Przez dwa lata poprzedzające wybuch Powstania mieszkaliśmy w Mszczonowie pod Warszawą. 1 sierpnia 1944 roku Tata, Mama i ja wyjechaliśmy rano do Warszawy, wioząc jak zwykle zapasy żywności dla Dziadków Cejzików i mojej siostry Mirki, która mieszkała z nimi przy Złotej 63 i uczyła się w Warszawie na tajnych kompletach w programie gimnazjalnym (według zarządzenia niemieckiego polskie dzieci oficjalnie mogły się uczyć tylko w programie szkoły podstawowej).
Kto wówczas mógł przypuszczać, że zostaniemy przy Złotej 63 przez 63 dni? Co za niesamowita zbieżność cyfr? Drugie podobieństwo to fakt, że urodziłem się przy Złotej (obok kina Palladium) i całe powstanie przeżyłem przy Złotej…
Po południu 1 sierpnia, a więc kilka godzin po naszym przyjeździe do Warszawy, nagle usłyszeliśmy niesamowitą wrzawę na podwórzu. Nie wiedzieliśmy, co się stało, łapanka, aresztowania? Okazało się, że to spontaniczny wybuch radości warszawiaków na wiadomość o wybuchu Powstania. Koleżanki siostry z podwórza – Hania Jaszkowska i Bożena Sujata – przybiegły do nas i razem z siostrą zaczęły szyć na maszynie biało – czerwone opaski dla powstańców. Nastrój tamtego dnia i następnych to była euforia radości. Gdy myślę o tamtych pierwszych dniach Powstania, przypominają mi się słowa piosenki: „to były piękne dni…!”.Tak to były piękne dni i chyba nawet słońce radośniej świeciło.
Temat, który zupełnie wymazał się z mojej pamięci dziecka, to jedzenie! Zupełnie nie pamiętam, co jedliśmy! Totalna amnezja. Natomiast doskonale pamiętam temat: woda! Stare powiedzenie mówi: bez jedzenia można przeżyć, ale bez wody się nie da! W pierwszych dniach powstania mój Ojciec i inni mężczyźni z kamienicy, pod kierownictwem naszego sąsiada z oficyny – pana Jaszkowskiego, zbudowali drewniany kwadratowy szalunek przyszłej studni i ustawili go na środku drugiego podwórza. Do szalunku wszedł jeden z mężczyzn i zaczął kopać. Panowie na zmianę kopali, a urobek, czyli ciężką gliniastą ziemię, wyciągali wiadrem na sznurze na górę. Kopali, kopali, aż się dokopali do wody!
Jaka to była radość! Wszyscy mieszkańcy zabierali tę wodę do mieszkań i zaczynał się długi proces jej uzdatniania. Był to gęsty płyn koloru ciemnożółtego! Mama z babcią rozlewały ten „skarb” do szklanych słoików (Wecka) i ustawiały na wszystkich parapetach okiennych. Słoiki stały, a wszyscy byli wpatrzeni w nie jak w święty obraz. Po opadnięciu mulistej zawiesiny na dno słoików, górną część słoika przelewały do innych pustych słoików i tak wielokrotnie powtarzając tę czynność, otrzymywaliśmy uzdatnioną wodę, chociaż wciąż w kolorze żółtawym i tak już pozostało do końca powstania.
Moja starsza o 5 lat siostra Mirka w czasie powstania większość czasu spędziła w mieszkaniu państwa Jaszkowskich na czytaniu książek (mieli na przechowaniu książki ze szkolnej biblioteki zrujnowanej w 1939 r. szkoły Hani Jaszkowskiej na Waliców). Moja siostra kochała czytać i tak była pochłonięta czytaniem książek, że jak dziś twierdzi, z wielką niechęcią przyjęła wiadomość o końcu powstania…
Ja też bardzo lubiłem chodzić do mieszkania państwa Jaszkowskich w oficynie na drugim piętrze. Oprócz córki Hani mieli syna Zbyszka (rówieśnika mojej siostry), miałem więc trochę starszego kolegę. Kiedyś gdy stałem u nich na balkonie, pan Jaszkowski podszedł do mnie i powiedział: „Jurek, nie stój na balkonie, bo się może urwać”! Z perspektywy czasu wiem, że to był tylko żart ale do dzisiaj pozostał mi pewien opór przed wychodzeniem na stare balkony. Innym razem pan Jaszkowski zabrał mnie i Zbyszka na strych, gdzie przez otwory w ścianach strychu patrzyliśmy na zasnute dymami palące się domy Warszawy. Wstrząsający widok!
O balkonie państwa Jaszkowskich opowiem śmieszny, ale i radosny epizod, który miał miejsce jakieś 55 lat po Powstaniu. Pracowałem wówczas na budowie Warszawskiego Centrum Finansowego (Świętokrzyska i Emilii Plater). Pewnego dnia odwiedził mnie mój przyjaciel za Słupska Leon Wołejko ze swoją żoną Jagodą. Oprowadziłem ich po naszej budowie, a potem zaproponowałem mały spacer na Złotą żeby pokazać dom, w którym przeżyliśmy Powstanie.
Przyszliśmy na Złotą 63, oficyna wciąż stoi nienaruszona, malutka kapliczka pamiętająca powstanie stoi pod ścianą oficyny, ale tej części domu, gdzie mieszkaliśmy, nie ma (Niemcy spalili nasz dom już po Powstaniu). Pokazałem im kwadratowy ślad w asfalcie po powstańczej studni, potem wyciągniętą w górę ręką pokazuje im ten „sławny balkon” państwa Jaszkowskich na drugim piętrze, opowiadając, jak to pan Jaszkowski mnie postraszył… I w tym momencie na ten balkon wychodzi drobna staruszka i patrzy z zaciekawieniem, kto tak głośno rozmawia na „jej” podwórzu!? Coś mnie tknęło żeby zapytać: „Czy pani mieszkała tu w czasie Powstania?”. Starsza pani odpowiada: „Tak”. Wtedy mówię: „To pani pewnie nazywa się Jaszkowska?”. „Tak, to ja” - odpowiada staruszka - „Ale skąd pan wie, że tak się nazywam!? Czy pan tu mieszkał?”. Odpowiadam że tak i pokazuje ręką gdzie było mieszkanie dziadków. Starsza pani mówi: „To pan musi być wnuczkiem państwa Cejzików!”. Potwierdziłem. Starsza pani zaprosiła nas do siebie na górę na herbatkę. Co za wspaniała emocjonalna przygoda, spotkanie po pięciu latach! Zadzwoniła do swoich dzieci: Hani i Zbyszka, przyjechali, uściski i wzruszenie pamiątkowe zdjęcia i łza w oku…
Muszę powiedzieć, że przez całe 63 dni Powstania mieliśmy niesamowite szczęście. Omijały nas pociski „szafy” albo „krowy” (wielolufowy miotacz rakiet) i z „grubej Berty” (działo kolejowe), a bomba, która spadła na pierwsze podwórze, nie wybuchła! Po kilku dniach sprowadzeni jeńcy niemieccy, pod czujnym okiem uzbrojonych żołnierzy AK, zaczęli kopać ziemię w miejscu upadku bomby. Kiedy już byli blisko niej, wszyscy mieszkańcy dostali polecenie przejścia na drugą stronę ulicy na podwórze vis-a-vis kamienicy. Po kilku godzinach pozwolono nam wrócić. Na pierwszym podwórzu, na dwukołowym wózku, leżała ONA – olbrzymia bomba, umazana żółtą gliną ale już niegroźna, bo bez wykręconego wcześniej zapalnika. Pamiętam jak później starsi opowiadali, że z tej bomby zrobiono ponad 2000 powstańczych granatów.
Wspomnienie o tej bombie, jak przysłowiowy bumerang, wróciło do mnie w 1976 roku, w Trypolisie w Libii. Samolot z Warszawy wylądował późnym wieczorem na lotnisku oczekiwali na mnie państwo Hania i Andrzej Raubowie. Zawieźli mnie do swojego domu, zaprosili na kolację, dołączyła do nas starsza pani – mama Andrzeja (z wizytą z Warszawy). Najciekawsze było to, że ani ja ich nie znałem, ani oni mnie!
Starsza pani zaczęła zadawać pytania zapoznawcze – o pracę jaką będę wykonywał w Libii, o rodzinę, z skąd jestem. Powiedziałem, że jestem z Gdańska i chodź urodziłem się w Warszawie, od czasu Powstania już nigdy do Warszawy nie wróciłem. Starsza pani jakoś dziwnie drgnęła na słowo Powstanie i zapytała: „A gdzie pan mieszkał w czasie powstania i co pan pamięta z tego czasu?” (myśląc pewnie, że jako małe dziecko niewiele pamiętałem). Pomyślałem chwilę… i odpowiedziałem Jej o tej bombie, co spadła na nasze podwórze i nie wybuchła… i że podobno zrobiono z niej ponad 2000 granatów. Starsza pani słuchała z wielkim zaciekawieniem. Gdy skończyłem opowiadać, wtedy wybuchła prawdziwa „bomba”! Starsza pani mówi do mnie: „Panie Jurku, z tej pana bomby to ja, własnymi rękami, robiłam te granaty, kilka domów od pana przy Złotej 74!”. To był prawdziwy szok! Trzeba było przylecieć aż do Afryki, żeby spotkać i poznać tę cichą bohaterkę Powstania która z narażeniem życia robiła w piwnicach granaty dla powstańców przy tej samej ulicy Złotej, kilka domów od nas! Muszę szczerze powiedzieć, że był to dla mnie wielki zaszczyt i szczęście. Nasza przyjaźń z panią Haliną Kwiatkowską (bo tak nazywała się moja rozmówczyni) trwała aż do Jej śmierci w listopadzie 2006 roku. Część jej pamięci.
Gdy w listopadzie 2006 roku byłem z żoną na Kubie, pewnego dnia na poręczy balkonu naszego pokoju hotelowego (na szóstym piętrze) usiadł gołąb do złudzenia podobny do polskich gołębi pocztowych (mam go na zdjęciu). Po powrocie do Kanady dowiadujemy się, że był telefon z Warszawy z wiadomością że zmarła pani Halina (w tym samym dniu, kiedy na poręczy balkonu na Kubie usiadł ten „polski” gołąb!). Czyż gołąb nie był to ewidentny znak od świętej pamięci Pani Haliny, którego wówczas nie potrafiliśmy odczytać!?
Pod koniec Powstania, ze ściśniętym sercem, patrzyliśmy jak płonie kamienica vis-a-vis, do której wcześniej kazano nam przejść w czasie wykopywania bomby. Z otworów okiennych buchał ogień, a czarny dym zasłaniał niebo jakby była noc. Wstrząsający, tragiczny, niezapomniany widok!
W czasie Powstania w mieszkaniu dziadków razem z nami rezydował pan Lipiński (albo Leduchowski?). Każdego wieczora przed spaniem, kiedy byliśmy z siostrą w łóżkach, opowiadał nam bajki na dobranoc. Miał śmieszny zwyczaj że każdą bajkę kończył słowami „bajka się skończyła i świni róg utrąciła”. Któregoś dnia nie wytrzymał nerwowo i po przeczytaniu ulotki niemieckiej zachęcającej do wychodzenia z Warszawy, wyszedł i ślad po nim zaginą.
Któregoś dnia Ojciec przyniósł mi statek–zabawkę (na baterie). Jak powiedział, przynieśli go chłopcy, którzy przyszli kanałami. Ojciec dał im coś za ten stateczek (nie pamiętam co, ale na pewno jakieś jedzenie). Oczywiście stateczek nie mógł pływać! Nie było takiej możliwości! Ledwo starczyło nam wody do picia! Ojciec wziął go, żeby im pomóc w tej tragicznej sytuacji wszechobecnego głodu.
Na początku Powstania, zgodnie z zarządzeniem cywilnych władz, zaczęto wybijać otwory pomiędzy domami w ścianach piwnic. Przez wiele dni słychać było metaliczne odgłosy kucia, które do dzisiaj mam w uszach.
Pewnego dnia latający nisko nad nami sowiecki dwupłatowy samolot, „kukuruźnik”, chyba przez pomyłkę spuścił na nasz dom małą bombkę. Na szczęście zniszczyła tylko dach i ostatnie piętro. To był taki mały prezent od „braci Rosjan”. Na szczęście mały!
Gdzieś pod koniec Powstania na czubku głowy zrobiły mi się trzy duże wrzody. Ojciec zaprowadził mnie do Powstańczego szpitala na drugą stronę ulicy Złotej (dawne gimnazjum, Złota 58). Pamiętam, że szliśmy w prawo, jakoś tak „po skosie”. Zapamiętałem ogromne metalowe schody w hallu. Weszliśmy z Ojcem na piętro, lekarz ponacinał mi te nieszczęsne wrzody polał jakimś śmierdzącym płynem i z uśmiechem powiedział: „Do wesela się zagoi”. Zagoiło się wcześniej…
Kiedy było już wiadomo, że Powstanie upada, ludzie z kamienicy wpadli na pomysł, żeby jedno pomieszczenie w piwnicy przeznaczyć na magazyn wartościowych rzeczy, chyba że z myślą, żeby nie wpadły w ręce Niemców i że zaraz po wyzwoleniu wróci do warszawy i każdy weźmie sobie, co jego. Panowie wybrali małe niskie pomieszczenie pod schodami, gdzie wszyscy znosili wartościowe rzeczy, w tym głównie futra (Mama schowała tam swoje futro karakułowe i piękny żakiet z popielic). Później panowie zamurowali otwór, a dla zamaskowania wiklinową miotłą popryskali go mieszanką wody z popiołem! W listopadzie 1944 r. Ojciec odwiedził naszą kamienicę, żeby zabrać pozostawione albumy zdjęć rodzinnych i z ciekawości zszedł do piwnicy. Ścianka tej „tajnej” piwniczki była rozwalona, a cała zawartość znikła.
Podczas każdego nalotu bombardujących samolotów wycie syren sygnalizowało, że trzeba szybko zbiegać do piwnic. Praktycznie jedynym źródłem światła w piwnicach były albo lampki karbidowe, albo świece, które gasły od podmuchów wybuchających w sąsiedztwie bomb. Podłoga piwnic chodziła w górę i w dół, a egipskie ciemności potęgowały grozę sytuacji. Kiedyś w czasie bombardowania siedzimy w piwnicy, przerażeni hukiem, wybuchających w pobliżu bomb i „chodzącą” pod nami ziemią. Ze strachu zacząłem płakać, a siedząca obok siostra Mirka, przytuliła mnie do siebie i powiedziała: „Jurek, nie płacz, wszystko będzie dobrze”… i było!
Prawie codziennie niebo było zasnute dymami z palących się domów. Z tych dymów czasami opadały na ziemię kawałki spalonego papieru, na których można było zobaczyć ślady druku. Może ze spalonych książek albo gazet? Pewnej niedzieli znajomy powstaniec – porucznik „Odrowąż” (Jerzy Ochrymowicz) – zaprowadził nas na mszę, która była odprawiana w dawnym kinie Palladium przy Złotej. Szliśmy w piątkę, porucznik, Tata, Mama, siostra i ja, mocno pochyleni nad rowami wykopanymi wzdłuż ulicy Złotej. Po mszy wracaliśmy tą samą drogą. W pewnym momencie, przechodząc koło siedzącego na posterunku żołnierza AK z karabinem, porucznik zapytał go: „Co nowego?”. „A nic, panie poruczniku, spuścili parę pigułek” – odpowiedział. Pewnie miało to znaczyć parę bomb lub pocisków. Po wielu tygodniach walk pewnego dnia na niebie pokazały się setki samolotów lecącej na dużej wysokości. Słychać było jednostajny pomruk motorów. Ludzie zaczęli krzyczeć z radości, że to desant, inni, że to samoloty amerykańskie z pomocą dla Warszawy. W pewnym momencie niebo pokryło się setkami kolorowych spadochronów. Wszyscy byliśmy wpatrzeni w tę „kolorową nadzieję” jak zahipnotyzowani! Radość była ogromna – efekty znikome! Dzisiaj wiemy, że był to 18 września i amerykańskie samoloty bombowe B–17 „Liberatory”. Wiemy też, że zaledwie około dwadzieścia procent zasobników dostało się w ręce powstańców, reszta spadła na tereny zajmowane przez Niemców – „Too little and too late” (za mało i za późno).
Kilka tygodni później dramatyczna wiadomość – kapitulacja! Pamiętam smutne twarze ludzi, niektórzy płakali. Ta wiadomość była i tragiczna, i smutna. Dorośli pewnie zadawali sobie pytanie, co teraz z nimi zrobią. Krótko po kapitulacji do naszego mieszkania weszło dwóch żołnierzy niemieckich. Jeden z nich dojrzał stojącą na pianinie butelkę wódki, skoczył jak tygrys, chwycił w rękę i obaj uradowani tą „wojenną zdobyczą” wyszli…
Mama szyła na maszynie chlebaki z zielonego brezentu, żeby można było zabrać jakieś resztki jedzenia czy drobiazgi. W tym dramatycznym momencie opuszczania mieszkania zapomniałem zabrać moją ukochaną zabawkę – małpkę Małgośkę! Dla mnie – dziecka – była to największa, niepowetowana „strata wojenna”.
Pewnie ze stresu i braku jedzenia Dziadek Andrzej Cejzik stracił władzę w nogach. Nie mógł chodzić. Ojciec zrobił z rozkładanego łóżka polowego rodzaj noszy i dwóch poproszonych powstańców (przypuszczam, że byli ze zgrupowania „Gurt”?) zaniosło Dziadka na dworzec, do pociągu do Pruszkowa. Babcia Kazia towarzyszyła Dziadkowi. Oni zostali wywiezieni do Pruszkowa innym transportem i dopiero po naszym przyjeździe, już w obozie w Pruszkowie, Ojciec wśród tysięcy ludzi, odnalazł Dziadka i Babcię. Po przywiezieniu nas do Pruszkowa na lorach (wagony bez dachu) skierowano nas do olbrzymiej pustej hali przemysłowej z gładką jak lustro posadzką betonową. Wszyscy siadali na swoich tobołkach. My z siostrą mieliśmy luksus siedzenia i spania na kawałku futerka, które Mama w swojej matczynej mądrości w ostatniej chwili zabrała z mieszkania Dziadków.
Chyba w pierwszy dzień wydawana była zupa. Pamiętam jak dziś – mały emaliowany metalowy kubeczek w poziome, biało – żółte paski, a w nim gorąca zupa! To było coś wspaniałego! Od tamtej pory kocham zupy! Po dwóch dobach pobytu w Pruszkowie Ojciec podszedł do komendantury obozu, pokazał niemiecki dokument stwierdzający, że na stałe mieszkamy w Mszczonowie i na tej podstawie zostaliśmy zwolnieni z obozu i nawet udało się Ojcu zabrać z nami Dziadków.
Najpierw wyjechaliśmy do pobliskiego Jaktorowa, do krewnej Mireckiej, a po kilku dniach do domu, do Mszczonowa. Dziadek Andrzej nie doczekał wyzwolenia. Zmarł w Mszczonowie 29 grudnia 1944 roku i tam jest pochowany na nowym cmentarzu.
W Mszczonowie, na terenie dawnej fabryki zapałek, popularnie zwanej „zapałczarnią”, mieściła się spółdzielnia rolnicza („Rolnik”), tam też był dom, w którym mieszkaliśmy my i jeszcze kilka osób z Warszawy. W spółdzielni pracował jako kierowca Kazik Zaleski (były powstaniec warszawski?). Kazik jeździł ciężarówką (na holzgaz), co mi strasznie imponowało! Zaprzyjaźniłem się z nim. Często śpiewał taką króciutką, sympatyczną piosenkę:
Lilii, najdroższa, ja kocham cię,Wojna niedługo skończy się.A jeśli nam pozwoli Bóg,Lilii, najdroższa weźmiemy ślub!
Na terenie spółdzielni rolniczej („Rolnik”) w Mszczonowie (gdzie mieszkaliśmy) znajdowała się piękna willa pierwotnego właściciela fabryki zapałek i w niej na poziomie terenu mieścił się posterunek niemiecki. Dowódcą posterunku był Niemiec mówiący płynnie po polsku – Szulc (pewnie folksdojcz). Któregoś dnia, krótko po powrocie z Warszawy, po Powstaniu, byłem na „placu” (podwórzu), podszedł do mnie ten Szulc i mówi: „Słyszałem, że podobno w Warszawie było dużo strzelania?”. Nic nie odpowiedziałem a on mówi: „Chcesz postrzelać z pistoletu?”, wyciąga z kabury pistolet i podaje mi go do ręki. Pokazał, jak nacisnąć spust, więc wziąłem w rękę, naciskam spust – cisza! Nie strzelił… On bierze pistolet ode mnie, sam próbuje strzelić i też nic! Wtedy mówi: „Scheisse, chodź ze mną „. Poszliśmy do willi , gdzie mieściła się „zbrojownia” (w stojakach stały karabiny). Szulc wyją jeden z karabinów i obaj wyszliśmy na podwórze. Kazał mi usiąść na ziemi, wstawił mi karabin między uda i trzymając za lufę, mówi: „Pociągnij za cyngiel”, pociągnąłem, padł strzał! (w niebo bo tak był skierowany przez Szulca). I w taki oto sposób oddałem jeden strzał w czasie II wojny światowej…
Wojna się skończyła, Ojciec zdecydował, że nie ma dla nas przyszłości w Mszczonowie i że trzeba jechać na Ziemie Odzyskane.
Całą rodziną, czyli: Tata, Mama, siostra, ja i Babcia – Kazimiera Cejzik, w połowie maja 1945, kilka dni po oficjalnym zakończeniu wojny, wyjechaliśmy z Mszczonowa w towarzystwie oficera sowieckiego (dla bezpieczeństwa) na Ziemie Odzyskane – do Słupska, zaczynać życie od zera.
Chyba w roku 1998 stanąłem przy bramie domu przy Złotej 63 i nagle zaczęły wracać wspomnienia z mojej wizyty z Ojcem w powstańczym szpitalu. Mój wzrok powędrował też po skosie, śladami naszej drogi do szpitala powstańczego, na druga stronę ulicy Złotej (nr 58). Widzę, że w tym miejscu stoi przedwojenny budynek (obecnie szkoła zawodowa), wszedłem do środka, patrzyłem dookoła, spojrzałem do góry i od razu poznałem te ogromne metalowe schody, którymi wchodziliśmy z Ojcem na piętro do szpitala powstańczego. I kiedy tak patrzyłem na te schody, podszedł do mnie woźny i ponuro patrząc, zapytał: „Czego pan tu szuka?”. Nie odwracając głowy w jego kierunku, powiedziałem, cicho, jakby do siebie: „Szukam wspomnień”.
Jerzy Mirecki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz