23 lip 2025

Biuletyn nr 69 Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944, lipiec 2025

 Z życia Stowarzyszenia

Co warto przeczytać

  • Zaproszenie na uroczystość złożenia wieńców  1 sierpnia 2025 w parku Dreszera
  • Instytut Pamięci Narodowej zaprosił nas ostatnio na dwie uroczystości.
  • Odpowiedź z U.M.st. Warszawy w sprawie udzielenia pomocy finansowej
  • Jerzy Bulik w ramach „Rozmyślań przy goleniu" rozważa najstarszy problem – co było na początku - nazywany żartobliwie – jajko czy kura. 
  • W swoim felietonie pt.: “Dlaczego strzelałem do portretów dostojników państwowych” profesor Andrzej Targowski zastanawia się nad skutecznością sposobów oporu wobec nieprzyjaznej władzy państwowej.
  • Polecamy lekturę książkowego wydania „Wspomnień Dziecka Powstania Warszawskiego” pióra Włodzimierza Nekandy Trepki z Bydgoszczy - skrót w niniejszym biuletynie.
  • Wspomnienie (informacja) o członkach SDP1944, którzy od nas odeszli.
  • Ponadto opublikowaliśmy:
    • wspomnienia pana Bogusława Górakowskiego - Link
    • kolejny rozdział (7) powieści Małgorzaty Todd - "Zdarzenia i zmyślenia" - Link
Zapraszamy do lektury!

Baza naszych wspomnień

Nieustannie wzbogaca się baza Naszych wspomnień. Serdecznie zachęcamy do dzielenia się z nami tymi unikalnymi informacjami - chętnych zapraszamy do kontaktu na nasz adres e-mail. Dzięki wolontariuszom możemy pomóc w ich digitalizacji, a nawet spisaniu.

Zaproszenie na uroczystość złożenia wieńców  1 sierpnia 2025 w parku Dreszera

Drogie Dzieci Powstania i sympatycy SDP1944!

Serdecznie zapraszamy 1 sierpnia 2025 na uroczystość uczczenia wybuchu Powstania Warszawskiego do Parku Dreszera (Mokotów) na godz. 10:00. 

Po złożeniu wiązanki od SDP1944, spotykamy się jak zwykle o godz. 11:00 pod baldachimem kawiarenki “Zielnik” na terenie Parku Dreszera. 

Bardzo prosimy o potwierdzenie przybycia:

  • e-mailem: sdpw1944@gmail.com ;
  • lub telefonicznie 660 778 449.

Zaproszenia dla SDP1944 od IPN

Od pana Krzysztofa Wojciechowskiego z Wydziału Organizacji i Popularyzacji IPN otrzymaliśmy ostatnio kolejne 2 zaproszenia na uroczystości organizowane przez IPN w Warszawie. Z uwagi na m.in. zasługi  położone przez panią Marię Zimę z IPN dla uznania więźniów Dulagu 121 za kombatantów uważałem za nasz obowiązek włączenia się w akcję upamiętniana zdarzeń i wielkich Polaków przez IPN. Poniżej treść zaproszeń przesłanych na adres Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944.

                                      

Szanowni Państwo,

przesyłam w załączeniu zaproszenie dla Pana Przewodniczącego Wojciecha Łukasika na obchody 80. rocznicy zakończenia walk powstańczych w Warszawie prowadzonych w ramach Akcji „Burza”. Uroczystość odbędzie się w Warszawie (ul. Bielańska 10 – Reduta Banku Polskiego) dnia 1 października 2024 r. o godzinie 17:00.

Prezes IPN dr Karol Nawrocki ma zaszczyt zaprosić na Centralne Obchody upamiętniające marszałka Józefa Piłsudskiego w 90. Rocznicę śmierci 12 maja 2025 godz. 10  Pomnik Józefa Piłsudskiego w Warszawie ul. Belwederska 52 (Skwer Jerzego Giedroycia). Prosimy o potwierdzenie obecności i chęci złożenia kwiatów.


 Złożenie wieńców pod ściana Reduty  


Pomimo wcześniejszego powiadomienia członków SDP1944 (również z Zarządu),  ich udział w uroczystościach okazał się nader skromny. Stałym członkiem delegacji był przewodniczący SDP1944 Wojciech Łukasik. Obie uroczystości miały uroczystą oprawę. Dodatkowo po złożeniu kwiatów pod tablicą na Reducie Banku Polskiego, zgromadzeni zostali zaproszeni do zwiedzenia Muzeum Pamięci Powstania Warszawskiego w gmachu dawnego Banku Polskiego.
Poniżej dołączamy kilka fotografii z obu uroczystości.

Tablica upamiętniająca walki
                                                                                             

Uroczystość przy pomniku Józefa Piłsudskiego -12.05.2025 Skwer Jerzego Giedroycia

Odpowiedź z U.M.st. Warszawy w sprawie udzielenia pomocy finansowej na zakup paczek dla członków SDP1944, wzorem akcji „Paczka dla Bohatera”

Pani Agnieszka Pawelec, z którą Wojciech Łukasik spotkał się wcześniej w Urzędzie M.st. Warszawy, zajmuje się pomocą dla powstańców warszawskich. Ich stan zdrowia, ze względu na wiek, nie pozwala na samodzielne przygotowanie pokarmów z surowych produktów z paczek. Podobnie pani A. Pawelec zakwalifikowała możliwości naszych Dzieci. W ich sytuacji,  pomocy należy szukać w Miejskich Ośrodkach Pomocy Społecznej, indywidualnie wprowadzając do MOPS-u każdą potrzebującą osobę. Nieodzowna byłby również ocena stanu zdrowia dokonana przez upoważnionego lekarza.

Podsumowując w skrócie, przed SDP1944 stanąłby problem utworzenia komórki do poradzenia się z tak skomplikowanym procesem. Wymaga to omówienia przy najbliższym spotkaniu w szerszym gronie.

Felieton dr Jerzego Bulika

Anomalie istnienia

Istnienie świata jest wielką zagadką. Nie wiemy skąd się wziął. Teoria wielkiego wybuchu mówi, jak ewoluował od chwili zerowej, ale nie objaśnia tego jak wyglądał, czy co było przed chwilą zerową. Jednak niezależnie od tego czy jakiś świat istniał przed tą chwilą i jak wyglądał, to znany nam świat wielkiego wybuchu niesie ze sobą fundamentalne pytanie, dlaczego on zaistniał. Przecież byłoby rzeczą bardziej normalną i naturalną, gdyby nie było wielkiego wybuchu i świata będącego jego rezultatem. Gdyby wszystko było naturalnie to nie powinno być świata, tylko doskonałe NIC. I to nic, to nie bezkresna ciemna pustka, bo przestrzeń to już jest coś, ale właśnie wielkie, głębokie, wszech-rozciągające się, doskonałe, absolutne NIC. W konkluzji: istnienie świata jest anomalią.

To stwierdzenie rozciąga się dalej, na życie. Nie analizując przez chwilę tego jak powstał nasz świat galaktyk, gwiazd a wreszcie planet stajemy przed pytaniem, dlaczego przynajmniej na jednej z nich, ziarenku o średnicy 12 000 km, powstało życie i mało tego, rozwinęło się do formy inteligentnej. Przecież znowu byłoby rzeczą bardziej normalną i naturalną, gdyby życie nie rozwinęło się. Gdyby planety, skoro już jakoś zaistniały, pozostawały w formie kombinacji różnego rodzaju skał i różnego rodzaju mórz. 

Na dylemat istnienia świata i życia ludzie wierzący mają odpowiedź, że stworzony został przez Boga. To jednak nie tłumaczy „dlaczego” ? Dlaczego Bóg stworzył świat ? Do czego miałby on Jemu służyć, do czego miałby być on Jemu potrzebny ? Przecież Bóg, absolutna doskonałość, nie musiał stwarzać świata po to, aby zaznać satysfakcji z realizacji takiego dzieła i przez to poczuć się szczęśliwszym.

Jednak wyjaśnienie istnienia świata, jako tworu Boga, zawiera w sobie to samo pytanie jakie odnosi się do istnienia świata. To jest tłumaczenie zagadki przez zagadkę. Dlaczego bowiem istnieje Bóg ? Przecież w naturalnym porządku rzeczy, w którym powinno być absolutne NIC, nie powinno być ani świata, ani Boga.

Materialistyczną odpowiedzią na zagadkę istnienia świata jest stwierdzenie, że materia (energia) wraz ze swoimi prawami istniała zawsze, będzie istnieć zawsze i świat jest jej produktem. Jednak ta hipoteza jest tylko pozornie materialistyczna, przypisuje ona bowiem materii (energii) atrybuty nadnaturalne (boskie?): wieczność i moc twórczą. W swojej istocie nie różni się ona od stwierdzenia „Bóg istniał zawsze, będzie istnieć zawsze i świat jest Jego tworem”. Zastępuje jedynie słowo „Bóg” przez słowo „materia (energia)”.

Ostatecznie zostajemy więc postawieni przed wyborem anomalii istnienia materii (energii) o nadnaturalnych (boskich?) właściwościach lub anomalii istnienia Boga. W obydwu przypadkach stoimy przed tą samą, niepojętą, nienormalnością istnienia czegoś zamiast niczego.

Widziane z krzesła Honorowego Prezesa -  profesora Andrzeja Targowskiego

Od redakcji: Drukujemy felietony prof. A. Targowskiego m.in. z uwagi na jego wieloletni udział w życiu społecznym Stanów Zjednoczonych.

ZMAGANIA MŁODOŚCI (PRL)

DLACZEGO STRZELAŁEM DO PORTRETÓW DOSTOJNIKÓW PAŃSTWOWYCH?

Okupant niemiecki przegrał wojnę, to fakt historyczny. Jednak w Polsce nikt nie otwierał szampana. Nie było narodowego triumfu, nie było poczucia wyzwolenia. Zamiast tego – pojawiło się uczucie rozczarowania, straty, a nawet goryczy. Mówiono wtedy szeptem: „wpadliśmy spod deszczu pod rynnę”. I nie było w tym przesady. Dlaczego tak się czuliśmy?

Bo Niemiec był brutalny, ale jawny – wróg bez złudzeń. Z kolei Sowiecki „wyzwoliciel” przyszedł z czerwoną gwiazdą, która miała oznaczać wolność, a oznaczała nowy typ zniewolenia. Dla wielu Polaków koniec wojny nie przyniósł upragnionego oddechu, lecz kolejną falę strachu, represji, cenzury i zdrady ideałów.

Nie odzyskaliśmy niepodległości – zmieniła się jedynie forma zależności. Miejsce gestapo zajęło UB, areszty zamieniono na „areszty ludowe”, ale sposób zastraszania i torturowania pozostał podobny. Rodziny AK-owców, harcerzy, profesorów i przedsiębiorców nie świętowały zwycięstwa – chowały swoich bliskich po lasach, celach i dołach śmierci.

Czuliśmy się oszukani także przez tych, którzy mieli być sojusznikami. Jałta stała się symbolem zdrady Zachodu, który zgodził się oddać nas we władanie Moskwy w imię własnego bezpieczeństwa. Nad Polską zapadła cisza – nie taka, która oznacza spokój, ale taka, która zastępuje krzyk, bo ten już nic nie zmieni.

Właśnie dlatego to „zwycięstwo” nie należało do nas. Nie było nasze – ani moralnie, ani politycznie, ani społecznie. Polska nie została odbudowana z ruin – została w nich zakonserwowana ideologicznie. I choć ruszyły cegły, odbudowano Pałac Kultury i tysiące szkół, oraz rozwinięto przemysł to duch niepodległości został zapakowany w skrzynie z napisem „wrogowie ludu”.

W tym rozdziale próbuję odpowiedzieć na pytanie, czemu naród tak bohaterski w walce, czuł się po wojnie jak przegrany i nie zdolny do mądrego działania. I co z tej powojennej świadomości – zranionej, wykluczonej i niedoreprezentowanej – wynika do dziś.

Do tej atmosfery przyczynił się stalinizm, który w Polsce nie był tylko polityką – był systemem przemocy państwowej, ideologicznym zniewoleniem i społecznym eksperymentem narzuconym siłą przez obcą władzę. Trwał w najostrzejszej formie od 1948 do 1956 roku, choć jego echa rozbrzmiewały jeszcze długo po formalnej „odwilży”. Był to czas, gdy państwo nie służyło obywatelom, lecz ich kontrolowało, uciszało i niszczyło. Wszystko odbywało się w imię rewolucji, równości i sprawiedliwości społecznej, ale w praktyce było brutalnym naśladowaniem sowieckiego modelu totalitarnego.

Podstawą systemu była dyktatura Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, całkowicie podporządkowanej Związkowi Radzieckiemu. Aparat represji – przede wszystkim Urząd Bezpieczeństwa (UB) – stał się narzędziem terroru wobec każdego, kto wykazywał niezależność myśli, działalności lub przekonań. Prześladowano byłych żołnierzy Armii Krajowej, działaczy PSL, księży, studentów, inteligencję, a nawet członków samej partii.

Szacuje się, że w okresie stalinowskim ponad 250 tysięcy osób było więzionych z powodów politycznych, a co najmniej 50 tysięcy z nich przeszło przez brutalne śledztwa, tortury i procesy pokazowe. Około 6 tysięcy Polaków zginęło w wyniku egzekucji, katowni lub obozów pracy. Innych (ok. parę milionów) zabijano symbolicznie – poprzez wykluczenie, inwigilację, upokorzenie.

Władza próbowała też przeorać świadomość społeczną: kolektywizowano wieś, likwidowano prywatną przedsiębiorczość, kontrolowano Kościół, a szkoły i media zamieniono w narzędzia indoktrynacji. Na murach wisiały portrety Stalina, a w sercach rósł strach – przed UB, przed donosicielem, przed północnym aresztowaniem.

Stalinizm w PRL był czasem lęku, fałszu i zdrady sumienia. Zniszczył tysiące istnień, zaszczepił nieufność w społeczeństwie, a jego skutki – choć łagodzone po 1956 roku – pozostawiły ślad w świadomości zbiorowej Polaków na dekady. To nie była tylko epoka – to była rana, która do dziś się nie zabliźniła.

Opinię powyższą napisałem w tonie typowym dla polskiej „mądrości” – tej, która od pokoleń pielęgnuje przekonanie, że jesteśmy ofiarami historii i jednocześnie sumieniem narodów. To szczególny styl myślenia: emocjonalny, moralizatorski, pełen żalu i dumy zarazem.

Do takiej postawy w znacznym stopniu przyczyniła się polityka polskiego „Londynu”, który – bezpieczny pod skrzydłami brytyjskiego tronu – przez lata podtrzymywał narrację o naszym narodowym osamotnieniu i zdradzie. W tej wizji Polska była zawsze „sama przeciw wszystkim” – heroiczna, ale nieskuteczna; szlachetna, lecz przegrana.

Ten londyński romantyzm polityczny, choć zrozumiały emocjonalnie, miał swoje konsekwencje: utrwalał w kraju mit tragicznego bohaterstwa, blokując trzeźwą ocenę realiów i potrzebę budowania nowoczesnej, pragmatycznej myśli państwowej.

Wciąż zbyt często wolimy opłakiwać własną krzywdę niż rozumieć cudze interesy. A jeśli chcemy z tej spirali wyjść, musimy zmienić nie tylko historię, ale i język, w którym o niej mówimy.

Piszę o tej naszej niemocy, ponieważ mieliśmy szansę, aby pójść za przykładem Finlandii i stworzyć autonomiczne państwo traktatowo zaprzyjaźnione z wielkim sąsiadem. Sukces Finlandii po II wojnie światowej polegał na zachowaniu realnej suwerenności państwowej w warunkach formalnej zależności politycznej od ZSRR. Był to przykład pragmatyzmu, dalekowzroczności i przywództwa opartego na rozsądku, nie romantyzmie.

  • Prezydent Juho Kusti Paasikivi, a później Urho Kekkonen, prowadzili politykę tzw. „finlandyzacji” – czyli aktywnej neutralności, która pozwalała utrzymać niepodległość i zachować demokratyczny ustrój, mimo zapisów o „przyjaźni” z ZSRR (traktat z 1948 r.).
  • Finlandia nie przystępowała do NATO, ale nie była satelitą Moskwy jak Polska czy Węgry.
  • Prowadziła niezależną politykę gospodarczą, edukacyjną i społeczną, budując model nowoczesnego państwa dobrobytu.
  • Zamiast budować mity heroiczne, skupiła się na instytucjach, jakości życia i innowacji.

To był sukces rozumu nad emocją. Zamiast powstania zbrojnego – kompromis. Zamiast legend– efektywność. Zamiast niepodległości na papierze – suwerenność w praktyce.

W Polsce brakowało pragmatycznych przywódców, którzy potrafiliby skutecznie rozgrywać interesy narodowe na arenie międzynarodowej. Premier generał Władysław Sikorski – jedyny polityk o autorytecie mogącym prowadzić niezależną politykę – zginął w katastrofie lotniczej w Gibraltarze. Moim zdaniem nie był to zwykły wypadek. Sikorski był niewygodny zarówno dla Związku Radzieckiego – ponieważ nagłaśniał zbrodnię katyńską – jak i dla Wielkiej Brytanii, której zależało na utrzymaniu jedności Koalicji Antyhitlerowskiej. Otwarty konflikt z Moskwą mógłby doprowadzić do wycofania się ZSRR z wojny przeciwko Niemcom – czego alianci chcieli za wszelką cenę uniknąć.

Również premier Stanisław Mikołajczyk, choć pełen dobrej woli, nie miał realnych szans w rozmowach z Józefem Stalinem. Podczas spotkania 2 sierpnia 1944 r. w Moskwie, Mikołajczyk kwestionował narzuconą przez Sowietów koncepcję zamiany wschodnich ziem Rzeczypospolitej na terytoria zachodnie. Tymczasem Stalin traktował te ustalenia jako zamknięte – uzasadniając je m.in. spodziewaną ofiarą tysięcy czerwonoarmistów poległych na ziemiach polskich i odmówił wsparcia Polskiego Państwa Podziemnego, które uznawał za wroga sowieckiej władzy.

Dla Stalina nie było mowy o żadnym kompromisie. Nie pojawił się po to na negocjacjach z polskim premierem. Planował tylko podpisanie tego, co wcześniej ustalił z Rooseveltem i Churchillem. A Mikołajczyk – zderzony z brutalną realnością wielkiej polityki – nie miał ani narzędzi, ani wsparcia, by skutecznie bronić interesu Polski. Aczkolwiek kompromis ze Stalinem w 1944 r. stwarzał szansę na finlandyzowanie Polski po wojnie.

Jedynie co zyskał Mikołajczyk to stanowisko wicepremiera w rządzie lubelsko-warszawskim. By wkrótce z kierownictwem PSL opuścić Polskę przez tzw. zieloną granicę. Stanisław Mikołajczyk opuścił Polskę w nocy z 19 na 20 października 1947 roku. Była to ucieczka zorganizowana w tajemnicy, przy pomocy ambasady amerykańskiej. Mikołajczyk, lider Polskiego Stronnictwa Ludowego (PSL) i wicepremier rządu tymczasowego, po sfałszowanych wyborach w styczniu 1947 roku padł ofiarą komunistycznych represji.  Groziło mu aresztowanie, a nawet śmierć. Wiedząc, że dalsza walka w kraju jest niemożliwa, zdecydował się na wyjazd, który uratował mu życie. Po ucieczce osiedlił się w Stanach Zjednoczonych.

Piszę o tym, ponieważ sprawa ta ma również osobisty związek z moją rodziną. Moja Mama, wspólnie ze swoją kuzynką Tunią Dobrowolską, brały udział w organizowaniu ucieczek zagrożonych polityków przez tzw. zieloną granicę.

Ciocia Tunia była właścicielką znanej restauracji WATRA w Zakopanem, dzięki czemu miała rozległe kontakty wśród przewodników i kurierów góralskich. Z kolei Mama zabezpieczała sieć kontaktów w Warszawie, niezbędną do przygotowania i skoordynowania przerzutów.

Co ciekawe, premier Stanisław Mikołajczyk nie przedostał się przez Tatry, jak wielu innych, ale został wywieziony ciężarówką z Warszawy do Gdyni, ukryty wśród mebli. Tam czekał już na niego amerykański statek, który umożliwił mu opuszczenie kraju i ocalenie życia.

Władze rozszyfrowały siatkę przerzutową. Ciocia Dobrowolska została skazana na 10 lat więzienia, które w całości „odsiedziała”. Natomiast Mamie, 85 proc. inwalidce wojennej zmniejszono rentę do 182 zł. Czyli do ok. 2 dolarów według cen czarnorynkowych. Nawiasem mówiąc za handel dolarami groziła kara śmierci wówczas. Choć nie słyszałem, aby taki wyrok wykonano. Tzw. cinkciarze mieli się dobrze. 

Pomimo trudnych warunków finansowych, życie towarzyskie wówczas kwitło. Treścią rozmów była niedawna wojna i jej konsekwencje, widoczne za tzw. oknem. Byłem pilnym słuchaczem tych rozmów. Chodziłem do znanej prywatnej szkoły im Wojciecha Górskiego, którą wkrótce upaństwowiono. Wkrótce zmieniono nazwę na Szkołę przy Ulicy Smolna 30. Mieściła się naprzeciw Domu Partii w al. Jerozolimskich.

Otóż w na wieść o śmierci Stalina w dniu 5 marca 1953 r. z radości, że to koniec reżimu oddałem strzały z wiatrówki do portretów Bieruta (prezydenta), Cyrankiewicza (premiera) i Rokossowskiego (marszałka), które musiały wisieć w każdej klasie. Akurat wróciliśmy z zajęć tzw. przysposobienia obywatelskiego, które mieliśmy poza budynkiem. Mieliśmy kilka wiatrówek. Ze mną jeszcze strzelali Andrzej Czarnecki i Sławek Mackiewicz. Niespodziewanie do klasy wszedł instruktor i oniemiał co zobaczył. Sprawie nadał oficjalny bieg. Dwóch kolegów wydalono z wilczymi biletami. Bez prawa dalszej nauki. Mnie pozwolono przenieść się do innej szkoły, którą  było Gimnazjum Tadeusza Rejtana. Bowiem mam na rozprawie w szkole pokazała swe powstańcze (zabliźnione) rany, a mnie bronił nauczyciel WF Władysław Paszkowski, b. AK-owiec. Byłem bowiem mistrzem szkoły w ping-ponga i w tenisie.

Z kolei do Liceum im. Tadeusza Rejtana zostałem przyjęty bez żadnych trudności, głównie dzięki życzliwości i wsparciu wicedyrektor Marii Kikolskiej oraz dyrektora Stanisława Wojciechowskiego. Nie była to jednak zwykła przychylność administracyjna. Oboje znali moją rodzinę, a także mój przedwojenny i okupacyjny rodowód. Wojciechowski, kapitan Armii Krajowej, był w czasie wojny szefem komórki wykonawczej wyroków podziemia – człowiekiem zasad i odwagi, który po wojnie starał się ocalić w szkole ducha wolności, na ile pozwalał system.

Piszę o tych koneksjach nie z powodu pychy, lecz dlatego, że w tamtym czasie relacje między ludźmi miały inny ciężar gatunkowy. Byliśmy wobec siebie lojalni, świadomi wspólnego doświadczenia okupacji, konspiracji, wspólnych strat i zwycięstw. Znało się ludzi nie z mediów społecznościowych, lecz z życia – z czynów, nie z deklaracji.

Niestety, z biegiem lat dyktatura PRL znacznie wyszczerbiła ową lojalność. Aparat władzy systematycznie rozbijał więzi międzyludzkie, promował donosicielstwo i kariery oparte nie na kompetencji, lecz na uległości. Nowo uformowana inteligencja była już inna: w wielu przypadkach zawodna, skłonna do kompromisów z systemem, pozbawiona tamtej odwagi cywilnej, którą niosło pokolenie wojenne.

A kiedy nadeszła III RP, zamiast odnowy wspólnoty, doszło do ostrej polaryzacji społeczeństwa. Nie wróciliśmy do lojalności z czasów trudnych – weszliśmy w epokę podziałów, rozgrywek i plemiennych etykiet. Zamiast mądrze wyciągnąć wnioski z historii, zaczęliśmy ją używać przeciwko sobie. Tamta lojalność była cicha, ale głęboka. Dzisiejsza solidarność – jeśli w ogóle istnieje – bywa głośna, lecz powierzchowna.

Dziś, z perspektywy lat, muszę przyznać ze wstydem i goryczą: podjąłem wówczas zbyt wielkie ryzyko, strzelając do tych portretów. To był gest bez szans, wynikający z młodzieńczej naiwności i braku rozpoznania realiów systemu. Byłem głupi, choć odważny – ale ta odwaga nie miała żadnych szans w zderzeniu z mechanizmami totalitarnego państwa.

Moje zachowanie nie było odosobnione – wyrastało z ducha środowiska, które należało do tzw. „czarnej reakcji”. Wówczas oznaczało to ludzi, którzy nie zaakceptowali powojennego „ładu”, którzy wbrew wszystkiemu trzymali się pamięci, honoru i wolności. Ale ta nieugiętość często przybierała formę desperackich, nierozważnych gestów – bo brakowało liderów, strategii i rozsądku. W istocie, ta moja niepotrzebna fanfaronada – jak wiele podobnych – była krzykiem duszy duszonej przez reżim. Brawura miała rekompensować bezsilność, a symboliczna zemsta na portretach – zastępować brak realnych narzędzi oporu. I choć sam gest był emocjonalnie prawdziwy, był też bezproduktywny i tragicznie nieprzemyślany.

Gdy państwo nie daje przestrzeni na legalny sprzeciw, a społeczeństwo nie ma głosu – rodzą się irracjonalne formy oporu, często przynoszące więcej szkody niż sprawiedliwości. A gdy brakuje mądrego przywództwa, naród zostaje skazany na gesty bez treści, symbole bez skutku i bohaterstwo bez perspektywy.

W takim kraju głupi gest staje się namiastką polityki, a odwaga – rozpaczliwym substytutem mądrości.

Włodzimierz Nekanda Trepka - książka

Niewiele Dzieci Powstania zadało sobie trud opisania szerzej swojej historii życia w formie książkowej. Zdarzenia Powstania Warszawskiego stanowią w tej historii pierwsze, dobrze zapamiętane doświadczenia życiowe. W skromnych zbiorach SDP1944 posiadamy książkowe wspomnienia Jerzego Mireckiego, Andrzeja Komorowskiego oraz Włodzimierza Nekandy Trepki. Wszystkich tych autorów łączy niezwykła intensywność życia zawodowego powiązana z działalnością społeczną. Nie bez znaczenia dla powstania ich książkowych wspomnień miał bogaty przekaz tradycji rodzinnych otrzymany od rodziców i dziadków. W niniejszym biuletynie przypominamy czytelnikom „Wspomnienia Dziecka Powstania Warszawskiego” pióra Włodzimierza Nekandy Trepki wydane przez Politechnikę Bydgoską w 2022 roku.

Krótki wstęp opisujący rycerskie tradycje rodziny prowadzi nas do rozdziału „Warszawa – Częstochowa – Warszawa” z opisem okresu obejmującego Powstanie Warszawskie 1944, wygnanie przez Dulag 121 do Częstochowy  i powrót do Warszawy. Zarówno ojciec autora - Włodzimierz, jak i matka - Maria byli członkami ZWZ i AK. Przed Powstaniem rodzice mieszkali przy ul. Brerezyńskiej. Wiele osób narodowości żydowskiej ocalało dzięki nim. Przed samym wybuchem Powstania rodzina przeniosła się do siostry matki autora – Hanny Zakrzewskiej. Kierowała ona bursą, która w rzeczywistości była tajną podchorążówką AK przy Widok 7.

Ojciec autora zginął we wrześniu 1944 r. na ulicy Moniuszki 12, jako żołnierz AK w oddziale ochrony „Montera”. Ciężar opieki spadł na matkę autora. Po ciężkich przeżyciach matki z chorym, rocznym dzieckiem w Dulagu 121, udało im się uciec z pociągu w Częstochowie.

Dalsze, powojenne losy rodziny – to nieustanna ucieczka przed represjami UB, oznaczająca pasmo przeprowadzek z Warszawy poprzez co najmniej 6 miejscowości wzdłuż zachodniej granicy. Ciężka praca fizyczna dawała utrzymanie, wytrwałość w pracy pozwalała na stopniowe osiąganie sukcesów w szkołach i miejscach pracy..

Autor dołączył pasjonujący, szczegółowy opis wielu ciekawych zdarzeń z życia zawodowego i rodzinnego.

Odeszli od nas

Krystyna Wolińska

W listopadzie 2024 roku odeszła od nas Krystyna Wolińska. Do ostatnich dni mieszkanka Warszawy. Krystyna miała za sobą ciężkie przeżycia z 1944 roku jako czternastoletnia dziewczyna. Była świadkiem zbrodni na Zieleniaku, doświadczyła wywózki na roboty do cukrowni w Solingen.

Jej wspomnienia zamieściliśmy w naszym 54 biuletynie.

Halina Gniadek



17 marca 2025 r. zmarła w wieku 85 lat pani Halina Gniadek, ostatnio mieszkanka Pruszkowa i była więźniarka obozu przejściowego Dulag 121. Halina pełniła ostatnio funkcję sekretarza Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944. W swoim pruszkowskim środowisku była znana z wielu inicjatyw społecznych; jako aktywny członek komisji wyborczych, ławnik sądowy, organizator konkursów poprawnej polszczyzny, pokazów mody retro. Z wielkim zaangażowaniem, jako warszawianka w czasie wojny, przekazywała na spotkaniach z uczniami szkoły podstawowej swoje przeżycia wojenne.

Hanna Langner Matuszczyk



1 kwietnia 2025 r., w wieku 85 lat, odeszła we Wrocławiu dr Hanna Langner-Matuszczyk, emerytowana pracowniczka Instytutu Matematyki Politechniki Wrocławskiej, córka bohatersko zmarłego Powstaniu Warszawskim żołnierza AK Antoniego Langnera.

Hanna regularnie przyjeżdżała na nasze spotkania 1 sierpnia w Parku Dreszera, dopóki pozwalał Jej na to stan zdrowia. Zapoczątkowała utworzenie we Wrocławiu kółka wrocławskich Dzieci Powstania 1944.

Wspomniania można znaleźć tutaj i tutaj oraz na stronach Muzeum Dulag 121.

Jerzy Mirecki

23 lipca, w chwili gdy kończymy składanie niniejszego biuletynu, nadeszła smutna wiadomość o śmierci Jerzego Mireckiego - naszego Członka Honorowego. Przekazał tę wiadomość brat Grzegorz i siostra Julia, najbliżsi ostatni towarzysze Jerzego w jego życiu i chorobie.
Wspomnienia Jerzego Mireckiego można przeczytać tutaj.

Bogusław Górakowski - Wspomnienia


Przedstawiamy wspomnienia Bogusława Górakowskiego, urodzonego w Warszawie 6.02.1938 r. w szpitalu św. Zofii.  Materiał powstał z wywiadu przeprowadzonego w Muzeum Dulag121 i przesłanego nam przez autora wspomnień.


 

Bogusław Górakowski i Helena Górakowska - matka Bogusława


Przed Powstaniem

W czasie okupacji mieszkaliśmy na Nowym Mieście przy ul. Kościelnej pod numerem 10. Tam mnie zastało powstanie razem z moją mamą i sześciomiesięczną siostrą.

Do chwili wybuchu powstania chodziłem do przedszkola prowadzonego przez siostry zakonne przy ulicy Freta obok kościoła św. Jacka. Ojciec mój miał sklep opałowy przy ulicy Chmielnej 15.

Pamiętam, jak, idąc do przedszkola, biegałem po ulicach. I jak na trzepakach żeśmy się bawili. Takie to było życie podwórkowe w zasadzie. Była radość wielka, jak na przykład śnieg spadł. Wtedy z góry przy kościele Najświętszej Marii Panny zjeżdżałem na sankach na ulicę Rybaki. Przypominam sobie jeszcze – trochę takie może dyskretne – jak mama mnie zaprowadziła do łaźni miejskiej, gdzie była po prostu kąpiel ogólna, wśród kobiet. Było to dla mnie szokujące, ale tak było. I były takie przyjęcia rodzinne, które bez wódki się nie odbyły. A ja podobno byłem bardzo gościny i jak goście już wychodzili, to ja tylko:  „Nie wychodźcie, bo jódka jest. Jódka jeszcze jest”. A jeszcze panowie, jak sobie już popili, to szli nad brzeg Wisły, a tam były barki rybackie i był konkurs, kto po barce przejdzie po zewnętrznej krawędzi. Niejeden spadek był, ale próbowali. Pamiętam jeszcze popłynięcie statkiem po Wiśle. Mama zajmowała się domem. Domem i jeszcze pomagała ojcu przy tym sklepie, ale ojciec raczej sam sobie dawał radę.

Pamiętam, jak moja siostra się urodziła, to mieszkaliśmy w takim pokoju z kuchnią. Kuchnia węglowa, kufer taki węglowy stał, to mnie ojciec z pokoju przeniósł na kufer i po pewnym czasie usłyszałem tylko krzyk dziecka.

Wybuch Powstania

1 sierpnia byliśmy z moją mamą na spacerze i odwiedziliśmy ojca, z którym poszliśmy do budynku Prudentialu, gdzie mieszkała i pracowała siostra ojca Władysława Sołtysiak z mężem Franciszkiem (wiem, że wujek potem też trafił do Pruszkowa, gdzie spotkał się z moim ojcem). Mama postanowiła, że stamtąd wróci ze mną i siostrą na Kościelną. Ojciec przekonywał, żebyśmy nigdzie się nie ruszali, dlatego że „coś na mieście się dzieje”, ale moja mama powiedziała: „Słuchaj, muszę jechać na Kościelną, bo muszę przeprać pieluszki dla Bożenki”. Jak postanowiła, tak zrobiła. Na Kościelnej już było widać i słychać, że coś się dzieje. Kiedy wyszedłem na ulicę, zauważyłem, że przy kościele Najświętszej Marii Panny przy ulicy Przyrynek zaczęto ustawiać barykady, zrywano płyty chodnikowe i różne z piwnic rzeczy wynoszono.

Było to chyba gdzieś po siedemnastej. Bo była może godzina piętnasta, kiedy myśmy pojechali na tę Kościelną. W momencie kiedy tam to zauważyłem, wróciłem do mamy i powiedziałem: „Mamo coś się dzieje, bo ludzie płyty chodnikowe zrywają” . Moja mama zaczęła mnie pocieszać: „Synku, spokojnie, nic nie będzie”. Tak mnie pocieszała.

Z opowiadań mojej mamy wynikało, że ona była świadoma, co się zaraz zaczęło dziać na Woli, że tam doszło do rzezi ludności. Była bardzo zdenerwowana, że i z nami może coś się zdarzyć na tym Nowym Mieście.

Jeden z naszych sąsiadów był powstańcem w Armii Krajowej. Od niego mama wiedziała, co się dzieje.

Nie pamiętam jak ten sąsiad się nazywał. On się starał nam pomagać. Chciał nas później przeprowadzić kanałami z ulicy Długiej do Śródmieścia, ale to się nie udało, dlatego że on już nie miał przepustki, miał tylko możliwość przejścia. Niemcy rzucali granaty do włazu i nie można było już tam się przedostawać, więc zostaliśmy na tym Nowym Mieście. Wtedy zaczęło się bombardowanie Nowego Miasta.

Rozdzielenie z ojcem 1 sierpnia

Mój ojciec, jak usłyszał i zobaczył, co się dzieje, chciał się przedostać na Stare Miasto do rodziny, ale udaremniono mu to z uwagi na to, że Niemcy odgrodzili w ogóle Stare Miasto od Śródmieścia, i się nie dostał. Z budynku BGK, róg Nowego Światu i Alei Jerozolimskich, oglądał, jak bombardują Starówkę, no i nas pożegnał. Pomyślał, że już nas nie zobaczy w swoim życiu.
W jednym z czasopism z 1981 roku znalazłem takie listy z czasów Powstania, które nie dotarły do adresatów. Tak samo mój ojciec właśnie z Chmielnej 15 pisał na Kościelną 10 mieszkania 21: „Jak Wy się czujecie? Co z Wami jest? Co Wy tam macie jeść, przecież tam głód macie?”, i tak dalej. Był głód. Nie wiem, jak mama sobie dała radę, tym bardziej że ja może byłem bardziej wytrzymały, ale siostra miała sześć miesięcy. Trudno było. Mama miała jakieś zapasy i wiem, że chyba nocą wychodziła do mieszkania przez lokal dozorcy, że tam coś szykowała. Z głodu żeśmy nie umarli.
Te listy nie docierały, tak…?
Te listy taty nie dotarły. I, jak już powiedziałem – ojciec postawił na nas krzyżyk, sądził, że tego nie przetrwamy, nie przeżyjemy.

Powszedni dzień podczas powstania

Panowała groza. Gdy ktoś chciał przejść przez bramę, to czasem ginął. Wiele osób zostało zastrzelonych przez tzw. gołębiarza. „Gołębiarze” na dachu siedzieli i strzelali do ludności cywilnej czy do powstańców. Później jeden z nich zanurkował gdzieś w gruzach i strzelał. Był wtedy wypadek śmiertelny i były ranne osoby.
Niepokój był też, jak tę oficynę od strony Cytadeli zburzyli – słychać było, że na niej coś się dzieje. Tam następowały rotacje – raz Polacy, raz Niemcy. Od osób starszych słyszałem, że Niemcy chcą się przebić, ale nie mogą, w końcu się przebili.
Bardzo, bardzo odczuliśmy bombardowania. Przy Kościelnej 10 za bramą (brama ta została, oficyna przednia też), wewnątrz podwórza były takie dwupiętrówki w kształcie litery U. Tam były takie slumsy bez sanitariatu, bo toaleta znajdowała się na podwórzu.
Z piwnicy, przez pomieszczenie dozorcy, przebito ściany do naszego mieszkania, które było na parterze. Ile razy mieliśmy możliwość, żeby taki manewr robić, to dostawaliśmy się do niego, tyle tylko że w późniejszych godzinach nocnych, dlatego że te oficyny, a w szczególności oficyna, która była blisko Wytwórni Papierów Wartościowych, zostały prawie zrównane z ziemią. Mój kolega tam właśnie zginął. Jego ojciec się uratował.
Był synem szewca, tylko to pamiętam.
Była taka sytuacja, że mi się chciało za potrzebą fizjologiczną, więc mama powiedziała: „Chodź, pobiegniemy, postaramy się przejść, żebyś tam załatwił sobie swoje potrzeby”. I nie w mieszkaniu, tylko na korytarzu robiłem. W tym momencie usłyszeliśmy takie wycie: „Uuu”. To ta tzw. krowa. Po chwili nastąpił taki grzmot, że ja z tego strachu z majteczkami w ręku zacząłem uciekać na podwórze. Cofnęło mnie, bo z góry zaczął lecieć gruz, nie wiadomo, co jeszcze spadało niebezpiecznego. Mama tylko wpadła na korytarz, spytała się, czy ja żyję, i się uspokoiła, że tak. Udało nam się później przedostać z powrotem do piwnicy.
Opowiem teraz o drugim zdarzeniu, kiedy nas po prostu Matka Boska obroniła. Przy każdej piwnicy była studzienka, przez którą się wsypywało węgiel do piwnic, aż się roznosiło. Wjeżdżał furman, zrzucał węgiel, a ten węgiel przez tę studzienkę do korytarza piwnic leciał. Tam spadł pocisk – nie wiem, czy artyleryjski, czy lotniczy – ale był to niewypał. To akurat przy naszej piwnicy się zdarzyło. Przeczekaliśmy ten moment grozy. Paliło się dokładnie wszędzie, gdzie tylko można było się obejrzeć. Piwnica nas tylko ratowała. Co by było, jakby tę oficynę od ulicy zwalili? To by nas chyba tam pogrzebano żywcem.
Powstańcy zaczęli Starówkę opuszczać, a ludność cywilna została. W momencie kiedy był już duży niepokój, przyszedł do nas wujek, Tomasz Cieślak, mąż cioci, siostry mojego ojca. On prowadził działalność handlową i też miał sklep opałowy, na placu Zamkowym. Obecnie śladu po nim nie ma. Nastąpiło takie pożegnanie. Powiedział, że nie może nic nam pomóc. Mama mu zaproponowała: „Tomek, słuchaj, ty weźmiesz Bogdana, ja wezmę Bożenkę, i jakoś z tego powstania wyjdziemy”. Nie posłuchał się mojej mamy, opuścił to nasze mieszkanie. I on jeden z naszej rodziny zginął w czasie II wojny światowej gdzieś w jakimś obozie.

Opuszczenie Warszawy

Cały czas miałem w pamięci, że mieszkańcy Starówki zostali wyprowadzeni z Warszawy 8–9 września, wtedy było zawieszenie broni. Ale tu, na tym postumencie zauważyłem daty 30 sierpnia – 5 września, że w tym okresie był przywóz ludności.
Tak, jeszcze przed kapitulacją Starówki, która nastąpiła 2 września, zaczęły się masowe wyprowadzania.
Nie wiem kiedy nas wyprowadzali, być może to był koniec sierpnia… Ale jeszcze 29 sierpnia – po wojnie zauważyłem napis przy takim postumencie przed kościołem Najświętszej Marii Panny – rozstrzeliwano ludność cywilną. My żeśmy na pewno w tym czasie jeszcze byli w piwnicy, a to było 50 metrów od naszego schronienia.
Nie widziałem tego na własne oczy; widziałem potem tylko ten postument, a że rozstrzeliwano – wtedy nie dotarła do mnie taka wiadomość.
I wyprowadzili nas z tej piwnicy. Wychodziliśmy, mama miała moją siostrę na ręku. Powiedziałem: „Mamo dam jej poduszkę, to będzie Bożenka mogła na czymś pospać”, „Synku, tylko mnie się trzymaj, nigdzie nie odchodź”. I przeprowadzono nas do sąsiedniej oficyny, na Kościelną 12, która była już zajęta przez Niemców. I coś się stało, że jeden z Niemców poczęstował mnie sucharkiem. Na pewno go zjadłem w cuglach, bo to był głód. Finał był taki, że po gruzach przeprowadzili nas w kierunku Wytwórni Papierów Wartościowych. 

Los mieszkańców okolicznych kamienic

Tak, właśnie szła ta nasza Kościelna 10 czy Kościelna 12. W każdym razie Kościelna była oczyszczana przez Niemców i całą tę ludność cywilną wyprowadzano do Cytadeli. Przechodząc po gruzach, pokaleczyłem sobie kolana, krew sikała. To było takie nieprzyjemne. Kiedy wchodziliśmy na teren Wytwórni Papierów Wartościowych, to – pamiętam jak dziś – szliśmy po banknotach 500-złotowych, podziurawionych. Po pieniądzach jak po dywanach chodziłem. Tam ktoś opatrzył mi te kolana, nie wiem, kto to był. Mama mówiła, że to Ukrainiec - po prostu jeden z tych żołnierzy. Wiem, że był umundurowany. Pamiętam, że coś mi tam przy tych kolanach robił.

Wyprowadzili nas z Wytwórni do ulicy Sanguszki. Wychodząc, zauważyłem krzyż Traugutta – później po powstaniu to sprawdziłem –  przy którym leżały zwłoki, ale nie wiem, czy powstańców, czy Niemców. Szliśmy. Nie pamiętam dokładnie, jak znaleźliśmy się przy kościele św. Wojciecha. W kościele było pełno cywilów, ludności. Wszyscy się chowali do kościoła, bo uważali, że kościół ich ochroni, co nie zdarzyło się właśnie na Rynku Nowego Miasta, gdzie u sakramentek wszystkie osoby w podziemiach zginęły. Tysiąc osób tam straciło życie.

W kościele św. Wojciecha był  punkt zborny. 

Tak, tam był taki punkt, taka przejściówka była. Zapamiętałem sobie tylko, że przy pierwszej nawie po lewej stronie spałem na bruku. To pamiętam jak dzisiaj. Nie w kościele, ale na zewnątrz spałem. Mama na rękach miała moją siostrę, a ja leżałem na bruku – nie pamiętam dokładnie, czy to był bruk, ale na pewno coś twardego, bo człowiek nie spał wygodnie, ale ze zmęczenia padł. Nie pamiętam też dalszej drogi. Niektórzy twierdzą, że przeprowadzano nas do Dworca Zachodniego i stamtąd przewożono do Pruszkowa.

Niektórych pędzono pieszo przez całą drogę, z Warszawy do Pruszkowa.

Właśnie tego nie mogę sobie przypomnieć, czy to było pieszo, czy nie pieszo, ale jak żeśmy się znaleźli w Pruszkowie, to byliśmy wszyscy tacy zupełnie bez nadziei.

Moment wejścia za bramę

Pamiętam, że nas wprowadzono na halę, i pamiętam to, jak latałem z jakimś garnkiem do punktu żywieniowego, gdzie z takiego kotła – zresztą zobaczyłem to później również na zdjęciach – zupę nalewali. Ja po tych torach i po tych peronach, między torami, przeskakiwałem właśnie z menażką po zupę. Nie wiem, jak ja matkę mogłem odnaleźć, jak się nie zagubiłem w tym tłumie. W każdym razie było to chyba parokrotnie, bo nie wiem, czy to był jeden, czy dwa dni, bo mama musiała mieć pokarm dla mojej młodszej siostry. Pamiętam tylko to, że jak nas już później  załadowywano do pociągu odkrytego, nie do pełnych krytych wagonów, to moja ciocia, która tutaj mieszkała gdzieś na Stalowej…

W Pruszkowie

Tak. Tu ojca brata żona mieszkała z rodziną. Gdy nas zauważyła, po prostu krzyczała tylko: „Hela, Hela, Hela” do mojej mamy. Zobaczyła, że my jesteśmy żywi, i po prostu się ucieszyła. To, co było charakterystyczne, to to, że tory były usytuowane przy ulicy, a pruszkowianie mogli dochodzić do ogrodzeń. Dzięki temu właśnie ona nas zobaczyła. Tym pociągiem zawieziono nas do Rozprzy, to jest w kierunku Radomska, koło Kamińska.

Hala w Dulagu 121 była duża, skoro biegałem po tych torach, i tak jak sobie przypominam, to była hala nr 5, bo to była taka początkowa hala.

Zachowanie Niemców

Wie Pani, w zasadzie nie odczuliśmy tego jakoś fizycznie, że ktoś się na nas chciał jakoś zemścić. Jedyne, co pamiętam z opowieści mojej mamy, to że w kościele św. Wojciecha kobiety były gwałcone na zakrystii. To moja mama powiedziała. Natomiast tutaj, kiedy nas kierowano do pociągu, była żandarmeria. Z tego, co wywnioskowałem, to były to w zasadzie matki z dziećmi, samotne matki z dziećmi.

Moment selekcji

Mało to pamiętam. W każdym razie widocznie po tej ogólnej hali – tam byli mężczyźni, kobiety i dzieci – następowała na pewno jakaś selekcja. Później ojciec mi opowiadał, ale to już dalsza historia. Powrócę teraz jeszcze do Pruszkowa. Mój ojciec, który był w Śródmieściu, też został wyprowadzony z Warszawy i znalazł się w Pruszkowie.

Historia ojca w trakcie Powstania

Nie był – jak to się mówi – powstańcem, odbierał tylko zrzuty amerykańskie. Wyszedł z ludnością cywilną. I jak się znalazł w Pruszkowie, to napisał notatkę, bo wiedział, że ma tutaj rodzinę. Obłożył nią kamień i przerzucił przez siatkę, żeby się skontaktować z bratem mieszkającym przy Stalowej 12. Ciotka otrzymała tę wiadomość. Podał w niej, w którym jest bloku, i ona nawiązała z nim kontakt – po prostu stała jakiś czas przy płocie i wypatrywała go, ojciec też czekał, aż ją zobaczy. Starał się przechodzić z bloku na blok, udając chorego. Miał jakieś możliwości przekupienia, żeby go nie skierowali do obozu, tylko gdzieś, gdzie nie było to takie ryzykowane. Spotkali się właśnie przy tych drutach, bo można było wychodzić troszkę na zewnątrz baraków. Ciotka powiadomiła ojca, że rodzina żyje. Dla niego to był szok.

Finał był taki, że kiedy był już wywożony takim wagonem zakrytym, tak się zdarzyło – nie wiem, czy to było specjalnie, czy niespecjalnie – że pociąg zatrzymał się w Radomsku. Ojca brat, Stanisław, był kolejarzem – być może dzięki temu ojciec wiedział mniej więcej w jakim kierunku będzie jechał, ale mógł to być przypadek. Ci, co byli w tym wagonie, kombinowali, jak z niego uciec. Wyrwali deski podłogowe. Jak ten pociąg się zatrzymał w Radomsku, była akurat pora nocna, i oni się wymsknęli z tego wagonu. Ile osób, nie wiem. Jedną z tych osób był mój ojciec. Tam się PCK od razu ojcem zainteresował, opiekę mu dał. I później ojciec…

Cel jazdy pociągu; przeznaczenie jadących w nim osób

Nasz pociąg pojechał do Guberni. Tam wywozili matki z dziećmi. Ojca pociąg mógł zmierzać gdzieś za granicę, ale chyba raczej… Nie wiem, nie mówił konkretnie dokąd.  W nieznane. Może trudno było też powiedzieć.

Tak się ułożyło, że ojciec zdecydował się szukać nas na wsi, dlatego że moja mama pochodziła z okolic Radomska. Rzeczywiście, od razu, jak żeśmy się znaleźli w Rozprzy, to mama starała się przedostać do Radomska. Tylko już nie pamiętam, czy pociągiem… Na tamtej trasie jeździły pociągi. Dojechaliśmy do Radomska i tam żeśmy u kuzynki mamy przenocowali. To było 15 km od rodzinnej wsi mamy. Znajomi powiadomili bliskich mojej mamy, ci przyjechali po nas furmanką i zawieźli nas na wieś koło Brzeźnicy nad Wartą. To była wieś Kruplin Średni. Tam żeśmy zamieszkali w mieszkaniu mamy siostry, która wraz z synem została wywieziona do Niemiec. I tam żeśmy się po prostu zatrzymali.

Mieszkanie w Rozprzy

Tam mieszkała jeszcze rodzina. To były duża izba, kuchnia i przedsionek. I my żeśmy się zatrzymali w tej kuchni, taka była możliwość. Później, kiedy ojciec nas znalazł, to znaczy przyszedł do wioski, do ostatniego budynku dotarł, gdzie mieszkała nasza dalsza rodzina, mój brat przyleciał i mówi: „Tata twój żyje, jest u nas”. Radość mnie rwała.

Ojciec starał się nas tutaj w jakiś sposób utrzymywać do momentu, kiedy Rosjanie nie przybyli. Wtedy była przykra sytuacja – chcieli zgwałcić moją mamę. Jako dzieciak zainteresowany byłem motoryzacją. Były takie samochody ZiS 52. Mówiło się o nich, że dwóch jedzie, pięćdziesięciu pcha. Pamiętam, że wskoczyłem na stopień tego samochodu, a szofer po prostu drzwi otworzył, zrzucił mnie z tego stopnia. Koła mi po pupie przeszły, przetarły się. To było też przykre.

Rosjanie jak wpadli, to była rzeź taka, że rżnęli tych Niemców jak tylko można. U mojej kuzynki to pod łóżkiem dwóch zastrzelili i wyrzucili ich za parkan. Wiem, że był taki rów koło szosy, gdzie te wszystkie zwłoki były zrzucane. Mnie to tak męczy, czy przypadkiem nie powinno się czegoś z tym zrobić… Są jeszcze mieszkańcy starsi ode mnie, którzy muszą to pamiętać. Przy szkole, do której tam chodziłem niecały rok, był ten rów, w którym właśnie te zwłoki niemieckie leżały. Później zostało to zasypane, zrównane z ziemią.

Wreszcie przyjechaliśmy do Warszawy. Było to chyba na początku sierpnia, bo zacząłem chodzić do szkoły na ulicę Hożą w Śródmieściu.

Nasz dom już nie stał. Zostały po nim ruiny. Ojciec znalazł mieszkanie na ulicy Wspólnej 61. To był budynek należący do fabrykanta Poznańskiego. Moja ciocia była tam dozorczynią przed wojną, i po wojnie też wróciła na to miejsce. Po prostu udało nam się jedno z pomieszczeń zająć. W tym lokalu mieszkało pięć rodzin. Kolejka do toalety była straszna, zawsze trzeba było odczekać swoje. Tam żeśmy dość długo mieszkali, do 1961 roku. W międzyczasie niektórzy lokatorzy się wyprowadzali, m.in. brat ojca się wyprowadził, to już mieliśmy dwa pokoje. W 1958 roku my, jako młodzież pracująca, pojechaliśmy do Zakopanego na rozrywkę. I podczas tej rozrywki, poznałem żonę, jeszcze nie miała osiemnastu lat. W 1959 roku ożeniłem się. W tym roku obchodzimy z żoną 60-lecie.

Pamiątki i rzeczy pozostałe z mieszkania po Powstaniu

W mieszkaniu nic, nic nie pozostało. Zostaliśmy dosłownie goli i weseli. Goli i weseli żeśmy byli.

Ojciec to zostawił na Chmielnej, było tam trochę rzeczy wartościowych. Ale jak po wyzwoleniu przyjechał, to wszystko było zrabowane. Podejrzewał dozorcę, który od ojca nosił węgiel, że on po prostu mógł to spowodować. A na Kościelnej to nic nie zostało, bo wszystko było zawalone, tak więc od zarania wszystko trzeba było odbudowywać. Rodzice mieli problem, jak nas utrzymać. Ja też takie dzieciństwo miałem zarazem wesołe i niewesołe. Miałem zawsze swój obowiązek – ciocia, siostra ojca, przygotowała posiłki, a ja musiałem z menażkami biegać do ojca na Chmielną 29, bo tam otworzył sobie taki nowy sklep. Udało mu się. Nieraz jak tę zupę powylewałem, to w dupsko dostałem. A co najważniejsze – 6 grudnia, pamiętam jak dziś, 1945 roku spadł pierwszy śnieg, to był dzień św. Mikołaja. Radość dzieci – śnieg spadł. I ja, taki chętny, poszedłem jeździć na sankach. Poszedłem w Aleje, gdzie był zawalony Dworzec Główny. Stropy do tunelu były zawalone i po tych stropach zjeżdżaliśmy w dół na sankach. W pewnym momencie padło: „Kto tyłem zjedzie?”. To ja pierwszy zjechałem tyłem, tylko noga poszła w dwóch miejscach. Jakiś przechodzień wyciągnął mnie z tego kanału, wsadził na te sanki i zawiózł do ojca, do sklepu, a tam tak dostałem w dupsko z tą bolącą nogą, że później na rowerze mnie na ramie posadził i z tą dyndającą nogą przywiózł na Marszałkowską 66 do punktu opatrunkowego, gdzie mi gips założyli. I miałem przechlapaną klasę trzecią, bo na wsi jako prawie siedmiolatek od razu poszedłem do klasy drugiej. I później, już w 1951 roku skończyłem szkołę podstawową, a w 1955 na ulicy Śniadeckich skończyłem technikum mechaniczne.

Jeszcze takie ciekawostki z mego życia młodzieńczego. Jeżeli chodzi o transport, to w Warszawie był on nędzny. Jeździły takie samochody ciężarowe, które przewoziły ludzi na drugą stronę Wisły. Na rogu Alei i Marszałkowskiej szukali takich nawoływaczy: „Na Pragę”, „Na Targówek”, „Odjeżdżamy, panowie, bez teczki między ławeczki”. Tak po prostu zarabiało się parę groszy. Chociaż rodzice mieli swój biznes, to ja prowadziłem swój. Ponadto sprzedawałem gazety – kupowałem gazety w kiosku, a że gazeciarze mieli darmowy przejazd tramwajami, to latałem: „»Życie Warszawy« kup”. I tak sprzedawałem.

Tytuły pierwszych gazet

Nie pamiętam, czy „Kurier” był, ale „Życie Warszawy” to sobie zapamiętałem. Raz jadąc Marszałkowską, dojechaliśmy do placu Zbawiciela, naraz tramwaj skręcił w Nowowiejską. Bałem się, że stracę orientację, gdzie jestem, więc wyskoczyłem z tego tramwaju prosto w kałużę z tymi gazetami. Tylko że już po biznesie było. Innym razem wiązałem choinki w Boże Narodzenie, nosiłem te choinki do odbiorcy: „Może odnieść? To proszę bardzo”.

Buteleczki się zbierało, i co tylko możliwe. Wszystko się sprzedawało. Poza tym, życie w gruzach, proszę Pani, jakie to było wstrętne. Panie lekkiego prowadzenia… wszystko na oczach człowieka się działo. To było Śródmieście, a Śródmieście to było coś tragicznego. A my, jako dzieciaki, żeśmy po tych gruzach latali i podglądali, co się tam dzieje. Rzucaliśmy sobie kamieniami, bunkry robiliśmy, a te kobiety normalnie prowadziły swój proceder w tych gruzach. Nazywaliśmy je „gruzinkami”.

Pierwszy widok zburzonej Warszawy po powrocie

To było coś szokującego. Było szokujące w momencie, kiedyśmy się na Wspólnej zatrzymali. Na Wspólnej te sąsiednie bloki też były zburzone, dużo gruzu leżało na ulicy. Pamiętam, strop bramy był zawalony, a w narożniku jeszcze stały butelki z benzyną. W 1945 roku, jak żeśmy przyjechali, jeszcze butelki z benzyną stały. Nie mieliśmy przejścia na Wspólną – stało tam ogrodzenie – i do ulicy Hożej żeśmy chodzili.  Warszawa była, jak mówię, zburzona. Stąd mieszkanie w czterech lokalach pięciu rodzin.

I jeszcze chcę podkreślić, że mnie Matka Boska ochroniła, przeżyłem, ale mój syn jako trzynastolatek, będąc w Mikoszewie na kolonii, przywiózł, proszę Pani, niewypały, tak zwane pociski dum-dum. Byłem w tym czasie za granicą, na mistrzostwach świata w Szwajcarii. Żona szła do pracy, a teściowie mieszkali piętro niżej. Syn, kiedy moja żona opuściła mieszkanie, zaczął te pociski podgrzewać. Nastąpiła eksplozja. Wszystko poszło w klatkę piersiową. Śmierć na miejscu. To zauważyła nasza sąsiadka, bo usłyszała hałas, jakby donica spadła jakaś. Wyjrzała, zobaczyła tylko jego nogi na balkonie. I pobiegła do teścia, teściu przez balkon przeskoczył, ale już nie było co ratować. Mówię, ja się obroniłem, a on nie. Od pocisku niemieckiego…

Ślad przeżyć wojennych na psychice Bogusława

W zasadzie nie mam jakiejś takiej obsesji, że jakąś skazę otrzymałem. Po prostu jest taki uraz. Jako dziecko to przeżyłem. Dziecko inaczej to oceniało niż osoby dorosłe, prawda? Teraz po czasie to mogę powiedzieć – po co to wszystko było, skoro ludzie tyle cierpieli. Ale stało się, jak się stało. Jedni przyszli po zwycięstwo, a drudzy tracili życie. Ale to już mówiłem, bardziej szokujące było to dla mnie po paru latach, kiedy zacząłem to, jak żeśmy w gronie rodzinnym zaczęli to opowiadać. Mówiło się o tym, a mnie się to bardziej w jakiś sposób wszystko odtwarzało. Natomiast kiedy teraz zostałem prawie sam, to co pamiętam, staram się w jakiś sposób przekazać. Opatrzność sprawiła, że w tym roku miałem już możliwość parokrotnie opowiadać o tych przeżyciach, spotkałem też panią, która miała podobne doświadczenia, bo w trakcie powstania również mieszkała na Starym Mieście. A jeszcze idę w czwartek do Związku Kombatantów, bo chcę z nimi nawiązać jakiś taki kontakt, uczestniczyć w uroczystościach 75-lecia. Może mi się uda, nie wiem… Piękniejszy jubileusz chyba nie mógł mnie spotkać.


Bogusław Górakowski z ojcem Ludwikiem. Warszawa, 1943 r. Fot z pryw. arch.


Od lewej brzemienna Helena i Ludwik Górakowscy z synem oraz Władysława i Franciszek Sołtysiakowie. Podkowa Leśna, 1943 r.Fot z pryw. Arch.


Państwo Górakowscy z dziećmi. Warszawa, po wojnie.










21 lip 2025

Zdarzenie i zmyślenia - Rozdział 7 - Teoria wind

  • Widziała pani pierwszy odcinek nowego serialu o wojnie? – spytała Regina. – „Ludzie i bogowie”, taki  chyba nosi tytuł.
  • Tak i przyznam, że nie mogłam się połapać, o co chodzi.
  • Jakiś szmalcownik, jakiś aktor i reszta bohaterów, mamroczących coś pod nosem.
  • I mnóstwo strzelaniny, która ma zastąpić dramaturgię. W pamiętniku z tamtych lat wyglądało to całkiem inaczej – powiedziała Klara.
  • Właśnie, w przekazach rodzinnych można znaleźć zaskakujące relacje z tamtych lat.

Klara wzięła do ręki brulion.


  • Zanim poproszę, żeby pani przeczytała dalszy ciąg, to chciałabym opowiedzieć, jak w mojej rodzinie udało się ocalić trzech Żydów – ciągnęła dalej Regina. – Otóż moja cioteczna babka ukrywała na strychu Żydów. Niemcy dostali od  pewnego kapusia cynk, ale nie wiedzieli, w którym domu szukać. Sprawdzili skrupulatnie część domów, zostawiając resztę na później. Kiedy zbliżyli się do domu babci, doleciał ich stukot i zobaczyli na dachu trzech mężczyzn, przybijających papę. W domu nikogo podejrzanego nie znaleźli, nie przyszło im do głowy, że ludzie robiący taki hałas mogli jednocześnie być tymi, którzy się ukrywali.
  • Ciekawa historia – przyznała Klara, zanim zabrała się za czytanie pamiętnika.

  

Lato tamtego roku było piękne. Często jeździłyśmy z mamą do parków.
Dni się dłużyły, za to wieczory były zbyt krótkie, żebym mogła nacieszyć się obecnością taty, który zawsze słuchał uważnie, co miałam mu do powiedzenia, w przeciwieństwie do mamy, która każdą rozmowę ucinała propozycją zjedzenia czegokolwiek, a ja nigdy nie miałam apetytu. Jedyne, co mi smakowało, to portugalskie sardynki i czerwone wino. Pewnie i inne specjały docierały do Warszawy mimo okupacyjnej blokady, ale ja zapamiętałam tylko te. Skąd degustacja czerwonego wytrawnego wina przez małe dziecko? Ano, z zalecenia lekarza. Uznał on, że pomoże to zarówno na anemię, jak i brak apetytu. Delektowałam się winem w towarzystwie lalek, miałam nawet malutką karafkę i kieliszki wielkości naparstka. Moje lalki wyposażone były we wszystko, co lalkom i nie tylko im do życia potrzebne. Ale nie bardzo miałam z kim się nimi bawić, bo przyjaciółki mamy miały synów, a ci za lalkami nie przepadali.

Często więc musiałam bawić się sama i wówczas przychodziły mi do głowy pomysły, żeby coś spsocić, albo chociaż nie przestrzegać jakiegoś zakazu. Takim zakazem objęte było ruszanie cennej porcelanowej tancerki, ustawionej w gablotce kredensu. Przysuwałam sobie krzesło, wdrapywałam się na nie i ostrożnie brałam do ręki porcelanową kruchą ozdobę. Nikt mnie na tym bezeceństwie nie przyłapał, a tancerka, podobnie jak wiele cenniejszych przedmiotów, zginęła w bombardowaniu, które miało niebawem nadejść.
Na razie cieszyłam się szczęśliwym dzieciństwem. Rodzice na dobranoc opowiadali mi bajki, co umilało mi czas w oczekiwaniu na sen. Kiedyś mama zaprowadziła  mnie do teatru. Był to teatr amatorski z aktorkami  starszymi ode mnie o parę zapewne lat, ale zostałam zauroczona widowiskiem. Teatr stał się dla mnie od tamtej chwili wielką i niestety nigdy nie odwzajemnioną miłością.

Któregoś lata zostałam wywieziona do wujka Jeremiego do Łukowa na dożywienie. Efekt okazał się  nienajlepszy. Przekarmiona przez gosposię Wandzię, zaczęłam mieć kłopoty z wątrobą. Życie toczyło się wolno, jak to w dzieciństwie. Między jedną a drugą niedzielą upływała wieczność. Niedziele były ważne, bo tego dnia szłam z tatą na spacer i mogłam go o wszystko zapytać, a on starał się mi wytłumaczyć zasady, rządzące światem. Nie zawsze mu się to udawało. Kiedy narzekałam na trudności z pokonaniem pięciu pięter, usłyszałam o wynalazku zwanym windą. Niczego takiego z autopsji nie znałam, a windy, które znał mój tata umieszczane były między schodami, a ściślej między poręczami schodów. Jakoś nie umiałam sobie tego wyobrazić. Przecież między poręczami jest tak mało miejsca, że taką windą mogłaby jeździć co najwyżej moja lalka. Właśnie! To jest to! Winda, to urządzenie do zmniejszania ludzi, którzy podróżują po poręczy schodów. Tak powstała moja prywatna teoria wind. Kiedy czegoś nie rozumiem i staram się to tłumaczyć bez wystarczającego zasobu wiedzy, wówczas zadaję sobie pytanie, czy aby nie jest to kolejna teoria wind.

Niekiedy wieczorami bywali u rodziców goście. Rozmawiano, popijano „tatę z mamą”, czyli czystą wódkę mieszaną z sokiem (najczęściej wiśniowym) i palono dużo papierosów. Moi rodzice oboje palili i dobrze pamiętam, że gotowe papierosy, takie jak o nazwie „Triumf”, należały do rzadkości. Najczęściej papierośnicę zapełniały papierosy własnej roboty. Było specjalne urządzenie do napełniania gilz  tytoniem, albo tytoń zawijało się ręcznie w kupowane bibułki, specjalnie do tego przeznaczone.

Przyjęcia odbywały się niezależnie od pory wyłączania prądu. Mój ojciec, prawnik z wykształcenia, był złotą rączką. Potrafił nie tylko wszystko naprawić, ale założył w domu oświetlenie gazowe, nigdy więc nie trzeba było używać świec. Ta mała stabilizacja pozwalała czekać na koniec wojny z nadzieją, że już nic straszniejszego się nie wydarzy. Podśpiewywano: „Siekiera, motyka, piłka, alasz, przegra wojnę głupi malarz”. Ta i wiele innych piosenek były w stałym repertuarze podwórkowych grajków, którym rzucało się monety, zwinięte w kawałek gazety, żeby łatwiej można je było znaleźć. Właściwie, to podwórkowe granie było jedyną muzyką, jaką mogłam usłyszeć. Radia Niemcy skonfiskowali na początku wojny. Jedyną dostępną rozrywką, były książki, ale ja nawet czytać jeszcze nie umiałam.

Duch solidarności był powszechny i chociaż kolaboranci się zdarzali, to raczej nie afiszowali się z miłością do „legalnej władzy”. Na ulicach ludzie ostrzegali się wzajemnie przed łapankami, aczkolwiek bywało to niebezpieczne. Kobiety z małymi dziećmi raczej nie były celem łapanek, dlatego mamę ze mną przepuszczano.

Kiedyś, po takiej blokadzie ulicy, gdy nas przepuszczono, kilkadziesiąt metrów dalej, mama zobaczyła dwóch młodych mężczyzn w skórzanych kurtkach, ani chybi partyzanci, pomyślała. Mogli jednak być równie dobrze z gestapo po cywilnemu. Kiedy ich mijałyśmy, mama powiedziała do mnie głośno:
  • Widziałaś Małgosiu, tam była łapanka.
Jeden z mężczyzn zatrzymał się na moment i spojrzał na mamę ponuro. Drugi pociągnął go za rękaw i poszli  dalej. To jednak nie byli swoi. Tym razem udało się, chociaż tego akurat zagrożenia nie byłam świadoma.
Mama, nie mając, z kim mnie zostawić, zabierała ze sobą na zakupy. Któregoś dnia podczas takiej podróży zachciało mi się pić, weszłyśmy więc do baru. Nigdy wcześniej nie byłam w takim przybytku. Mama posadziła mnie na wysokim stołku, przed szklanką lemoniady. Rozumiałam, że jestem w miejscu raczej niedostępnym dzieciom. Obiecałam sobie, że jak dorosnę, to często będę przychodziła do barów, tylko… był problem. Jak będę sama, to kto pomoże mi się wdrapać na taki wysoki stołek? Jakoś nie pomyślałam, że jako dorosła, będę na tyle duża, żeby dać sobie z tym radę.
  • Zmartwienia dzieci bardzo się różnią, od tych, jakie mają dorośli – wtrąciła Regina.
  • Właśnie – zgodziła się Klara i wróciła do czytania.
To, czego, albo raczej kogo, wszyscy się bali, to byli Niemcy. Przygoda, jaka mnie spotkała, z perspektywy lat wydaje się błaha, wówczas jednak był to dla mnie horror. Tramwaje prawie zawsze był zatłoczone. Wyodrębniona część „Nur für Deutsche”, była niekiedy oddzielona tylko linką, której Polakom nie wolno było przekroczyć. W takim właśnie zatłoczonym tramwaju niemiecki oficer wziął mnie na kolana. Podobne sytuacje zdarzały się, ale nigdy wcześniej nie siedziałam na kolanach Niemca! Byłam dosłownie sparaliżowana ze strachu.