14 lut 2021

Biuletyn Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944. Nr 58, luty 2021

 

Z życia Stowarzyszenia

Co warto przeczytać

Szanowni Czytelnicy, oddajemy do waszych rąk 58 numer naszego biuletynu. W tym wydaniu zachęcamy do przeczytania:

  • ciekawego artykułu o p. Barbarze Majewskiej,
  • pozdrowień z Siedlec, 
  • felietonu p. Andrzeja Targowskiego,
  • artykułu o Radzie Głównej Opiekuńczej.
Opublikowaliśmy również kolejne wspomnienia - tym razem, poprzez swojego wnuka,  podzielił się nimi pan Zdzisław Czerwiński - Dziecko Powstania z ul. Krochmalnej. Obecnie - emeryt - mieszka w Żuławce k/Gdańska, w tej samej wsi, w której aktywnie udzielał się w działalności samorządowej (jako sołtys).  Pan Zdzisław poświęca swój czas na organizowanie imprez o Powstaniu Warszawskim. Wspomnienia te były wcześniej drukowane w Dzienniku Bałtyckim.

Baza naszych wspomnień

Wzbogaca się baza Naszych wspomnień - opublikowaliśmy dwa kolejne wpisy wspomnieniowe. Serdecznie zachęcamy do dzielenia się z nami tymi unikalnymi informacjami - chętnych  zapraszamy do kontaktu na nasz adres e-mail. Dzięki wolontariuszom możemy pomóc w ich digitalizacji, a nawet spisaniu.

Pielęgniarka obozu DULAG 121 - Barbara Majewska

Coroczne obchody odbywające się w obozie Dulag 121 w Pruszkowie poświęcone są więźniom i osobom niosącym im pomoc. Biuletyn nasz chciałby przybliżyć Dzieciom Powstania, które przeszły przez Dulag, szczególną osobę niosącą pomoc . 

Istnieje wiele wspomnień osób, które jako więźniowie zetknęły się w obozie Dulag z grupą personelu pomocniczego niosącego pomoc lekarską, dlatego Biuletyn jest znakomitą płaszczyzną dla takiego spotkania z obozową pielęgniarką Barbarą Majewską.

Naprzeciwko stacji kolejowej Pruszków położona jest najstarsza fabryka Pruszkowa – była fabryka ołówków A.Majewskiego. W pokaźnym domu mieszkalnym od urodzenia zamieszkiwała z rodziną pani Barbara. Istnieje piękne wspomnienie pani Barbary zamieszczone w książkowej sadze rodzinnej "Na drogach czasu i przestrzeni". Jest w niej obszerny rozdział poświęcony jej pracy jako pielęgniarki w Dulagu. Na jego podstawie sporządzony został niniejszy artykuł. 

Pani Barbara była chyba osobą powszechnie znaną w Pruszkowie, jako prawnuczka Stanisława Majewskiego, założyciela spółki akcyjnej produkującej ołówki (1889 r.).Trudne były losy fabryki. Jej rozwój  został drastycznie przerwany przez pierwszą Wojnę Światową. Budynki fabryczne zostały zbombardowane, a maszyny zarekwirowane przez Rosjan. Całkowicie od podstaw syn Stanisława - Leszek Majewski rozpoczął odbudowę fabryki na starym terenie w Pruszkowie. W roku 1922 do rodziny Majewskich dołączyła Maria Borsukówna, zostając żoną Leszka Majewskiego, a następnie matką Barbary.

W czasie okupacji rodzina Majewskich, wraz z bliższą i dalszą rodziną, cieszyła się względnym bezpieczeństwem. Fabryka została zaklasyfikowana przez okupanta jako przedsiębiorstwo ważne "dla celów wojennych". Legitymacja pracownicza ze stemplem fabrycznym uchroniła wielu członków ruchu oporu przed aresztowaniem, chociaż nikt zbytecznie nie ryzykował reputacji fabryki idąc na akcję. Barbara ukończyła kurs sanitarny AK.

Względnie spokojne pierwsze lata okupacji przerwała mieszkańcom w domu przy "ołówkach"  dramatyczna wiadomość o przywozie ludności Warszawy do obozu Dulag, powstałego z  kolejowych zakładów remontowych. Było to 6 sierpnia. W trakcie następnych kilku dni przed bramą gromadziły się tłumy mieszkańców Pruszkowa w nadziei, że nawiążą kontakt z członkiem warszawskiej rodziny. Niemieccy strażnicy wrzaskiem i straszeniem bronią odganiali zgromadzonych.

Barbara Majewska w latach czterdziestych XX w.

Pani Barbara zgłosiła się do służby sanitarno- pomocniczych obozu w pierwszych dniach jego funkcjonowania, jednak przepustkę dostała dopiero 11 sierpnia. Natychmiast została skonfrontowana ze straszliwym losem więźniów. Niekończące się prośby o pomoc w wydostaniu się z tego piekła, prośby o pomoc medyczną dla ciężko chorych, starców mogły być spełnione tylko w niewielkiej liczbie przypadków.

W pierwszych dniach siostry doprowadzały więźniów na zewnątrz obozu stosunkowo łatwo, posługując się swoimi przepustkami bez zdjęć. Po zorientowaniu się Niemców w tym procederze, do przepustek wprowadzono fotografią właściciela, a pomoc w opuszczeniu obozu stała się bardzo trudna. Żołnierze Wehrmachtu, którzy przejęli zarządzanie obozem 11 sierpnia, stopniowo zaprowadzili wojskowy, twardy  rygor. Drugiego dnia – 12 sierpnia nasza bohaterka rozpoczęła działalność w kuchni. Oszalały z głodu tłum więźniów rzucał się na punkty rozdawania żywności. Niemcy bezskutecznie próbowali utrzymać w ryzach kolejki do kotłów z jedzeniem. Wyjątek jej opowieści najlepiej opisuje tę sytuację:

"Ochrypłam od krzyku i wychodziłam zła, wściekła na samą siebie. bo wchodzi się do baraku z sercem nabrzmiałym litością i pełnym serdecznych ciepłych uczuć, słów, które chciałoby się siać pośród wszystkich. A to trzeba na ludzi krzyczeć aż do zachrypnięta i zapełnić zaledwie drobną część tych naczyń, co się ku mnie wyciągają. Reszta odchodzi z przekleństwem."

Kolejne dni przynosiły napływ tysięcy wypędzonych z Warszawy. Warunki do życia w obozie stały się krańcowo tragiczne. Starcy i staruszki osłabione w transporcie nie przeżyłyby w obozie bez pomocy sanitarnej. Wokół mnożyły się ciężkie przypadki chorych dzieci, dzieci zagubionych, wymagających doprowadzenia do lekarza ludzi ciężko chorych. 

Ciężko chorzy mieli jednak szansę opuścić obóz. W takich sytuacjach udział sióstr był nieodzowny. Do nich należało zebranie danych, uzyskanie kwalifikacji stanu zdrowia od polskiego lekarza, a następnie zdobycie u stabsartzta zgody na przejście do dwójki - czyli baraku szpitalnego położonego na zewnątrz obozu. Stamtąd droga do wolności była bardzo ułatwiona.

Objawy chorobowe niektórych więźniów były specjalnie preparowane przez siostry. Pani Barbara przytacza przykład nakarmienia benzyną, która wywoływała gorączkę. Nie zawsze udawana choroba dawała wyniki. Lekarze niemieccy chcieli oceniać stan każdego chorego, a ich diagnoza była bezwzględna.

W przypadku dwóch dziewczyn, przygotowywanych do opuszczenia obozu przez siostrę Barbarę, przemyt poskutkował:  schowane pod  noszami na wozie wyjechaly poza teren Dulagu. Kolejne sytuacje, w  których pani Barbara pomagała więźniom, dotyczyły wywozu mężczyzn z bloku numer 6, wcześniej zakwalifikowanych w segregacji na roboty do Niemiec. Stłoczeni w wagonach po 60 osób żebrali o wodę, chleb... Siostra Barbara przynosi wodę w butelkach odebranych z wyciągniętych rąk, chleb wrzuca w kawałkach przez zakratowane okienka.

Tragedii nie było końca. Kolejno przyjeżdżają wypędzeni ze Starówki, następnie ze Śródmieścia.  Tłum osób głodnych, chorych, wycieńczonych,  z rozdzielonych rodzin błaga siostry o pomoc. Wszystkim próbują pomóc, aż do momentu wywózki wagonami w głąb Polski lub do Niemiec na niepewny los. Nikt nie zna najbliższej przyszłości...

Barbara Majewska- Luft jako nauczycielka języka polskiego - po wojnie

W wieku 93 lat, w 2017 r. pani Barbara brała udział w Marszu Pamięci z Placu Krasińskich do Dulagu.

   

Opracował Wojciech Łukasik

na podstawie książki “Na drogach czasu i przestrzeni",

autorstwa Barbary Majewskiej-Luft i Marii Borsuk- Majewskiej


Pozdrowienia i artystyczne zdjęcia z Siedlec z Alternatywnego Teatru Tańca Nowoczesnego LUZ

Pod koniec października Stowarzyszenie Dzieci Powstania otrzymało pozdrowienia od Joanny Woszczyńskiej, kierownika i choreografa Alternatywnego Teatru Tańca "LUZ" z Siedlec, wiernego sympatyka i przyjaciela wszystkich Dzieci Powstania. Publikujemy je niestety ze znacznym opóźnieniem. 

„Drodzy Państwo,

mimo pandemii i wprowadzenia czerwonej strefy w naszym mieście, wydarzenia kulturalne jeszcze nie zeszły do podziemia i odbywają się  z zaznaczeniem, że publiczności może być tylko 25%. W naszym przypadku jest to 75 miejsc. 

Z ogromną przyjemnością, po tak długiej przerwie, 16 października wystąpiliśmy z Dziećmi Powstania’44  i dzisiaj z ogromną przyjemnością wysyłam Państwu zdjęcia z tego spektaklu, autorstwa Janusza Mazurka.

Od premiery mija już szósty rok... Niektóre "dzieci" są już na studiach wyższych. Ale nadal jest wiele chętnych młodych osób tancerzy Luz czekających na miejsce w spektaklu. A to daje nadzieję, że będziemy występować z nim przez następne lata.

Serdecznie pozdrawiamy życząc zdrowia i siły !!!

Joanna Woszczyńska oraz Dzieci Powstania’44 z Alternatywnego Teatru Tańca Luz z Siedlec” 

Otrzymaliśmy kilkanaście zdjęć autorstwa Janusza Mazurka ze spektaklu „Powstanie 1944”. Stopniowo będziemy je zamieszczać w Biuletynie. Każdy z naszych czytelników będzie miał możliwość przyjrzenia się twarzom, ewolucjom i zaangażowaniu młodych artystów wcielających się w role powstańczej młodzieży.




Audycję nagraną w TVP3 można obejrzeć na Youtube, na kanale "Luz Siedlce" - link do nagrania.

Widziane z krzesła Honorowego Prezesa profesora Andrzeja Targowskiego

   Czy Niemcy popierali Hitlera i co dalej?

Niemcy, którzy popełnili masowe ludobójstwo w II wojnie światowej szukają prawdy o sobie w demokratycznych Niemczech po 80 latach. Nie tylko oni szukają tej prawdy. Ponieważ zachodzi pytanie jak naród, który wydał jednych z najwybitniejszych pisarzy, poetów, kompozytorów czy filozofów mógł masowo mordować ludzi i grabić ich z dobytku ruchomego i nieruchomego?


My dzieci PW 44’ bardzo doświadczone przez zbrodniczych Niemców też szukamy odpowiedzi na to pytanie. Pewnego rodzaju odpowiedź przynosi książka „Promise Me You’ill Shout Yourself”: The Mass Suicide of Ordinary Germans in 1945, („Obiecaj mi, że się zastrzelisz”: Masowe samobójstwa zwyczajnych Niemców w 1945 r.) autora Floriana Hubera, wydana po niemiecku w 2015 r. a po angielsku w 2019 r. Autor metodą badania konkretnych przypadków ocenia szeroki trend popełniania samobójstw przez liderów i zwyczajnych ludzi po wkraczaniu Armii Czerwonej do Niemiec. Jest to raczej test aniżeli szeroka analiza, ale bardzo znamienny.



"Obiecaj mi, że się zastrzelisz" mówi, ojciec do córki, kiedy dowiaduje się, że do miasteczka wkraczają sowieccy żołnierze. W owym miasteczku Demmin (w północno-wschodnich Niemczech, niedaleko Świnoujścia) zamieszkałym przez 15000 ludzi samobójstwo popełniło ok.1000 osób. W dziesiątkach niemieckich miast liczba samobójstw po przegranej Niemiec wynosiła po kilkaset osób. Dotąd wiedzieliśmy, że Hitler z Ewą Brown popełnił samobójstwo, również małżeństwo Goebbels zabiło swoje 6-cioro dzieci i siebie.


Podobnie Martin Herman, Herman Goering (w więzieniu) i Henrich Himmler (połknął cyjanek potasu po rozpoznaniu go przez przesłuchującego Amerykańskiego oficera). Ale także samobójstwo popełniło aż 54 generałów spośród 554 i setki, jeśli nie więcej oficerów. To prawda, że sowieccy żołnierze zgwałcili ok. 2 miliona Niemek i że ok. 10000 z nich popełniło samobójstwo. Niestety w tym ich tragizmie wiele z tych Niemek mówiło, że "lepiej mieć Ruskiego na brzuchu aniżeli lotnika nad głową". To była cena przeżycia. W zachodnich Niemczech zaraz po wkroczeniu Amerykanów, kobiety starały się "przehandlować" amerykańską żywność. Za co amerykańscy żołnierze byli karani. Pragmatyzm wszak jest silną cechą niemieckiego narodu.

Owa wielka liczba samobójstw wynikała z tego, że ludzie ci czuli się zawiedzeni, ponieważ Nazizm dał im dobrobyt i poczucie ważności a teraz nie widzą możliwości kontynuowania swego stylu życia. Jeśli chodzi o wiedzę o obozach koncentracyjnych, zwykle twierdzili po 1945 r., że nic o nich nie wiedzieli, pomimo, że żyli w ich sąsiedztwie.  Oczywiście, że wiedzieli i wielu z nich pracowało w tych obozach. Miliony żołnierzy na wschodnim froncie wiedziało o masakrach ludności i pisało do żon; "nie dziw się, tak to musi być". Oczywiście, że Niemcy popierali Hitlera, niewątpliwie z wyjątkami, które tylko potwierdzają regułę.


Niemiecki sen o wybranym narodzie skończył się zabiciem 4 milionów żołnierzy i 400000 cywilów, utraceniem wschodnich terytoriów oraz 30% Niemców utraciło domostwa na Wschodzie i na Zachodzie, stając się tzw. przesiedleńcami. Aczkolwiek dzięki klęsce i Amerykańskiej pomocy stali się praktycznie po raz pierwszy zamożnym demokratycznym państwem.  I taka jest lekcja historii. Ale tym samym passa Świętego Cesarstwa Rzymskiego (800-1812) trwa nadal w 21 wieku, ponieważ pod tą "świętą" nazwą kryły się Niemcy w tej czy innej formie zorganizowania państwowego. Wyrazem tego jest fakt, że w grudniu 2020 r. w Brukseli przywódcy 27 państw zgodzili się by ewentualne zawieszenie wypłat zostało zwężone do konkretnych przypadków defraudacji pieniędzy Unii, a nie - ogólnych zagrożeń dla dla rządów prawa, jak niezależność wymiaru sprawiedliwości. Mają to zagwarantować wytyczne dla nowego instrumentu jaki przyjmie Komisja Europejska. Ale wszczęcie procedury zawieszenia wypłat będzie wymagało poparcia "tylko" 15 krajów członkowskich zamieszkanych przez przynajmniej 65 procent ludności Wspólnoty. 


Ową procedurę wypracowała niemiecka prezydencja pod kierunkiem Angeli Merkel, Kanclerza Niemiec, która ma 25% polskiej krwi(*) i była bardzo pomocna w rozwoju III RP dzięki bardzo bliskiej współpracy przemysłowej między oboma krajami. Polska i Węgry miały szczęście, że w drugim półroczu 2020 prezydencję unijną sprawowały Niemcy, ponieważ Angela Merkel jest największą zwolenniczką tego, by za wszelką cenę utrzymać kraje naszego regionu w Unii. „Na razie” nie ma mowy o Polexicie. I to napawa optymizmem w tych trudnych czasach pandemii i wyzwań globalizacji. Ponieważ Polska nie może być sama między Niemcami i Rosją jak w 1939 r.

prof. Andrzej Targowski,
Honorowy Prezes SDP 1944
Honorowy Prezes Stowarzyszenia PESEL

(*) Angela Merkel pochodzi z rodziny o częściowo polskich korzeniach. Dziadek Merkel ze strony ojca, Ludwik Marian Kaźmierczak (1896–1959), pochodził z Poznania i był nieślubnym dzieckiem Anny Kaźmierczak i Ludwika Wojciechowskiego. W 1915 roku został zmobilizowany do armii niemieckiej i walczył przeciw Francji. Choć Ludwig Kaźmierczak to dziadek od strony ojca kanclerz, sama kanclerz nazwiska Kaźmierczak nigdy nie nosiła. Jej panieńskie nazwisko to Kasner. Wszystko za sprawą jej ojca, który przyszedł na świat jako Horst Kazmierczak i w 1930 roku zmienił nazwisko na niemieckie Kasner.

Rada Główna Opiekuńcza – organizacja w dwóch odsłonach

Rada Główna Opiekuńcza jest dziś organizacją niemal kompletnie zapomnianą. Mało kto ze współczesnych pamięta, że powstała w 1916 roku, a więc podczas trwania pierwszej wojny. Wielu kojarzy ją wyłącznie z drugą wojną światową. Była prawdziwym majstersztykiem organizacji pomocowej nie mającej w świecie precedensu, bo korzystającej nie tylko z funduszy własnych członków, ale nadto, również stron prowadzących wojnę, co u wielu budzi z miejsca podejrzenie kolaboracji. Niewiedza prowadzi do zgoła niesprawiedliwej oceny i niemal natychmiast przekreślającej wszelkie osiągnięcia zdrady - kolaboracji z wrogiem. W odniesieniu do tej organizacji jest to podejrzenie absolutnie mylne. U podstaw powołania jej legł wielkiej miary patriotyzm i wrażliwość na niedole ludności cywilnej na terytorium objętym działaniami wojennymi, tych pozbawionych swoich domów, wypędzonych z nich, rannych i chorych, głodnych i biednych, bo pozbawionych możliwości spokojnego życia, nie mających dostępu do lekarza, a nadto bosych i nagich, którzy stali się w oka mgnieniu ofiarami wojny.  Żeby zrozumieć istotę sprawy należy się cofnąć do znanego z historii Kongresu Wiedeńskiego, który miał miejsce, jak sama nazwa wskazuje w stolicy cesarstwa austriackiego w Wiedniu, na przestrzeni od września 1814 do 9 czerwca 1815 roku, a celem tego zjazdu przedstawicieli krajów europejskich było ustanowienie nowego porządku w Europie po upadku cesarza Francuzów Napoleona Bonaparte. 

Kongres zgromadził najważniejsze postacie ówczesnej Europy, ale przede wszystkim tęgie umysły, ludzi faktycznie wybijających się ponad przeciętność, dlatego jego postanowienia stały się wzorem dla późniejszych pokoleń. Uchwalono wtedy przepisy ponadczasowe, mające obowiązywać wszystkie państwa wchodzące w konflikty wojenne na świecie, przynajmniej w Europie. Po raz pierwszy wzięto pod rozwagę losy strony niewalczącej, ludności cywilnej, na którą w momencie konfliktu zbrojnego składają się kobiety i dzieci oraz starcy, nie mogący wystąpić zbrojnie. Ci świadkowie, czasem w niemałej liczbie na terenach zmiennych frontów stają się ofiarą w związku z przesunięciami areny wojny. Ponieważ ewakuacje są nieprzewidywalne i kosztowne, wymagają użycia transportu w danej chwili będącego wyłącznie w gestii wojska, nikt nie roztkliwia się nad cywilami, nad których głowami niespodziewanie rozpętuje się wojna, świszczą kule i rozrywają się pociski. Zdezorientowana ludność nie ma pojęcia dokąd i gdzie uciekać, ginie bez walki lub odnosi dotkliwe rany. Lekarze są po stronie wojsk walczących, wcieleni w momencie konfliktu w ramach powszechnej mobilizacji do wojska, tworzą wojskowe, nie cywilne lazarety. Cywile, wśród których bywają rodziny walczących ze sobą stron, nie mają czasem szans na opatrzenie ran. Przedstawiciele szesnastu państw niespodziewanie podjęli tę kwestię, jako konieczną do uregulowania i to w dodatku po wsze czasy, by podobny problem już nigdy nie musiał być dyskutowany, a raz na zawsze uregulowany między stronami prowadzącymi między sobą wojny. Walczące strony muszą ponieść koszty pomocy. Problem ten, na skalę wcześniej niespotykaną wystąpił podczas podbojów cesarza Francuzów – Napoleona. On się nie roztkliwiał nad podbitymi narodami, nie brał pod uwagę losu cywili, zdarzało się, że ich po prostu rozstrzeliwał nie biorąc jeńców. Postanowiono, że tym ludziom trzeba i należy pomagać, chronić ich życie, bo wśród nich są rodziny żołnierzy, ich żony i dzieci. Niezależnie po której stronie stoją walczący, czy są stroną napadniętą, broniącą się, czy są agresorem atakującym, to jednakowo winni być chronieni. Muszą się na tę pomoc znaleźć fundusze jeszcze podczas trwania konfliktu, a nie po jego ustaniu, bo po zawieszeniu broni następuje zazwyczaj rozliczenie!


Kongres Wiedeński – obraz J. B. Isabey’a (1814)

Wypada do tego dodać, że to wszystko z cała precyzją zostało przedyskutowane na naddunajskiej konferencji skoncentrowanej w zasadzie na nowym ładzie na kontynencie europejskim, a tak naprawdę przywróceniu dawnego status quo, porządku sprzed podbojów Napole-ona. Pośród zaproszonych na Kongres Wiedeński znaczących w tym czasie polityków, ministrów spraw zagranicznych i ambasadorów państw akredytowanych w Wiedniu, wypada wymienić przynajmniej niektóre nazwiska, które wywarły znaczący wpływ na kierunek dyskusji, a w konsekwencji jej postanowienia i zapisy. Do tych najwybitniejszych należał bezsprzecznie Klemens Lothar książę von Metternich (1773-1859), wy-bitny austriacki polityk i dyplomata. Poza nim nie sposób pominąć  Charles’a-Maurice’a de Talleyrand-Périgord (1754-1838), premiera Francji, już w czasach Napoleona, będącego równocześnie katolickim biskupem mimo, że był żonaty (?). Do wybitnych postaci zaliczano cara  Rosji Aleksandra I (1777-1825). Nie mniej ważnymi uczestnikami byli jego doradcy, pochodzący z różnych krajów, nawet z Grecji i Portugalii, był też pośród nich Adam ks. Czartoryski (1770-1861). Nie sposób wymienić wszystkich, ale warto wspomnieć chociażby Frederic’a-Cesare’a de La Harpe (1754-1838), szwajcarskiego doradcę cara rosyjskiego, który odegrał niepoślednią rolę w tworzeniu Republiki Szwajcarskiej. Anglię reprezentował Arthur ks. Wellington (1769-1852), polityk i wojskowy. Wszystko tęgie umysły Europy, wyprzedzające intelektem swoją epokę.

Skoro wiemy już wszystko o postanowieniach Kongresu Wiedeńskiego, to wypada w uzupełnieniu dodać, że podczas jego trwania zadbano o rozrywki dla uczestników.  Między sesjami odbywały się bale, festyny, maskarady, koncerty i bankiety. Tak współcześni zapamiętali ów kongres nad Dunajem...


Bal w Hofburgu podczas Kongresu Wiedeńskiego (1815)

Wracamy więc do kraju, gdzie Rada Główna Opiekuńcza nie była jedyną organizacją pomocową, jaka powstała na terytorium Rzeczypospolitej, poprzedziła ją Centralna Rada Pomocy w Warszawie, a kolejne zawiązały się w Krakowie i Lwowie. Jednak nas one mniej interesują, bo ich zasięg działania, sposób rozwiązywania problemów pomocowych, różnił się zasadniczo od RGO, która miała dwie odsłony, po raz pierwszy pojawiła się w 1916 roku i dotrwała do 1921 roku, a w 1919 roku objęła swym pożytecznym działaniem i zasięgiem wszystkie ziemie polskie, a nade wszystko skupiska Polaków poza granicami kraju. Swoją działalność zakończyła w roku 1921, jednak ostateczna likwidacja jej struktur nastąpiła w następnym roku – 1922 – tragicznie zapisanym w historii młodej II Rzeczypospolitej, bo właśnie w grudniu tego roku, po trzech zaledwie dniach urzędowania został w Galerii „Zachęta” w Warszawie zamordowany pierwszy w dziejach odrodzonej RP prezydent inż. Gabriel Narutowicz, wcześniej minister robót publicznych, obywatel Szwajcarii, gdzie przez lata na emigracji był wykładowcą, ale także projektantem i budowniczym wielu urządzeń hydrologicznych. 

Pośród pomysłodawców RGO należy odnotować nade wszystko Adama hr. Ronikiera (1881-1952) i Janusza ks. Radziwiłła (1880-1967), dwóch arystokratów, późniejszych wybitnych mężów stanu, będących na zmianę prezesami, aż po kres działania tej organizacji. Negocjacje z władzami niemieckimi od października 1915 roku (przypomnę, że Warszawa została zajęta w nocy z 4 na 5.08.1915) prowadził stojący na czele polskich delegacji organizacji społecznych (Komitetów Obywatelskich) wymieniony na początku hrabia Ronikier, natomiast stronę niemiecką reprezentował Wolfgang von Kreis, wcale nie łatwy negocjator. Strona polska dzięki zaprezentowaniu precyzyjnego planu i rozpracowanych struktur działania organizacji pomocowej – rozstrzygnięciu kwestii opieki sanitarnej, ale i aprowizacji, stających się w warunkach wojny podstawowymi problemami ostatecznie otrzymała zgodę na działanie. Aprowizację miały w całości przejąć i zabezpieczyć niemieckie firmy handlowe wchodzące w ślad za wojskiem na rynek polski. To był wielki sukces, podpisana ugoda z kolejnym naszym okupantem po Rosjanach, dawała możliwość działania na skalę dotychczas nie osiągalną, w dodatku w sposób jawny, bez dodatkowych zgód, z mocy regulacji zakończonej umową ze stroną niemiecką, a więc agresora.

Naczelnym prezesem na kraj został wybrany Eustachy Seweryn ks. Sapieha (1881-1963), a jego zastępcą inż. Stanisław Dzierzbicki (1854-1919), który od grudnia 1916 roku, po ustąpieniu księcia Sapiehy, sprawował tę  funkcję do sierpnia 1919 roku. RGO prowadziła wtedy 1697 instytucji pomocowych, w tym ponad 100 niosących pomoc dzieciom. Wśród nich znajdowały się punkty opatrunkowe, apteki, szpitale, gar-kuchnie, łaźnie, pralnie, żłobki, przedszkola, sierocińce, szkoły, szwalnie, punkty rozdawnictwa odzieży, stolarnie, punkty pomocy doraźnej i warsztaty o różnych profilach. Pomoc mógł uzyskać każdy, kto tylko się zwrócił, bez różnicy wyznania. Przedstawiciele poszczególnych służb RGO mieli prawo wchodzenia na teren obozów jenieckich, byli czynni wszędzie tam, gdzie byli w danej chwili potrzebni, wśród nich byli ludzie różnych wyznań i zawodów. Nie tylko dobrze się zapisali we wdzięcznej pamięci tych wszystkich, którzy skorzystali a pomocy, ale byli nade wszystko w tej pomocy skuteczni.

Sieroty wojenne, których było tysiące, kierowano do majątków ziemskich członków organizacji, gdzie działały te instytucje mając oparcie w aprowizacji z folwarku. Dzieci pieliły ogrody warzywne, karmiły drób, ale odbywały też regularne lekcje z profesjonalnymi nauczycielami, bo nauka nie była zaniedbywana w działaniach RGO.  Grupa sierot ewakuowanych z Petersburga i Moskwy znalazła azyl w podwarszawskim jeszcze wtedy Mokotowie (przyłączonym do W-wy dopiero w 1916) w pałacyku generałowej Zofii Tobolewej, przy ul. Nowo-Aleksandryjskiej (późn. i obec. ul. Puławskiej).


Informacja o Adamie Ronikierze w formie karty pocztowej zaprojektowanej przez autora (1916-1945)

Po raz drugi Rada Główna Opiekuńcza pojawiła się w 1940 roku, a więc podczas trwającej okupacji po wybuchu II wojny światowej. Kiedy w styczniu 1941 roku Niemcy otworzyli równocześnie dwa kasyna gry, w Krakowie i Warszawie, dostępne dla Polaków, zaproponowali dwóm polskim organizacjom pomocowym RGO i PCK przekazywanie na ich cele statutowe z mocy prawa międzynarodowego do 10 % procent od zysków obu kasyn gry, które dzienny utarg oszacowany został na 15 tys. złotych (tzw. młynarek). Obie organizacje solidarnie odmówiły przyjęcia oferty, uznawszy za niegodne korzystanie z pieniędzy pochodzących z hazardu, z uwagi na złe postrzeganie tego gestu przez polskie patriotycznie nastawione społeczeństwo. Gest ten świadczy wymownie o postawie kierownictwa RGO, które pieniędzy potrzebowało, ale nie z takiego procederu. Zarówno PCK, jak i RGO, prowadzone głównie siłami społecznymi fundusze czerpały ze zbiórek, loterii, otrzymywały je też od Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża, nawet Tureckiego Półksiężyca oraz innych międzynarodowych organizacji zaangażowanych w pomoc, pomagali opodatkowani w tym celu ziemianie i przemysłowcy polscy, ale płacić też musiała niemiecka organizacja czerwonokrzyska. Rada dotrwała do 1945 roku, kiedy ostatecznie zamknęła swoją działalność. Jednak rozliczenia trwały jeszcze prawie dwa lata do 1947 roku. Drobne  przejawy nieuczciwości podrzędnych, małej rangi pracowników, były incydentami rzadkimi. Na czele tej świetnie zorganizowanej instytucji polskiej stali ludzie honoru, dla których liczyła się uczciwość i przejrzystość działań. Niestety, choć postrzegana przez społeczeństwo bardzo pozytywnie, nie doczekała się pochwały swych działań.  

Dla nas dzieci powstania, opisanej organizacji zawdzięczamy zdrowie i życie, bo nie okupant troszczył się o nas w chorobie podczas pobytu w Dulagu 121 w Pruszkowie, chociaż było tam ambulatorium, ale jednak pracownicy RGO mający zgodę na wejście, z czego skwapliwie korzystali, zjawiając się niemal codziennie w obozowych halach, w poszukiwaniu tych, którzy pomocy potrzebowali. Wyręczali tam władze obozowe w leczeniu, dostarczaniu leków, opatrywaniu rannych z powstania, potrzebującym rozdawali odzież, ale i mydło tak niezbędne w warunkach ekstremalnych, gdzie dbałość o higienę stawała się nie tylko trudna, ale wręcz problematyczna.

Trzeba dodać, że RGO intensywnie zarządzała zakwaterowaniem w miejscach wywózki po rozwiązaniu DULAGu 121! Mnie osobiście RGO kojarzy się z zachowanym, dwujęzycznym zaświadczeniem podkrakowskiego punktu RGO wystawionym rodzicom naszego członka - Wojciecha Łukasika. 


Zaświadczenie to zawiera informacje, dokąd mają się udać. Kopie identycznych zaświadczeń przesłali do SDP1944 niektórzy autorzy wspomnień. 

Żegnamy naszych członków

Władysław Mastalerz 

Zmarł 29.12.2020 roku. W Stowarzyszeniu Dzieci Powstania pełnił funkcję członka Komisji Rewizyjnej. Był obowiązkowy i solidny w kontroli naszych finansów. Jednocześnie należał do Stowarzyszenia Lotników Polskich. Ponad 40 lat zawodowego życia latał w LOT jako technik pokładowy. Działał też w Warszawskim Klubie Seniorów Lotnictwa. Dbał o pamięć grobów lotników. 

Zdzisław Święcki

Zmarł 30.08.2020. 11-letnie Dziecko Powstania ze Starówki. Wspomnienia Ś.P. Zdzisława z Powstania i pierwszych lat powojennych opublikowaliśmy w 52 biuletynie SDP1944. Zachęcamy do ponownego przeczytania tych wspomnień, są niezwykle dramatyczne.

prof. dr Roman Bogacz

Zmarł 3 kwietnia 2018 roku w wieku 81 lat po ciężkiej chorobie. Przepraszamy, że wspominamy jego odejście dopiero teraz. Do ostatniej chwili życia pełnił funkcję Skarbnika Stowarzyszenie Dzieci Powstania 1944. Kolega Roman był niezwykle aktywnym członkiem. Towarzyszył nam wielokrotnie 1 sierpnia przy składaniu wieńca w parku Dreszera, Uczestniczył w naszych zebraniach. Był wybitnym profesorem specjalizującym się w dynamice ruchu szynowego. Pracował jednocześnie w Instytucie Podstawowych Problemów Techniki i na Wydziale Samochodów i Maszyn Roboczych Politechniki Warszawskiej.

Andrzej Rekść-Raubo

Jego chłopięce zdjęcie z okresu Powstania stanowi część logo naszego Stowarzyszenia i zostało pobrane z okładki książki J. Mireckiego “Dzieci 44”.

Od Jerzego otrzymaliśmy poniższy smutny mail:

Z wielkim żalem zawiadamiam, że 27/12 - odszedł na "wieczną wartę" wspaniały człowiek - "Dziecko Powstania '44" - Andrzej Rekść-Raubo... Cześć Jego pamięci. 💘💘💘

Jurek Mirecki 💘

PS. Andrzeja poznałem w Afryce, a dokładnie w Libii, kiedy razem z żoną Joanną przyjechali po mnie na lotnisko w Trypolisie żeby mnie zabrać do siebie do domu. A w domu, poznałem Jego Mamę - Halinę - uczestniczkę Powstania, która robiła granaty dla powstańców. Jego wspomnienia z Powstania są w książce "DZIECI '44"...

Tą drogą składam Rodzinie ś.p. Andrzeja wyrazy współczucia, z nadzieją, że pozostaną dumni, że mieli takiego cudownego Człowieka, o którym dobra pamięć pozostanie na zawsze. 

My, członkowie Stowarzyszenia, pamiętamy ś.p. Andrzeja z Obchodów Marszu Pamięci w 2018 r, kiedy był jeszcze w pełni sił, ażeby przejść z Warszawy do Dulagu 121. Aktywnie wspierał wspomnieniami i radami aktorów/tancerzy Teatru “LUZ”, regularnie odwiedzając ich siedzibę w Siedlcach.

ś.p. Andrzej był wybitnie uzdolniony artystycznie. Jako znawca militariów, a także ilustrator, pozostawił swoje prace w szeregu publikacji o historii wojska i historii munduru WP. Jego artystyczne zainteresowania kontynuuje córka Justyna Rekść-Raubo, wybitna wiolonczelistka i organizatorka spotkań muzycznych. Przykładem na to jest jej recital wiolonczelowy w siedleckim plenerze, dopełniający występy Teatru LUZ.

Elżbieta Mazur

Zmarła w Kanadzie w lipcu 2020. Swoje wspomnienie zamieściła w książce J. Mireckiego “Dzieci 44”. Wspomnienie to należy do najbardziej dramatycznych, gdyż na Jej oczach Niemiec zabił Jej ojca.

Andrzej Olas 

Pisaliśmy o odejściu Ś.P. Andrzeja w 54 Biuletynie Stowarzyszenia DP1944. Do dziś brakuje nam Jego Prezesury, Jego spokojnego, jednoczącego podejścia do spraw Stowarzyszenia.

10 lut 2021

Wspomnienia Zdzisława Czerwińskiego

 


Nowy Rok to czas nadziei i snucia planów na przyszłość. Nie inaczej było 1 stycznia 1945 r., kiedy wierzono, że koniec wojny jest już bliski, choć dożycie do tego momentu wymagało niemało szczęścia.

Kiedy trwa wojna, największym marzeniem jest pokój. Żyje się nadzieją, że przyjdzie jeszcze czas, gdy nie trzeba już będzie uciekać przed śmiercią, a ciepła strawa zagości na talerzu. Zdzisław Czerwiński, wieloletni sołtys Żuławki w powiecie gdańskim, doskonale zna to uczucie. On i jego rodzina cudem ocaleli zagładę stolicy. Chociaż miał wówczas ledwie dziesięć lat, doskonale pamięta zryw okupowanej stolicy, tułaczkę, jak później doświadczył i początek ostatniego roku wojny. Siedział wtedy u swojej babki w Drochowie pod Płońskiem. Niedaleko biegła linia frontu, więc zamiast fajerwerków słychać było odgłos kanonady. Wyzwolenie zdawało się być na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie wciąż było daleko. W okolicy wciąż jeszcze siedzieli esesmani.

Wola skąpana we krwi

Nie byłoby tego oczekiwania w Drochowie, gdyby nie powstanie. To przez nie Czerwińscy stracili mieszkanie na Woli, a potem musieli uciekać. Nie zmienia to faktu, że kiedy 1 sierpnia 1944 r. wybiła godzina W, wydawało się, iż właśnie się ziszcza sen o wolności.

Akurat byłem w ogródku jordanowskim, gdy w oknach kamienic zaczęły pojawiać się flagi. Nasze, biało czerwone - wspomina sołtys. - Niemcy ewakuowali swoich ciężarówkami, a przed domem wyrosła barykada. Żeby ją wzmocnić, nosiliśmy bruk i płyty chodnikowe.

Niestety, euforia potrwała długo. Niemcy przystąpili do kontrataku, przy czym akurat na Woli Niemcy posiadali wyjątkowo duże siły. Co gorsza, część była ulokowana w miejscach, gdzie w konspiracyjnych magazynach zgromadzono broń dla powstańców. Nie mogąc do niej dotrzeć, Polacy na Woli nie mieli czym walczyć. Dlatego tak szybko zakończyły się walki w tej części miasta. Niemcy metodycznie łamali ośrodki oporu, cywile zaś byli rozstrzeliwani - dom po domu. Trupy pomordowanych znajdowano nawet wiele miesięcy po wyzwoleniu.

Jak tamte dni przetrwała rodzina Czerwińskich?

- Uciekliśmy - przyznaje pan Zdzisław, a w jego głosie słychać ton ulgi. Bo wydostać się z Woli, znaczyło, że ma się jeszcze szansę na przeżycie. Nie gwarancję, ale szansę właśnie. - Śmierć przecież czaiła się wszędzie. Można było zginąć w najmniej spodziewanym momencie. W biały dzień, na środku ulicy.

Jeszcze przed wybuchem powstania, pijani Niemcy postrzeli - tak dla rozrywki - matkę pana Zdzisława. Szczęśliwie przeżyła. Potem ranny został jego dwuletni braciszek. On również ocalał. Znaczy, Opatrzność czuwała.

- Przez Towarową i Srebrną dotarliśmy na Pańską, w okolice dzisiejszego Pałacu Kultury i Nauki - wspomina mężczyzna. - Ojciec miał tam znajomego, który robił buty. Współpracowali w czasie okupacji.

Zasady kooperacji były nader proste. Ojciec pana Zdzisława - Tadeusz, ówcześnie dorożkarz - brał od znajomego buty i na prowincji wymieniał je na mięso.

"Jak sprzedasz rąbankę, słoninę, kaszankę, to bimbru się też napijesz" - śpiewano w czasie okupacji i była to prawda, choć trzeba pamiętać, że taki pokątny handel był ryzykowny. Niemcy tępili go bezwzględnie. Warszawiacy jednak byli zdesperowani. Szmuglowanie żywności pozwalało uzupełniać niedobory żywności. Ale w tamtych sierpniowych dniach wyprawy po mięso były już tylko wspomnieniem. Człowiek się cieszył, jeśli w ogóle dostał coś do jedzenia, a im dłużej trwało powstanie, tym radość ze znalezienia czegokolwiek, czym można oszukać głód, była coraz większa.

Polska Niobe i Dulag 121

Z okrążonej przez Niemców Warszawy nie udało się Czerwińskim wydostać. Zostali w końcu zatrzymani.

- Najpierw trafiliśmy do obozu w przejściowego w kościele świętego Wojciecha na Wolskiej - opowiada pan Zdzisław. - Matce wyrwano z uszu kolczyki, mnie zabrano latarkę. Potem wysłano nas do obozu w Pruszkowie.

Szacuje się, że przez Dulag 121, urządzony na terenie warsztatów kolejowych, przeszło około 550 tys. warszawiaków i 100 tys. osób z okolic Warszawy. Wśród bardziej znanych znaleźli się były prezydent RP Stanisław Wojciechowski, aktorka Elżbieta Barszczewska, poeci Czesław Miłosz i Leopold Staff, pisarka Maria Rodziewiczówna. Była i Wanda Lurie, zwana Polską Niobe, którą 5 sierpnia 1944 r. wpędzono wraz innymi mieszkańcami Woli przed lufy karabinów. Patrzyła jak mordowana jest trójka jej dzieci: najpierw 11-letni Wiesław, potem 6-letnia Ludmiła i 3-letni Lech. Ona sama, będąc w ostatnim miesiącu ciąży, przeżyła. Kiedy skończyła się rzeź, ciężko ranna wydostała się spod stosu trupów. Syna Mścisława urodziła już w Pruszkowie, piętnaście dni po egzekucji.

- W obozie też można było zginąć - przyznaje Zdzisław Czerwiński. - Bywało, że pijani esesmani strzelali do hal, w których byliśmy przetrzymywani.

Na porządku dziennym były również "normalne" egzekucje. Poza tym ludzie umierali z chorób lub głodu albo ginęli po wysłaniu do obozu koncentracyjnego lub na roboty przymusowe.

Czerwińscy znaleźli się w grupie, która miała trafić do Oświęcimia. Na szczęście, zdołali zbiec.

- Całą rodziną uciekliśmy z transportu - opowiada pan Zdzisław. - To stało się w Łowiczu, a potem przez Sochaczew i Czerwińsk dotarliśmy do Drochowa, gdzie mieszkała moja babka, Ewa Czerwińska.

Bezpieczna przystań została osiągnięta. Nareszcie można było się umyć, najeść, odpocząć.

- Miałem tyle wszy na sobie, że swoją koszulę po prostu rzuciłem kurom do wydziobania - wspomina sołtys. I wciąż się nie może się nadziwić, że babka zdołała ugościć taką armię uchodźców. - Chyba ze dwadzieścia osób gnieździło się wtedy u babki. Ludzi było tak dużo, że spałem na sienniku pod stołem, zresztą razem ze swoim dziadkiem.

Było ciasno, za to jedzenia smakowało wybornie. Pan Zdzisław przyznaje, że do dzisiaj tęskni za kluskami, jakie robiła babka. A "rarytasów" było przecież więcej, chociażby mleko i gotowane kartofle.

Aż wreszcie nadszedł 18 stycznia 1945 r. Niemcy uciekli, a do Drochowa wkroczyli Rosjanie. Pierwsi czerwonoarmiści, którzy pojawili się na studebakerach, byli, można powiedzieć, eleganccy - w krótkich kożuszkach. Potem jednak zjawili się maruderzy. Obdarci, zarośnięci, żądali bimbru i grozili, że będą rozstrzeliwać, jeśli go nie dostaną. Trudno było nad nimi zapanować. Wzięli, co chcieli i poszli dalej, na Berlin.

Taka była cena wolności.