzęsło i przy każdym bombardowaniu tynk leciał na głowy. Stwierdzono, ze wszystko jest już naruszone i coraz bardziej niebezpieczne. Postanowiono, że będziemy chodzić na plac Napoleona do ,,drapacza chmur” (Prudential), tam były bezpieczniejsze schrony. Przez parę dni, o godz. 6-tej rano wyruszaliśmy przez Sienną do Marszałkowskiej i ul. Moniuszki do Placu Napoleona. Wieczorem był powrót do domu. Przemarsz był trudny i niebezpieczny, szło się wśród gruzów, barykad i ciągle pod ostrzałem z różnych stron. Piwnice w ,,drapaczu” były duże i przestrzenne, zdawały się być bezpieczne. Ludzi było tam bardzo dużo. Byli tam ci co już wszystko stracili i my — niepewni, z wciąż jeszcze stojących domów. Ale i to się skończyło, „Drapacz” był coraz bardziej bombardowany, a i dojście do niego coraz trudniejsze i coraz bardziej niebezpieczne.

Ale najgorsze przyszło pod koniec sierpnia. Któregoś dnia raniutko, przyszła do nas łączniczka — koleżanka mojej siostry i poprosiła aby Mama natychmiast poszła z nią w okolice Woli, upewnią się co do kogoś!...? Mama domyśliła się o kogo chodzi. Chciała iść sama, ale ja bałam się z Nią rozstać i uparłam się że pójdziemy razem. Trudno było iść przez tyle ulic i barykad, często pod ostrzałem. Prawie cały czas biegaliśmy po gruzach, wśród ciągle walących się domów, zabitych i rannych ludzi i błąkających się głodnych i oszalałych ze strachu psów. Wreszcie dotarłyśmy do celu...! To co zobaczyłam, przerosło moje obawy i wyobrażenia. Irusia leżała martwa, rozszarpana przez niemiecki granat...! Trudno mi o tym pisać, do dziś mam ten straszny widok w oczach. Co się potem działo, tego nie pamiętam... Przerażona siedziałam w jakiejś obcej piwnicy i czekałam na Mamę. Mama chciała za wszelką cenę mnie ,,chronić” i nic na ten temat nie mówiła. Wiem jedno, moja dotąd dzielna Mama zupełnie się załamała, a ja, zawsze skora do płaczu — nie płakałam...! Poczułam, że muszę zaopiekować się Mamą, ponieważ była w bardzo złym stanie psychicznym. Późnym wieczorem, młody chłopiec odprowadził nas na Sienną, do naszego domu. Droga powrotna była koszmarna, ale tak naprawdę nie pamiętam żadnych faktów...

Parę dni później, dowiedzieliśmy się, że na Chmielnej runął dom, pod którego gruzami zginęli stryj Edmund i moja ulubiona ciocia - Julia - Wernerowie, oraz ich córeczka — Zosia. I tak zostałyśmy z naszej warszawskiej rodziny same — Mama i ja.

W pierwszych dniach września, Niemcy zaczęli zrzucać ulotki zachęcające ludność cywilną do opuszczania Warszawy, w dniach ,,zawieszenia broni”... Większość warszawiaków nie chciała z tego skorzystać. Ciągle wierzono w poprawę sytuacji, przecież za Wisłą stały wojska sowieckie i polskie... Zawiedziono się jednak na ich pomoc. Żołnierze polscy opowiadali potem o swoich rozterkach, patrząc na palącą się Warszawę.

Mieszkańcy naszego domu zdecydowali się jednak wyjść z Warszawy. Dla nas było to okropne. Mama długo się opierała, ale przekonano Ją, ze względu na mnie i na Jej Stan zdrowia. I tak 8. września wychodziłyśmy w tłumie ponuro idących Iudzi, biedni, znękani, z małymi tobołkami i z wielkim żaIem w sercu, często po stracie najbliższych, czasem całych rodzin. Straciliśmy też ukochane miasto, które dzielnie się trzymało w czasach okupacji, a na naszych oczach legło w gruzy.

Niemcy czasem i te małe bagaże zabierali, ale to już nie miało żadnego znaczenia. Jeszcze przed opuszczeniem domu, przeżyłam rozstanie z moim ukochanym pieskiem. Psów nie było wolno wyprowadzać, ale zostawiać w ruinach nie pozwalało serce. Ktoś miał lek, który podano psom z naszego domu. Było to znów dla mnie przeżycie. Już naprawdę, nie mogło się nic więcej zdarzyć, oprócz utraty życia.

Wyjście z Warszawy, w czasie ,,zawieszenia broni” było bardzo bolesne. Na barykadach stali powstańcy, a dalej — Niemcy. Miałam wtedy poczucie zdrady, że moich bohaterskich powstańców opuszczam i do dziś mam to uczucie. W moim sercu zostali dzielni, odważni, godni szacunku. Zostawali na posterunku, choć wiedzieli, że sprawa jest przegrana, a ich los niepewny. Niestety, po 63. dniach Powstanie upadło. Wszyscy bez wyjątku musieli Warszawę opuścić, a Niemcy bezkarnie kontynuowali burzenie i palenie miasta. Taka była koncepcja Hitlera, aby z Warszawy pozostał ,,kamień na kamieniu”...!

Szliśmy więc w tłumie poganiani przez Niemców, wśród ruin i palących się domów. Miałam wrażenie, że płomienie mogą nas dopaść. Po drodze widzieliśmy sporo świeżo usypanych grobów z małymi drewnianymi krzyżami. Tak doszyliśmy o ile dobrze pamiętam do Dworca Zachodniego. Na dworcu kazano nam wsiadać do wagonów towarowych i zawieziono nas do obozu przejściowego w Pruszkowie. Czekali tam na nas Niemcy z karabinami i z psami. Zaczęła się segregacja: zdrowi i młodzi szli do hali z przeznaczeniem na wywóz do Niemiec - na roboty. Matki z dziećmi do innych hal. Byłam mała i chuda, więc zakwalifikowali nas do hali Nr. 1 — dla matek z dziećmi. Była to obskurna duża hala z betonową podłogą, tak zwana — ,,wagonownia”, z kanałami do remontu wagonów, z których rozchodził się nieprzyjemny zapach. Naokoło były rozłożone maty ruszające się od insektów... Dostaliśmy okropną zupę z brukwi i to poczucie, że się jest w niewoli — jakaś straszna beznadzieja...

Po tych wszystkich przeżyciach, Mama zaczęła niedomagać na serce. Ja zaczęłam chodzić wśród ludzi w nadziei znalezienia kogoś z rodziny, sąsiadów albo znajomych, ale niestety nikogo nie znalazłam. W nocy wyszłam na zewnątrz, już nie wiem dlaczego i nagle zjawił się żandarm niemiecki, który wyciągnął do mnie rękę, nie wiem po co. Przestraszona odskoczyłam i wtedy wycelował do mnie z karabinu, po chwili jednak machnął ręką i odszedł. Przez długą chwilę nie mogłam się ruszyć ze strachu. Wróciłam do śpiącej Mamy, ale rano nic o tym Jej nie powiedziałam, aby Jej nie denerwować. Po paru dniach załadowano nas do otwartych wagonów towarowych i wieziono przez 30 godzin w nieznanym kierunku (bez warunków sanitarnych). Ludzie wyglądali przez szpary i wspinali się ponad burty wagonu, by zorientować się w terenie. Z ulgą stwierdzili, że wciąż jesteśmy w Polsce.

Mama zachorowała na czerwonkę. Miała wysoką gorączkę, a ponieważ była to choroba zakaźna, to ludzie odsuwali się od nas. Brak sanitariatów pogarszał sytuację i stwarzał prawdziwy koszmar. Nie wiem kto zawiadomił — może Niemcy, ale jak dojechaliśmy do celu, tj. do Kielc, po Mamę przyjechała karetka sanitarna i zabrała Mamę do szpitala. Niemcy bardzo bali się zakaźnych chorób. Dobrze, że tak zareagowali a nie pozbawili Mamę życia. Zostałam sama. Z dworca załadowano nas na furmanki i zawieziono do jakiegoś obozu (RGO) dla wysiedleńców warszawskich, ale to nie był obóz zamknięty. Jakieś hale, chociaż nieco lepsze niż w Pruszkowie, ale niestety tak brudne, że siedziałam w kucki całą noc. Nie wiedziałam co będzie dalej, co z Mamą...? Czekaliśmy nie wiadomo na co...? Pamiętam tylko, że któregoś dnia — to była niedziela — usiadłam na zewnątrz i bardzo płakałam... Koło mnie zatrzymała się jakaś para wracająca z kościoła, zapytali mnie co tu robię, czy jestem z matką...? Wypłakałam Im całą swoją historię. Zabrali mnie do siebie, umyli, nakarmili i odwszawili. Nawiązali kontakt z Mamą, którą ze szpitala zabrali też do siebie. Tym zupełnie obcym ludziom całe życie jestem wdzięczna. Uratowali mi życie i wiarę w dobro.

W pierwszych dniach stycznia 1945. roku wróciłyśmy z Mamą do Warszawy. Nasza ulica Sienna była w gruzach, z naszego domu nie zostało nic, oprócz kupy gruzu. Zostawiłyśmy na gruzach karteczkę, że żyjemy, z nadzieją, że może ktoś nas szuka...? Karteczki zostawiałyśmy w różnych miejscach. Mama ciągle żyła nadzieją, że Jej mąż, a mój Ojciec żyje i szuka nas...? Tak robili wszyscy powracający mieszkańcy Warszawy, to był wówczas jedyny możliwy sposób na nawiązanie kontaktu.

Warszawiacy starali się jak najszybciej wracać do swego miasta. Niektórzy Iiczyli, że może ocalało coś z ich domów, ale przede wszystkim szukali pogubionych w czasie Powstania swoich najbliższych. Jednak wobec ogromu zniszczeń nie było to łatwe. Mama ze mną nie została w Warszawie — nie było gdzie zamieszkać. Wyjechałyśmy na jakiś czas do przyjaciół Mamy w Błoniach pod Warszawą, aby przeczekać zimowy czas. Na wiosnę, Bank Polski zaczął wzywać swoich dawnych pracowników do powrotu do Warszawy. Chwilowo zorganizował centralę w Łodzi, gdzie przewieziono na krótki czas pracowników z rodzinami. W niedługim czasie przygotowano siedzibę Banku w Warszawie oraz skromne służbowe mieszkania. Ostatecznie po miesiącach tułaczki - wróciłyśmy do Warszawy....