Z życia Stowarzyszenia
Co warto przeczytać
- relacji z obchodów wybuchu Powstania Warszawskiego z parku Dreszera na Mokotowie
- nowych wpisów w naszej bazie wspomnień:
- myśli o przemijaniu Jerzego Bulika
- kontynuacji na temat pewnego adresu w Al. Jerozolimskich w ramach publikacji dotyczących śladów PW w Warszawie,
- ciekawych felietonów naszych stałych redaktorów dotyczących rocznicy Bitwy Warszawskiej 1920 r. oraz historii pandemii sprzed 100 lat.
Baza naszych wspomnień
1 sierpnia 2020 – hołd Powstańcom Warszawskim 1944 roku
Nieobecność pełnego składu Zarządu i uszczuplenie ilości członków ze stałego trzonu „zawsze aktywnych i obecnych” spowodowało (pandemia!), że odłożyliśmy sprawę wyboru nowego przewodniczącego na miejsce śp. Andrzeja Olasa.
Widziane z krzesła Honorowego Prezesa profesora Andrzeja Targowskiego
Tylko 24 lata od Bitwy Warszawskiej do Powstania Warszawskiego
Pandemia "hiszpanki" 1916 - 1920
Pacjenci w ówczesnych szpitalach w otoczeniu personelu medycznego (1918)
My tego nie pamiętamy, ale w 1918 roku podobną epidemię przeżyli nasi dziadkowie i rodzice. Ci ostatni, jako małe dzieci – chorobę tę nazwano wtedy hiszpanką, bo miała się rozprzestrzenić z Półwyspu Iberyjskiego na cały świat. Jednak pierwszy przypadek grypy nazwanej „hiszpanką”, według angielskiego epidemiologa dr Jeromy Browna, autora książki o tej chorobie, odnotowano już w 1916 roku w miejscowości Etaples we Francji, skąd nie wykluczone, że epidemia została zawleczona do Hiszpanii. Kolejny przypadek miał miejsce 4 marca 1918 roku w hrabstwie Haskell (stan Kansas – USA), gdzie do dr Loringa Minora, ordynującego w bazie wojskowej w Fort Riley, zgłosił się kucharz Albert Gitchell z ponad 40 stopniową gorączką. Doktor stwierdził, że chory cierpi na jakąś wyjątkowo zaraźliwą postać nieznanej dotychczas grypy, która poza wysoką temperaturą objawia się uporczywym, nawracającym kaszlem oraz kichaniem. Wkrótce liczni chorzy pojawili się nawet na Alasce, a poza Stanami w całej dotkniętej jeszcze wojną światową Europie. Ogniska zachorowań dotyczyły głównie skupisk żołnierzy, koszarowanych w wyjątkowo nieprzystosowanych warunkach, miejscach przypadkowych, nie zawsze w namiotach, a często wprost w okopach. Okazało się, że ta grypa przechodzi szybko w ostre, nieżytowe zapalenie płuc, a chorzy mający takie objawy u początku choroby nie mają szans na przeżycie. „Hiszpanka” zaczęła zbierać niesamowite żniwo, pewnie też z powodu lekceważenia jej przez ówczesne społeczeństwa. W wielkich miastach odbywały się różne zgromadzenia, nie zawsze bywały to jakieś imprezy, bo podczas trwającej wojny nie bardzo się bawiono. Jednak w krajach wcześniej zniewolonych, w których w wyniku podpisania rozejmu 11 listopada 1918 roku w Lasku w Campiégne pod Paryżem, pojawiły się – podobnie jak dla Polaków - szanse na odzyskanie niepodległości, organizowane były potężne manifestacje patriotyczne, podczas których pojawiali się agitatorzy z wojska, czasem dezerterzy, bądź delegaci polityczni. Epidemia po takich masowych zgromadzeniach przybierała na sile. Z Europy epidemia grypy trafiła do Afryki Północnej, a także do odległej Australii. Zgony następowały nawet nagle, bez wcześniej znamionujących chorobę charakterystycznych symptomów. Dopiero wówczas, szczególnie w bogatych krajach, których wojna nie zrujnowała, zaczęto bić na alarm, wprowadzono stosowanie masek na twarze. Bardzo zresztą podobnych do tych współcześnie stosowanych. Z oglądu fotografii z tamtego okresu wynika, że owe maseczki głównie chroniły nos, a nie łącznie usta i nos, takie stosowali wtedy wyłącznie medycy.
Nawet, gdy w czerwcu 1918 roku doniesiono z Chin, że zachorowało tam 20 tys. osób, świat się specjalnie tym faktem nie przejął. Uważano, że wprowadzenie maseczek wystarczająco chroni przed złapaniem wirusa, że to wszystko, co można zrobić zapobiegając pandemii. Skwitowano to stwierdzeniem, iż ludzkość zawsze się borykała z chorobami, które trzeba leczyć, ale nade wszystko przeczekać aż same wygasną! Według ostrożnych szacunków uważa się, że w wyniku szalejącej w świecie epidemii „hiszpanki” zmarło 40 mln ludzi. Jednak cytowany przeze mnie dr Jeromy Brown uznał, iż naprawdę zmarło 50-100 milionów, co czterokrotnie przewyższyło liczbę żołnierzy, którzy zginęli na frontach pierwszej wojny światowej, wówczas nazywanej wielką, bo kolejnej jeszcze wtedy nie przewidywano. Liczbę żołnierzy, którzy zginęli, oszacowano na 20-22 mln.
Faktycznie „hiszpanka” wygasła i u nas, raczej samoistnie, ale wypada wspomnieć, że mimo mizerii we wszystkich dziedzinach i wszechobecnej biedy, mieliśmy szczęście, że się nie rozprzestrzeniła, chociaż zebrała ofiary, a nasi lekarze już wtedy odnieśli nad nią pewne sukcesy w wyprowadzeniu z niej nie małej liczby pacjentów. Osiągnęliśmy jako kraj swoje - nade wszystko niepodległość, którą jeszcze musieliśmy sobie wywalczyć, następnie wyjść z potężnego kryzysu ekonomicznego, a kiedy wyszliśmy na prostą - zagroził nam kolejny kataklizm – II wojna światowa.
Załadunek pacjenta (1918)
Obecnie obserwujemy podobne zjawisko, po stu latach zaatakowała nas choroba epidemiczna, odrobinę podobna do tamtej, nazwanej „hiszpanką”. Jednak znacznie niebezpieczniejsza, bo już na początku po jej pojawieniu się epidemiolodzy przestali ją nazywać grypą, ale wprost ostrym zapaleniem płuc, które przy dotychczas występujących postaciach grypy mogło wystąpić, ale nie koniecznie występowało. Starano się jemu zapobiec, nie doprowadzać, żeby nim kończyła się choroba. Tym razem jest wyraźnie inaczej. Atakowane są płuca, pojawia się kaszel, który szybko blokuje swobodne oddychanie, zwalnia akcję serca, upośledza reakcję na zapach (upośledzenie powonienia) i smak.
Chorzy w jednym z Angielskich szpitali - 1918
Amerykanie zwykli mawiać, że mądrość przychodzi wraz z utratą złudzeń, ale to jest przysłowie nie nasze, a my ostatnio nie lubimy cudzoziemców. Wkrótce okaże się, czy opanujemy pandemię, czy sama wygaśnie i zostawi nas w spokoju. Jednak wszystko będziemy faktycznie mieć pod kontrolą, kiedy wynajdziemy leki na wszystkie choroby trapiące ludzkość, a to raczej nigdy nie nastąpi. Bez przerwy ludzkość będzie pracować nad wynalezieniem czegoś, co stanie się albo antidotum na chorobę, albo biciem rekordu w jakiejś niezgłębionej jeszcze dziedzinie. Problemem ciągle staje się niewiedza, mimo postępu nauk. Na tę chwilę entuzjazmujemy się testami pomagającymi w wykrywaniu przypadków choroby na uporczywego wirusa zwanego koronawirusem, pracujemy nad szczepionką, ale za chwilę będzie to już coś zgoła innego, bo epidemie przemijają, wyjdziemy z kwarantanny i zajmiemy się też sprawami nurtującymi nasze środowisko – o czym będzie następny tekst.
Tadeusz Władysław Świątek
Przeciętność
Oglądałem ostatnio film, którego bohater czuje się nieszczęśliwy, gdyż w życiu, które ma już w dużej mierze za sobą, okazał się średniakiem, nie wzniósł się ponad przeciętność. Uświadomiłem sobie wtedy, że podobnie czuje wiele ludzi. Dylematy tego rodzaju przeżywają również niektórzy młodzi; nie akceptują oni perspektywy zwyczajnego życia i szamoczą się na różne sposoby, niekiedy sztucznie i na siłę, aby w ich przypadku przebiegało ono inaczej niż u wszystkich wokół. Ktoś taki zdarzył się nawet w kręgu moich znajomych.
Myślę, że trzeba tu rozróżnić dążenie do tego by coś osiągnąć i dążenie do tego by stać się nieprzeciętnym. Pierwsze jest pozytywną siłą motoryczną naszego życia, a drugie, chociaż też pobudza do działania, jednak jest wewnętrznie puste. Myślę, że można zidentyfikować parę czynników składających się na tę drugą postawę. Wola wyróżnienia się z wielkiej masy, którą jako ludzie stanowimy. Potrzeba, abyśmy w społeczności w jakiej żyjemy zostali jakoś zauważeni. Chęć pokazania, że jest się kimś specjalnym, lepszym niż wszyscy inni. A również drzemiąca w nas tęsknota za jakąś formą nieśmiertelności. Jeżeli nie możemy jej osiągnąć w naszym życiu (nie rozpatruję tu nieśmiertelności oferowanej przez różne religie), to chcielibyśmy przynajmniej zostawić po sobie jakiś trwały ślad.
Myślę, że usiłowania zmierzające do osiągnięcie jakiegoś szczególnego statusu, rozciągającego się poza nasze życie, pozwalają ten cel osiągnąć jedynie w nadzwyczaj rzadkich przypadkach. A jeśli już taki status zostaje przez kogoś osiągnięty, to zwykle nie jest on celem, lecz niezamierzonym, nieuświadamianym sobie produktem ubocznym czyjejś działalności. Myślę, że „normalnie” ślad naszego istnienia zanika i że jest to naturalny element naszej egzystencji, wspólny dla wszystkiego, co żyje. O tym zanikaniu świadczy fakt, że z pośród miliardów ludzi, którzy żyli przed nami na świecie, a zawężając pole obserwacji, w naszym kręgu kulturowym albo w naszym narodzie, tylko bardzo nieliczne jednostki zostawiły po sobie trwały ślad. Jednak liczba tych ludzi w stosunku do wszystkich, którzy przewinęli się przez ziemię jest znikoma. Myślę, że to bardzo wyraźnie pokazuje, iż przeciętność jest normą naszego istnienia, a wszelka, a szczególnie wielka nieprzeciętność (taka przez duże „N”), występuje niesłychanie rzadko, im większa tym rzadziej. Ci z Państwa, którzy znają rozkład statystyczny Gaussa wiedzą o tym, że taka właśnie prawidłowość występuje w wielkich zbiorach.
Myślę, że w tym miejscu konieczne jest podkreślenie różnicy między dążeniem do pozostawienia po sobie śladu, a dążeniem do tego, by dać światu coś z siebie, aby zostawić tenże odrobinę lepszym niż się go zastało. W tym drugim przypadku nie chodzi o zrobienie śladu, lecz o zrobienie czegoś pozytywnego. Ewentualny ślad jest wspomnianym wyżej produktem ubocznym.
Idąc dalej zacząłem zastanawiać się nad tym, czy osiągnięcie przeciętności można uznawać za życiową klęskę i doszedłem do wniosku, że jest to niesłuszne. Przecież nie można uznać za życiowe niepowodzenie zdobycie przeciętnego wykształcenia, posiadanie pracy dającej przeciętną satysfakcję i przeciętne dochody, założenie typowej przeciętnej rodziny i uprawianie typowego przeciętnego stylu życia. Oczywiście oznacza to co innego w przypadku np. lekarza, robotnika budowlanego, czy aktorki. Każda grupa społeczna czy zawodowa ma swoją przeciętność.
Myślę, że brak zadowolenia z dojścia do takiego stanu (przeciętności) bierze się głównie stąd, iż jest on podobny do tego, jaki jest udziałem wielu ludzi żyjących wokół nas. A jeśli chcemy koniecznie jakoś się wyróżnić, oceniamy wtedy negatywnie to, co osiągnęliśmy, bo jest to podobne do tego, do czego doszli inni. Takie spojrzenie wynika z uświadamianej lub nieuświadamianej sobie chęci (potrzeby) wywyższenia się i jest przez to błędne.
Myślę, że jeżeli przeciętne życie podda się neutralnej rzetelnej ocenie to rezultat jej będzie jak najbardziej pozytywny. Okaże się, że to nie jest „tylko”, ale „aż” przeciętne (wiele ludzi do takiego nie dochodzi). I taka ocena nie jest równoznaczna z aprobatą postawy minimalistycznej. W takim życiu jest bowiem miejsce na aktywność, na zaspakajanie własnych marzeń, pragnień i ambicji. Jednak nie w celu wyrwania się z przeciętności (bo to nie jest życiowe niepowodzenie), ale w celu spełnienia się. Moja konkluzja: przeciętne życie to dobre życie, powód do radości i satysfakcji, a nie do zgryzoty i poczucia niższości.
Jerzy Bulik jest Dzieckiem Powstania z ul. Królewskiej 27.
Przeżycia Dziecka Powstania - mojego brata z Królewskiej 29 spotkały się z bardzo wnikliwym komentarzem dwóch czytelników Biuletynu - Andrzeja Komorowskiego i właśnie Jerzego Bulika. Jerzy dołączył nawet odręczne rysunki planu tego rejonu. Uwagi te stały się dla mnie niezwykle ważne, gdyż jako dziecku dane mi było widzieć tylko postrzępione ściany tych kamienic z doczepionymi resztkami rur kanalizacyjnych. Dla Jerzego te rysunki to także powrót pamięcią do nieistniejącego obszaru dzieciństwa. Jestem Jerzemu i Andrzejowi niezwykle wdzięczny za przyczynki do historii mojej rodziny.
Poniższy tekst krążył w poczcie internetowej założycieli Stowarzyszenia, aż dotarł z pozytywnymi opiniami do Biuletynu do Warszawy. Autorowi dziękuję za zgodę na jego publikację.
Wojciech Łukasik
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz