4 gru 2024

Tadeusz Świątek - Wspomnienia

Długo zwlekałem ze spisaniem swoich wspomnień powojennych, a kiedy to uczyniłem, to zderzyłem się z kategorycznym żądaniem wydawcy, abym je pominął, bo ukazują niekorzystny obraz naszego kraju. Nie pomogło tłumaczenie, że odnoszę się do moich wyłącznie autentycznych przeżyć, nie obrazu Polski. Moja Polska, do której szacunek wpojono mi w domu rodzinnym nie zaistniała po wojnie. Zmiana wydawcy mi nie pomogła, bo wedle moich spostrzeżeń utrzymuje się do chwili obecnej cicha zmowa nie pokazywania prawdziwej powojennej rzeczywistości. Nikt nie ośmiela się o tym pisać, co przekłada się na nieistnienie w naszej literaturze faktu opisów tamtych czasów. Jakoś nie daje się wyliczyć pośród lektur wspomnień nie małej przecież grupy więźniów politycznych. Równie nieliczne w naszej literaturze są wspomnienia ziemian wyrzucanych ze swoich majątków, a już zupełnie brak wspomnień przedstawicieli rodów fabrykanckich, dających świadectwo usunięcia ich z fabryk, ale i mieszkań w willach lub pałacykach położonych w pobliżu podstępnie przejętych z mocy sławetnego dekretu Bieruta zakładów przemysłowych. Nie ma też w przestrzeni literackiej wspomnień wyższych rangą urzędników aresztowanych i maltretowanych w więzieniach, których władza ludowa, jak nazywano rządzących po 1945 roku jednakowo nie lubiła. Niebawem ta sfera wspomnień stanie się już absolutnie niemożliwa do odtworzenia, bo autentyczni świadkowie tamtych czasów odejdą spośród nas, jeśli się to już nie stało! Należy więc utrwalić tę prawdę dla potomnych, aby była świadectwem minionego czasu, który oby się już nigdy więcej  nie powtórzył. O tym smutnym w naszej historii okresie mogą jeszcze coś opowiedzieć potomkowie rodzin pod warunkiem, że zdążyli posiąść wiedzę o swych przodkach, albo coś zapamiętali sami ze swego tragicznego dzieciństwa. Będzie to świadectwem prawdy, nie ilustracją katastroficznej legendy, jak twierdzą ci, co usilnie starają się tę przeszłość zacierać i dokładają wysiłków aby jej nie utrwalić. Nie trudno zgadnąć z jakich powodów, po prostu uwikłania w tamtą rzeczywistość, która dla nich była inna, na ich rodziny nie spadały represje z przyczyn politycznych i pochodzenia społecznego. Oni przeżyli ten czas spokojnie, żeby nie powiedzieć dostatnio, podczas gdy wspomniani z trudem go przeżyli, bądź nie przeżyli go wcale, zaszczuci, zmaltretowani, pozbawieni człowieczeństwa. Nadto okradzeni z tego, co ocalało z pożogi wojennej, a w tej powojennej rzeczywistości w małpiej złośliwości zostało im odebrane i zniszczone.

Ja, razem ze swymi rodzicami przeszedłem przez obóz przejściowy w Pruszkowie, o czym pisać już nie będę, bo pobyt w obozie i moje losy po jego opuszczeniu ukazałem w prezentacji multimedialnej zatytułowanej: „Dziecko Powstania” (vide: Biuletyn nr 37 z 2018), to jak dotychczas jedna i jedyna tego typu wersja zdjęciowa, którą z uwagi na zastosowane figliki techniczne (uruchomienie fragmentów obrazu) śmiało można nazwać filmową. Dla mojej rodziny straszniejsza okazała się rzeczywistość powojenna, która cieniem położyła się na jej życiu, ale i nas dzieci, bo mam jeszcze młodszą siostrę, urodzoną w listopadzie 1946 roku w Warszawie, która w Dulagu 121 w Pruszkowie nie była. Udziałem jej stała się natomiast rzeczywistość późniejsza - po 1948 roku.  Ten właśnie rok okazał się brzemienny w skutki różnych zdarzeń, które rykoszetem uderzyły w moją rodzinę, ale i we mnie małego wtedy dzieciaka.



Autor – Tadeusz W. Świątek – w tle ul. Puławskiej na Mokotowie (1948)

Jestem synem delegata do Ligi Narodów w Genewie w latach 1932-1939, a w następnej kolejności członka Delegatury Rządu Londyńskiego na Kraj, w 1945 roku ministra tego rządu tutaj, nie na uchodźstwie, dnia 26 listopada 1948 roku aresztowanego przez służby bezpieczeństwa powojennej Polski. Pamiętam aresztowanie ojca w nocy z 25 na 26 listopada 1948 roku, niekończącą się rewizję prowadzoną przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa aż do rana.

Prześladuje mnie widok biegających po mieszkaniu mężczyzn z odbezpieczoną bronią, strzelających w hak obrazów, aby spadały na podłogę obnażając oczekiwane za ich plecami pieniądze czy dokumenty. Oczekiwania intruzów były zawiedzione, bo ludzie miasta nie mieli zwyczaju ukrywania czegokolwiek za obrazami, jak to czynili mieszkańcy wsi. Ojciec przeszedł gehennę trafiając kolejno do więzienia pod Ministerstwem Bezpieczeństwa Publicznego na ul. Koszykową, gdzie co czwartek odbywały się rozstrzeliwania na schodach, następnie więzienia na ul. Rakowieckiej (W-wa-Mokotów), we Wronkach i Rawiczu.

Świadkiem aresztowania własnego ojca stałem się gdy miałem cztery lata i trzy miesiące, a siostra trochę ponad dwa. Nie wiem, czy ktoś z czytelników tego Biuletynu zdobył takie doświadczenie, zderzył się z podobnym przypadkiem i po prostu go przeżył? To trauma na całe życie, nie da się o tym zapomnieć i wymazać z pamięci! Poza nami (mną i siostrą), niemymi świadkami toczących się zdarzeń w naszym mieszkaniu było troje dorosłych: nasza mama i dwie służące, Estonki. Tak jawiło się moje dzieciństwo, a w ślad za tymi zdarzeniami szły inne, stawiające przede mną poważne, zważywszy na wiek, wyzwania. Pierwszym i najważniejszym, stała się aprowizacja prowadzona z balkonu, bo po aresztowaniu ojca i zabraniu go z mieszkania wcale nie byliśmy wolni. Na podeście klatki schodowej, na wprost naszych drzwi, na wyniesionym z mieszkania krześle i przy naszym małym stoliku, rozsiadł się funkcjonariusz UB mający za zadanie pilnowanie byśmy z mieszkania nie wychodzili. Skąd więc pochodziło owo zaopatrzenie i  przez kogo zostało zorganizowane? 

Otóż aprowizacją zajęli się nasi krewni mieszkający obok nas, wujaszek z ciotką (brat babci z żoną) i sąsiedzi. Nie było sposobu na robienie zakupów przez domowników, więc zaopatrzenie odbywało się przez balkon. Nie czułem się bohaterem, gdy spuszczałem na sznurku dziecięce wiaderko do piasku (innego naczynia nadającego się do tego celu w domu nie było), do którego sąsiedzi i członkowie rodziny wkładali z uwagi na wielkość pół bułki paryskiej, kilka ziemniaków, kostkę masła. Nie naraz, tylko cierpliwie, powoli, wciągałem to na górę, na drugie piętro. Wszystko by się nie zmieściło. Tak więc od wieku przedszkolnego – poprzez wiek szkolny uwikłany zostałem w ówczesne wypadki polityczne dotykające mej rodziny. Towarzyszył mi strach, bo w dzień i w nocy funkcjonariusze UB nawiedzali nasze mieszkanie przy cichej ul. Belgijskiej na warszawskim Mokotowie, w celu przeprowadzania kolejnych rewizji. Podczas jednej z nich, przy odryglo-wywaniu zasuw u drzwi wejściowych zastrzelona została (przez drzwi) jedna z naszych służących. Pamiętam to do chwili obecnej. Nie mam skali porównawczej do wojny, okupacji, czy powstania, bo dla mnie okres od listopada 1948 roku jest dominujący, a nie nieświadomie przeżyte Powstanie przez niemowlaka – urodzonego 15 sierpnia 1944 roku na tzw. Reducie Mokotów, w bombardowanym Szpitalu Elżbietanek, a potem pobyt w Dulagu 121 w Pruszkowie. 

Przy okazji muszę obalić mit, jakoby dziecko nie zapamiętywało z przeszłości rzeczy przerażających. Wprost przeciwnie, te straszne przeżycia mi się utrwaliły, nierzadko nie dawały zasnąć, przez co tkwią w mej pamięci. Nie pomogły zaklinania dorosłych: zapomnij, pomyśl o czymś przyjemnym! Z braku przeżyć przyjemnych, pozytywnych, zagnieździły się na stałe w mej pamięci, czego upływ czasu z niej nie wymazał. Ich nadmiar świadczy o złożoności ówczesnej rzeczywistości, na którą moje otoczenie wpływu nie miało. Oboje z siostrą znajdowaliśmy się w centrum wydarzeń rozgrywających się na naszych oczach w naszym mieszkaniu. Nie myśmy ich szukali, ale one nas po prostu dopadły.

Nasuwa się więc pytanie, czy my, dzieci, miewaliśmy jakieś chwile wytchnienia, przyjemności? Nie mogę zaprzeczyć, były, bo dzieci nawet zastraszone, mające wyobraźnię, zawsze znajdują moment do zabawy nie zaaranżowany przez dorosłych. Tym wyczekiwanym celem stawała się możliwość zajrzenia do pudła otomany stojącej przy oknie w salonie, rodzaju kanapy przypominającej współczesną wersalkę, bo kanapy pudeł na pościel nie miewały. Pudło tego mebla wypełniały po wierzch stare ilustrowane książki, oprawne w skórę lub plusz albumy pełne sepiowych fotografii, a na dnie pod nimi leżały omotane w płótno obrazy olejne, jakieś akwarele i oprawione w ramy portrety fotograficzne z poprzedniego mieszkania nieżyjącej już babci, z jej zbombardowanego w 1939 roku domu na Puławskiej. Oglądając te skarby na długie godziny zapominaliśmy o otaczającym nas świecie. Na końcu, wcale nie łatwym zadaniem, było ułożenie tych rzeczy z powrotem w pudle otomany, bo często się po prostu nie mieściły!

Było też inne intrygujące nas miejsce w naszym mieszkaniu, o którym wiedzieliśmy, ale mieliśmy o nim milczeć. Nie znaliśmy też jego zawartości. Tym miejscem była skrytka na dokumenty podziemia i rządu londyńskiego. Wiedzieliśmy o niej, bo była wykonana przez zaprzyjaźnionego stolarza podczas naszej obecności w mieszkaniu. Dotrzymaliśmy jednak trudnej tajemnicy. Rzecz zdumiewająca, ale ta właśnie skrytka znajdowała się dokładnie pod opisaną otomaną. Zbudowana między legarami, na których położony był parkiet. Żeby ją otworzyć, trzeba było podważyć śrubokrętem jedną z klepek parkietu przy listwie ściennej, wtedy na sprężynie unosiła się do góry znaczna część podłogi. Wewnątrz, na ceratowej wyściółce, leżały dokumenty w wiązanych tekturowych teczkach. Jednak to wszystko zobaczyłem gdy miałem lat dziesięć i chodziłem już do trzeciej klasy szkoły podstawowej.

Dni od aresztowania ojca płynęły monotonnie, nabierały tempa kiedy bez uprzedzenia, w dzień lub w nocy, wpadali do nas funkcjonariusze UB w celu dokonania kolejnej rewizji. Mimo drobiazgowych przeszukań z opukiwaniem ścian i podłogi, skrytki nie udało się im namierzyć, dlatego pikowali po wielekroć przy pomocy żelaznego szpikulca tapicerkę krzeseł, foteli i wspomnianej otomany w salonie. Skrytka pod podłogą pozostała nie namierzona i nietknięta. Po takich napadach godzinami trwało później sprzątanie, przywracanie porządku w całym mieszkaniu. Jednak codzienność pozostawała ta sama, niezmienna: aprowizacja z balkonu, bo nikt nie mógł opuszczać mieszkania w celu zrobienia zakupów, bo pozostawaliśmy niezmiennie w areszcie domowym. Zmieniali się natomiast cerberzy pilnujący nas z klatki schodowej. W drzwiach nie było wizjera, więc nawet ich nie widywaliśmy, a drzwi otwierane bywały wyłącznie przed tymi, którzy robili rewizje. 

Niespodziewanie, jakoś na początku września 1950 roku, zniknął cerber z klatki  schodowej, a wraz z nim stojące tam nasze krzesło i stolik. Poczuliśmy się nagle wolni, czego nie od razu byliśmy świadomi. Rewizje nie ustały, a ja w następnym roku – 1951 - poszedłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej, usytuowanej na Dolnym Mokotowie, u zbiegu ulic Pogodnej i Grottgera. Personel szkoły był w całości jeszcze przedwojenny, wyraźnie niechętny współczesności! 

Wiedzę o istnieniu w naszym mieszkaniu dokumentów podziemia usiłowano ze mnie wydusić podczas porwania spod szkoły. Miało ono miejsce po godzinie 16-tej pod koniec kwietnia 1953 roku, gdy wychodziłem po skończonych tego dnia lekcjach ze szkoły. Byłem wtedy uczniem trzeciej klasy. Dwóch mężczyzn w nie bardzo kompletnych mundurach wojskowych, po upewnieniu się, że złapali właściwego chłopaka, chwyciło mnie za paski tornistra i założywszy mi na głowę trzymany w ręku worek z kapciami, wsadziło mnie do zaparkowanego w pobliżu samochodu. Rozegrało się to w ułamkach sekund, na oczach wychodzących z budynku szkolnego koleżanek i kolegów. Samochód natychmiast ruszył. Siedziałem na tylnym siedzeniu między dwoma  porywaczami, którzy ręce przywiązali mi do pasków tornistra. Nie zostałem poinformowany dokąd mnie wiozą – nie mogłem też obserwować drogi, bo na głowie miałem ów worek, co w pewnym  momencie spowodowało, że zacząłem się dusić, wtedy jeden z oprawców rozluźnił zaciśniętą na mej szyi tasiemkę. Podróż przebiegła w milczeniu. Czułem bicie serca i narastające zdenerwowanie oraz ogarniający mnie strach ściskający za gardło, nie mniej niż owa tasiemka szkolnego worka. Nie wiem jak długo mnie wieziono i dokąd?

Worek zdjęto mi z głowy po przywiezieniu na miejsce, w obszernym hallu wyposażonym w akcesoria myśliwskie, jak zdołałem zauważyć łzawiącymi od paprochów z owego worka oczyma. Przecierałem je nerwowo chusteczką i palcami, raziło mnie też światło żyrandola wiszącego u sufitu. Z hallu, popychany przez obu  mężczyzn trafiłem do dużego gabinetu, również utrzymanego w konwencji myśliwskiej. Przyglądanie się wyposażeniu owego pokoju odwróciło nieco moją uwagę od grozy chwili, wewnętrznego przerażenia. Jeden z porywaczy usiadł za potężnym biurkiem, a drugi krążył gdzieś za moimi plecami, co mnie wprowadzało w coraz większe przerażenie. Siedzący za biurkiem zaczął mi zadawać pytania odnośnie tego, gdzie ojciec trzyma papiery, na co natychmiast odpowiedziałem, że to, co napisze odkłada na biurku. Ponieważ nie otrzymali satysfakcjonującej odpowiedzi, pytający zadał mi kolejne pytanie: gdzie bym schował w swoim mieszkaniu ulubioną zabawkę, żeby mi jej nikt nie zabrał? Zdałem sobie sprawę, że chce ode mnie wyciągnąć wiadomość o skrytce, ale kiedy zapytał wprost, czy jest w domu jakiś tajny schowek czy sejf, odpowiedziałem, że nie ma. W pewnym momencie, ten drugi funkcjonariusz wyszedł z pokoju, a gdy otwierał z trzaskiem drzwi, obejrzawszy się za siebie zobaczyłem w nich porywacza popychającego przed sobą chłopca, w którym rozpoznałem swego kolegę z równoległej klasy, zaginionego dzień wcześniej, o czym było głośno w szkole. Ustawiono go obok mnie, w równej linii ze mną. Wtedy mężczyzna siedzący dotąd za biurkiem, trzymający nogi na jego blacie,  nagle wstał i znalazł się przed nami. Zauważyłem, że w ręku trzyma rozprostowany spinacz. Nie pamiętam, który z porywaczy powtórzył skierowane do mnie pytanie: Świątek, no, gdzie jest do cholery schowek w waszym mieszkaniu? Na co kolejny raz odpowiedziałem, że nie ma żadnego schowka, są natomiast szafy, kredens i biurko, gdzie zwykle wszystko chowamy. Wtedy mężczyzna z rozprostowanym spinaczem w dłoni zbliżył się do mnie i wrzasnął: jak nie powiesz, gdzie ojciec trzyma dokumenty, to ci zrobię to samo, co jemu i przechyliwszy się w moją stronę sięgnął lewego ucha stojącego obok mnie kolegi, wbijając w nie ów drut. Kolega krzyknął z bólu, a ja zezując na niego zobaczyłem jak mu z tego ucha trysnęła krew. Pospiesznie z kieszeni spodenek wyciągnąłem chusteczkę i podałem zranionemu koledze. Wtedy niespodziewanie zostałem kopnięty przez któregoś z porywaczy i upadłem na dywan potoczywszy się pod biurko. Dywan złagodził nieco upadek. Kiedy obolały wygramoliwszy się spod ogromnego biurka wstałem, zobaczyłem, jak kolega usiłuje zatamować cieknącą mu z ucha krew moją chusteczką. W tym momencie zadzwonił stojący na biurku telefon. Słuchawkę podniósł oprawca, który okaleczył kolegę. Przez jakiś czas słuchał tego, co mu przekazał głos w słuchawce. Raptem obaj oprawcy rzucili się na cierpiącego z bólu zakrwawionego chłopca i w ułamkach sekund wyprowadzili go z pokoju.

Kiedy przez moment zostałem sam, pomyślałem o ucieczce, ale ten pomysł z miejsca odrzuciłem, bo nie wiedziałem gdzie jestem! Na dworze mogło być już ciemno, a terenu przecież nie znałem. Musiałem cierpliwie czekać na dalszy rozwój wypadków. Wsłuchiwałem się więc w odgłos tykającego zegara nie będącego w zasięgu mego wzroku. Nagły powrót obu mężczyzn do pokoju sprawił, że zacząłem się bardzo denerwować, pomyślałem, że mogą mi zrobić, to samo co koledze. Jednak mężczyźni bez słowa złapali mnie prawie unosząc do góry i biegiem przeprowadzili przez hall i wrzucili na tylne siedzenie samochodu, który już stał pod domem z zapalonymi reflektorami, a w środku za kierownicą siedział kierowca. Powtórnie założyli mi na głowę worek, tylko tym razem już mi nie przywiązali rąk do pasków naprędce założonego na plecy tornistra. Siedli jak poprzednio, jeden z prawej, drugi z lewej mej strony, na tylnym siedzeniu. Po głośnym odpaleniu silnika samochód ruszył. Jechał tak szybko, że mną rzucało, obijałem się więc o siedzących po obu mych stronach ubowców. Nie wiem, jak długo trwała ta jazda? Niespodziewanie po ostrym zakręcie zostałem wyrzucony z samochodu. Poczułem, że wpadam w jakieś błoto, wilgotna maź oblepiła mi nogi. Szczęśliwie nie czułem jakichś potłuczeń, bo podłoże okazało się miękkie i mokre. Pospiesznie zerwałem z głowy worek, w którym cały czas znajdowały się kapcie. Poderwawszy się z lepiącego podłoża, w ciemności wieczoru zobaczyłem, że znalazłem się na mokrej łące. Jedyną rzeczą umożliwiającą mi wytarcie się z wody i błota był ów worek. Po ogarnięciu się, zacząłem się rozglądać, próbując odgadnąć gdzie jestem? Spojrzawszy na prawo zobaczyłem jakiś budynek, w którym rozpoznałem stację kolejki wąskotorowej w Wilanowie. Identyfikacja miejsca spowodowała, że towarzyszący mi niepokój nagle ustąpił. Uznałem, że jestem już bezpieczny, dam sobie jakoś radę, bo  drogę do domu znam, choć nigdy nią nie szedłem. Znałem ją zza okna autobusu. Pomyślałem więc, że dam sobie jakoś radę i wrócę do domu, choć nie mam do niego blisko. Przede mną majaczyła w ciemności nieoświetlona aleja Wilanowska prowadząca w kierunku centralnej ulicy Mokotowa - Puławskiej.  Gdzieś z oddali niosły się poszczekiwania psów, z którymi spotkania nie pragnąłem. Ulica nie miała chodników i była wy-brukowana polnym kamieniem tzw. kocimi łbami.

W miarę zapadania ciemności robiło się wyraźnie chłodno, a ja byłem w cienkiej koszulce i krótkich spodenkach, w dodatku nie licho umorusany. Szybki marsz sprawił, że nie czułem chłodu, rozgrzewało mnie tempo chodu i ono dodawało mi odwagi.

Zabudowa ówczesnej alei Wilanowskiej przypominała wieś. Mój niepokój budziły jedynie w ciemności i szczekające psy. Niestety okna chałup były ciemne, nie zauważyłem światła. Wszystko więc tonęło w mroku zapadającej nocy. Droga mi się dłużyła, czułem zmęczenie wzmocnione niedawnym stresem, który w miarę upływu czasu z wolna powracał. Nie minął mnie żaden pieszy, ale i pojazd. Szedłem więc samotnie zbliżając się do jeszcze nie widocznej ul. Puławskiej. W jej zasięg wszedłem, gdy po lewej stronie, zaczęły pojawiać się piętrowe wille, z których okien nawet przysłoniętych sączyło się jakieś światło, co mnie podnosiło na duchu, choć ciągle miałem do pokonania nie mały odcinek drogi, a wchodząc na ulicę Puławską przeszedłem przez tor kolejki grójeckiej. Po chwili po prawej mijałem dworzec,  zamarły i wyciszony,  bo o tej porze kolejka już nie kursowała, ale nie kursowały już też tramwaje. Puławska była wprawdzie oświetlona, ale ciemnawym światłem, nie wszystkie też latarnie się paliły.

Po forsownym marszu, dotarłem wreszcie do rogu ulic Piławskiej i Belgijskiej, a skręciwszy w swoją ulicę poczułem wyraźną ulgę, niekończący się marsz dobiegał końca. Dopadłem obrastającej młodym dzikim winem furtki, pchnąłem ją i znalazłem się na obszernym wybetonowanym podwórzu, mając po prawej stronie  – budynek warsztatu samochodowego z garażem doszedłem do dotykającego doń domu. Gdy spojrzałem w górę, na oświetlonej słabym światłem klatce schodowej drugiego piętra zobaczyłem jakiś tłok przed drzwiami naszego mieszkania. Ktoś otworzył okno, widocznie mnie dostrzeżono. Gdy szedłem po schodach gwar cichł. W drzwiach mieszkania dostrzegłem mamę podtrzymywaną przez służącą – obie zapłakane, a przed nimi sąsiadów tego małego dwupiętrowego domu wraz z właścicielami domu, panami Karolewskim i Kaczmarkiewiczem. Okazało się, że wiadomość o porwaniu mnie przyniósł ze szkoły woźny szkolny p. Naulewicz. Linia telefoniczna była zerwana na całej posesji od aresztowania ojca, więc żadnej łączności nie było. Tak zakończyło się dla mnie porwanie!  

Ojciec został zwolniony z więzienia w Rawiczu na początku tzw. odwilży, dokładnie 9 stycznia 1955 roku "dla podratowania zdrowia w celu odbycia dalszej części kary", jak mu napisano w zaświadczeniu. Do więzienia wprawdzie już nie wrócił, pozostał w domu, nie pracował, ale spokoju nie zaznał, rewizji wprawdzie zaprzestano, ale odwiedzali nas funkcjonariusze osławionego Urzędu Bezpieczeństwa, a ich stosunek do ojca i nas rodziny, niedawnego więźnia, był już znacznie odmienny niż poprzednio, z pozoru nawet uprzejmy, nie było wrzasków, biegania po mieszkaniu z odbezpieczoną bronią, zaglądania we wszystkie kąty. Ojca pytano jak się czuje (!), czym się zajmuje etc. Całkowity odwrót od czasów stalinowskich.

Na zakończenie tych wspomnień muszę dodać, że nie mając możliwości fotografowania, bo aparatu nie miałem, to co chciałem utrwalić rysowałem. Moje rysunki w wyniku korekt mej mamy, obdarzonej talentem graficznym, wykonywałem w sposób jak na swój wiek dojrzały z zastosowaniem perspektywy. Stąd na końcu tych wspomnień ukazuję dom przy ul. Belgijskiej na Mokotowie, w którym mieszkałem w latach 1945-1971 osobiście przez siebie narysowany piórkiem i podkolorowany tuszem. 

Dom przy ul. Belgijskiej 9 od strony ogrodu z balkonem, 
z którego prowadziłem aprowizację (mój rys. tuszem 1960)


Dom przy ul. Belgijskiej 9 – od frontu

Nie znam wśród współczesnych podobnych do moich przeżyć z dzieciństwa, chociaż kilku rówieśników mógłbym wskazać, szkopuł w tym, że już nie żyją. Matka mego ojca, a moja babcia - to Marcjanna Romaszewska, jak widać  należę do rodzin będących świadkami historii. Ojciec w 1934 roku uczestniczył w śledztwie mającym na celu wyjaśnienie okoliczności śmierci płka Bronisława Pierackiego, ówczesnego ministra spraw wewnętrznych II RP, zastrzelonego w bramie klubu na Foksal. Otrzymał za to Srebrny Krzyż Zasługi od Prezydenta RP – prof. Ignacego Mościckiego. Później, odbierał w Pradze czeskiej przejęte przez tamtejszą policję słynne archiwum Senyka, nacjonalistycznego przywódcy ukraińskiego. To jednak historia nie moja, która moim udziałem nie była...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz