Moje pierwsze zetknięcie z Powstaniem miało prawdopodobnie miejsce jeszcze przed jego wybuchem. Miałem wówczas 5 lub 6 lat.
Mieszkaliśmy z matką w dużym mieszkaniu przy Alei Niepodległości 158. Po śmierci mojego ojca, który zginął w walce 13 września 1939 roku, do jednego z pokoi wprowadziła się starsza siostra mojej Mamy – ciotka Teodora. Obie panie należały do Armii Krajowej, z tym że ciotka pełniła jakże ważne funkcje sztabowe, a Mama była tylko łączniczka – co prawda w stopniu podporucznika, gdyż ten stopień wyniosła ze służby w „Strzelcu”. Wydarzenia te pamiętam jak przez mgłę, lecz Mama opowiadała mi, że dwukrotnie w naszym mieszkaniu miały miejsce narady sztabu AK: za pierwszym razem – lekko chorego – zamknięto mnie w sypialni, lecz następnym razem byłem zdrów i energia mnie rozsadzała, więc okropnie przeszkadzałem w rozmowach. Wreszcie jeden zdesperowany oficer wziął mnie na kolana i pozwolił swoim ołówkiem rysować coś na papierze leżącym na stole. W ten sposób zapewnił spokój i obrady potoczyły się spokojnie.
Wiele lat po wojnie Mama powiedziała mi, że tym oficerem był Bór-Komorowski. 1 sierpnia po południu siedziałem w oknie wychodzącym na Aleje Niepodległości. Pogoda była piękna, nieco senna, na ulicy panowała cisza. W pewnym momencie usłyszałem krzyki dochodzące od strony ulicy Narbutta. Podeszła do mnie Mama i, objąwszy mnie, wychyliła się z okna. Ujrzeliśmy trójkę młodych ludzi biegnących pusto ulicą od Narbutta w kierunku ulicy Rakowieckiej. Wszyscy troje krzyczeli na zmianę: „Niech żyje Polska” i „Wszyscy Polacy pod broń”. Matka odsunęła mnie od okna i starannie je zamknęła, mówiąc: „Wreszcie się zaczęło”. Zauważyłem, że po twarzy spływały jej łzy.
W tych pierwszych dniach sierpnia Matka bardzo często wychodziła, zostawiając mnie pod opieką dozorczyni - pani Antoniowej, której dwoje dorosłych dzieci było żołnierzami AK. Gdy rozpoczęły się walki bliżej naszego domu, Mama spakowała jakieś zapasy oraz pościel i przeniosła się ze mną do piwnicy, gdzie dozorczyni pani Antoniowa Rubaszewska wygospodarowała nam jakiś kąt wśród koczujących tam mieszkańców naszego budynku.
Ciotki Teodory z nami nie było, gdyż tajemniczo zniknęła. W pierwszym dniu powstania zaczęły się okropnie nudne dni i noce piwniczne. Czasem, gdy panował względny spokój, mogłem na kilka chwil wyjść na podwórko. Podwórze to graniczyło z murem więzienia mokotowskiego i musiałem uważać, aby nie zauważył mnie strażnik z pobliskiej wieżyczki.
Piwnice wszystkich domów w Alei miały poprzebijane ściany tak, że można było przejść piwnicami wzdłuż całej ulicy. Czasami nawet kilka razy na dobę przechodzili tamtędy młodzi chłopcy i dziewczęta z bronią i biało-czerwonymi opaskami na ramionach. Niekiedy wymieniali krótkie uwagi z moją Mamą, mówiąc do siebie po imieniu.
Zdarzały się chwilę przerażające, zależnie od toczących się walk. Niektórzy mieszkańcy domów zagrożonych wejściem Niemców uciekali w panice przez wykute otwory. Przerażeni nie zwracali uwagi na koczujących ludzi, depcząc ich i potrącając. Powstawał wtedy zamęt, ludzie przewracali się, krzyczeli, obijali się o ściany. Moja Matka z wielką energię próbowała zapanować nad tym chaosem, często z dobrym skutkiem.
Którejś nocy usłyszeliśmy nad głowami rytmiczne dudnienie. Okazało się, że brama przejściowa domu została z obu stron została zabarykadowana i ustawiono tam cekaem, który miał za zadanie zlikwidować strażnice na murze więzienia. Pamiętam dobrze, że ilekroć huk strzałów wyrywał nas ze snu, głośno krzyczałem: „Karabinie w strzelaj!”. Następna noc była deszczowa i po ostrzelaniu strażnic nastąpiła masowa ucieczka więźniów przez mur i nasz niewielki ogródek. Mówiono, że tej nocy uciekło kilkuset Polaków. Rano był spokój i Mama wzięła mnie na podwórku. W rozmokłej ziemi pod murem tkwiło wiele pojedynczych butów i drewniaków więziennych. Cekaemu już nie było – przeniesiono go piwnicami na inne stanowisko.
Niemcy opanowali Aleje Niepodległości przy ulicy Rakowieckiej i zaczęli wyrzucać mieszkańców. Rano wpadła do naszego domu duża grupa żołnierzy i wrzaskami i zaczęli popędzać wszystkich do wyjścia. Dali nam kilkanaście minut na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy. Mama włożyła na mnie dwie pary spodni i ciepły płaszcz, a w rękę dała metalową puszkę z sucharami.
Na ulicy z gromadki ludzi żołnierze wyprowadzili moją Matkę, będącą właścicielką domu. Wcisnęli jej kanister z benzyną i kazali podpalić kamienicę. Matka poleciła mi stanąć pod ścianą i czekać na nią, a sama popychana przez dwóch żołnierzy, poszła na drugie piętro, aby polewać mieszkanie benzyną i zapalić. Tymczasem Niemcy z gromadki mieszkańców kilku domów wyprowadzili mężczyzn i ustawili ich pod murem obok mnie. Dwaj żołnierze niemieccy ustawili karabin maszynowy naprzeciwko nas, na samym brzegu jezdni. Obydwaj Niemcy położyli się przy karabinie, a pozostali zaczęli odsuwać resztę ludzi w kierunku skrzyżowania z ulicą Rakowiecką.
Sytuacja stała się groźna, z czego nie do końca zdawałem sobie sprawę, mając wówczas niespełna 7 lat. Atmosfera zagrożenia udzieliła mi się z chwilą, gdy dwaj mężczyźni stojący obok mnie zaczęli się głośno modlić. Tłumek sąsiadów, odgrodzony od nas przez Niemców, zamilkł. Nagle tę ciszę przerwał trzask wystrzałów. To powstańcy z małej barykady przy ulicy Narbutta zaczęli strzelać do Niemców. To uratowało nam życie, gdyż leżący przy erkaemie żołnierze obrócili się w kierunku strzałów, odpowiadając ogniem powstańcom. Wszyscy - Polacy i Niemcy - padli na ziemię. Tylko ja stałem pod murem, czekając na Matkę. Na odgłos wystrzału z podpalonego budynku wybiegli dwaj Niemcy, a za nimi moja Mama, porzuciwszy kanister. Widząc mnie pod ścianą złapała mnie za ręce i wbiegła na jezdnię. Mijając leżących żołnierzy z karabinem maszynowym, potknęła się o nogi jednego z nich i upadła ze mną na bruk. Leżeliśmy tam chwilę, a ja czułem na plecach lekkie uderzenia. To spadały na mnie łuski nabojów ze strzelającego obok niemieckiego erkaemu. W chwili gdy na moment uciekła strzelanina, grupka ludzi zerwała się i pobiegła na róg Rakowieckiej. Pobiegliśmy za nimi i, skręciwszy w Rakowiecką, mogliśmy chwilę odpocząć. Uratowały nas animozje między formacjami armii niemieckiej. Otóż na pobliskim polu mokotowskim było lotnisko, a zachodnia część ulicy Rakowieckiej z budynkami szkoły Gospodarstwa Wiejskiego była zajęta przez wojska lotnicze. Patrole Luftwaffe nie wpuszczały na teren swojego garnizonu żołnierzy innych formacji. Polską ludność lekceważąco przepuszczali między patrolami. Dzięki temu uniknęliśmy pogoni. Gdy dobiegaliśmy do ulicy świętego Andrzeja Boboli, zostaliśmy ostrzeżeni, aby tam nie skręcać, gdyż własowcy lub Ukraińcy będący w służbie niemieckiej rabują i mordują Polaków. Mijając tę ulicę, dostrzegłem ludzi w mundurach i leżące trupy. Wbiegliśmy na dróżkę idącą wzdłuż pola mokotowskiego – obecnie jest ulica Rostafińskich.
Z grupką postanowiliśmy przedzierać się nocami na południe. Szliśmy cztery doby, okrążając łukiem lotnisko na Okęciu. W drodze żywiliśmy się moimi sucharami oraz ziarnem pszenicy, które mężczyźni młócili pięściami w chustach i szmatkach. Po wydmuchaniu plew można było takie świeże ziarno przeżuwać, co nieco zaspakajało głód. Przypominam sobie dobrze jeden z noclegów w opuszczonej stodole, usytuowanej w kępie drzew. Drzewa chroniły nas przed wykryciem przez obserwatorów lotniczych. Odpoczywaliśmy tam kilka godzin, grzejąc się w słońcu i żując ziarna zboża na zmianę z resztkami sucharów. Najbardziej męczyło nas pragnienie, gdyż trudno było zdobyć czystą wodę do picia.
Piątego dnia tego pełnego strachu przekradania się dotarliśmy do Milanówka. Tam nasza grupka rozstała się, a moja Mama, mając pewne wiadomości, odszukała dom pani Maki Nowickiej, dobrej znajomej sprzed wojny.
Milanówek był miejscem wyjątkowym. Tam bowiem okupantem było wojsko węgierskie. Węgrzy odnosili się przyjaźnie do Polaków, nie dopuszczając na teren swojego garnizonu Niemców. W związku z tym panowała tam względna wolność. Tam właśnie mieścił się sztab AK dla okręgu zachodniego, czyli „Hallerowa”. Sztab mieścił się w domu pani Nowickiej przy ulicy świętej Jadwigi pod numerem 3.
Dowlókłszy się do willi pani Maki, dostaliśmy powitani z wielkim wzruszeniem i radością przez ciotkę. Ciotka Teodora Kotlarowiczowa przeszła szlak bojowy I wojny i jako żołnierz POW i Milicji Ludowej przy POW. Po roku 1920 była w osobistej ochronie marszałka Piłsudskiego i do końca życia nosiła klucze do jego mieszkania w starej kaburze służbowego pistoletu. W Milanówku była szefem kancelarii sztabu „Hallerowa” i kierowniczką biura szyfrantów.
Zostaliśmy zakwaterowani na poddaszu przy strychu w wąskim pomieszczeniu, w którym ustawiono nam dwa polowe łóżka.
Mama natychmiast włączyła się do pracy sztabowych, a ja korzystałem z wolnośći w ogrodzie i często wymykałem się na pobliskie boisko, gdzie mogłem podziwiać ćwiczących musztrę Węgrów. Fascynowały mnie odmienność ich jasnozielonych mundurów i czarne piórka na czapkach żandarmów.
Sztab „Hallerowa” utrzymywał stałą łączność z oddziałami walczącymi w Warszawie. Łącznicy kursowali bardzo często, a wśród nich także moja Mama. Zostawałem wtedy pod opieką uroczego żeńskiego personelu sztabu. Szczególnie dobrze pamiętam wieczorne narady, odbywające się przy dużym stole na parterze willi. Połączone one były ze skromnymi kolacjami, które szykowała pani Maka z pomocą młodych dziewcząt z AK. Jeden z tych wieczorów utkwił mi w pamięci, ponieważ któryś z młodych oficerów przyniósł trochę – dawno niewidzianych - ziemniaków. Wszyscy delektowaliśmy się smakiem tych kilku ugotowanych bulw, posypany koprem z ogródka.
Któregoś dnia do sztabu przyszła wiadomość o walkach na skraju Puszczy Kampinoskiej, w których został ciężko ranny w siostrzeniec Matki i Ciotki - Wojtek Zarębski. Sztab wysłał moją Mamę na rekonesans. Nie było jej przez 3 dni, czym się bardzo niepokoiłem. Ciotka Teodora, mając jakieś wiadomości, twierdziła, że Mama już wraca i wszystko dobrze się skończy. Trzeciego dnia późnym wieczorem przy wlokła się moja matka, niosąc na plecach wychudzonego rannego Wojtka.
Umieszczono rannego na moim łóżeczku, a mnie przeniesiono na podłogę, co nawet mi się podobało, lecz ilekroć przychodził lekarz, uciekałem do ogródka, by nie widzieć długiej rany na plecach Wojtka i nie słyszeć jego bolesnych jęków przy zmianie opatrunków. Wojtek przeżył, lecz do końca życia nosił przy kręgosłupie pocisk mauserowski.
Sztab „Hallerowa” działał do 17 stycznia 1945 roku. Zaczęły się ucieczki przed Rosjanami i aresztowania żołnierzy AK.
NKWD aresztowało Ciotkę Teodorę i osadził w obozie w Rembertowie. Nam udało się wyjechać nieco wcześniej do Częstochowy, gdzie widzieliśmy wkroczenie Rosjan. Tak zakończył się mój epizod związany z Powstaniem Warszawskim.
Wiesław Winkler
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz