4 gru 2024

Biuletyn nr 68 Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944, grudzień 2024

Z życia Stowarzyszenia

Co warto przeczytać

W bieżącym numerze stałe pozycje - prof. Andrzej Targowski i dr Jerzy Bulik.

Uczestniczymy w kolejnych obchodach w DULAG 121.

Wystosowaliśmy list do Prezydenta m.st. Warszawy.

A ponadto nieco poezji spod pióra naszych członków.

Na naszym blogu opublikowaliśmy w ostatnim czasie:

  • wspomnienia pana Tadeusza Świątka,
  • wspomnienia pana Andrzeja Komorowskiego.

Ukazał się również 6 rozdział powieści pani Małgorzaty Todd - tym razem niepokojąco zatytułowany "Wojna!".

Zapraszamy do lektury!

Baza naszych wspomnień

Nieustannie wzbogaca się baza Naszych wspomnień. Serdecznie zachęcamy do dzielenia się z nami tymi unikalnymi informacjami - chętnych zapraszamy do kontaktu na nasz adres e-mail. Dzięki wolontariuszom możemy pomóc w ich digitalizacji, a nawet spisaniu.

Obchody DULAG 121

Okrągła, 80-ta  uroczysta rocznica exodusu Warszawy w 1944 r. sprowadziła do Pruszkowa dziesiątki byłych więźniów obozu Dulag 121. Niektóre Dzieci przybyły z tak odległych miejsc, jak Wrocław, Poznań. Muzeum zaprasza co roku listownie wielką grupę byłych więźniów, ze skutecznością godną pozazdroszczenia. 

Elegancka forma zaproszeń, przychodzących zawsze na czas, ciekawe wspomnienia osób przemawiających, podniosła oprawa z pocztów sztandarowych, kompanii WP i orkiestry wojskowej - to źródło sukcesu frekwencji. Stowarzyszenie Dzieci Powstania 1944 zachęca do uczestnictwa w tych podniosłych uroczystościach widząc w nich rzadką okazję do spotkania swoich członków.

Oferta "dla ciała" w postaci zup z wojskowej kuchni polowej była niezwykle trafionym i smacznym elementem kończącym obchody. Szkoda, że rozrzucone stoliki na kilka osób nie pozwoliły zebrać nam się w większej grupie członków SDP1944. Sympatycznie wspominamy przy okazji długie stoły pod namiotem w zeszłym roku, które dały nam możliwość wspólnego spotkania członków SDP1944 i towarzyskiej rozmowy.

Poniżej przytaczamy list od dyrektora Muzeum Dulag 121 - pani Małgorzaty Bojanowskiej do przewodniczącego naszego Stowarzyszenia. Znajdujemy w nim podziękowania za naszą obecność oraz wymienione najważniejsze punkty programu - wystąpienia wspomnieniowe przy mikrofonie i uroczystość odznaczania medalem "Pro Patria". Jest nam niezwykle miło, że zostaliśmy dostrzeżeni i obdarowani tym sympatycznym listem.


Szanowny Pan
dr Wojciech Łukasik 
Prezes Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944
Pruszków, 7.10.2024 r.

Szanowny Panie Prezesie,

w imieniu współorganizatorów Obchodów Dnia Pamięci Więźniów Obozu Dulag 121 i Niosących Im Pomoc Instytutu Pamięci Narodowej, Urzędu Marszałkowskiego Województwa Mazowieckiego, Powiatu Pruszkowskiego, Miasta Pruszkowa, oraz Muzeum Dulag 121 - pragnę złożyć na ręce Pana Prezesa serdeczne podziękowania za udział w Komitecie Honorowym tegorocznych uroczystości.

W tym roku obchodziliśmy 80. Rocznicę Wysiedlenia Powstańczej Warszawy. Zgodnie z wieloletnią tradycją wspólnie z zaproszonymi gośćmi uczciliśmy pamięć i oddaliśmy hołd Ludności Cywilnej, wypędzonej z Powstańczej Warszawy do obozu przejściowego w Pruszkowie podczas Powstania Warszawskiego i po jego zakończeniu, a także upamiętniliśmy wszystkich tych, którzy nieśli im wtedy pomoc.

Uroczystości rozpoczęły się o godz. 12:00 tradycyjne pod pomnikiem „Tędy przeszła Warszawa" na terenie dawnych Warsztatów Kolejowych i obozu Dulag 121. O oprawę muzyczną uroczystości zadbała Orkiestra Reprezentacyjna Policji pod dowództwem inspektora Janusza Trzepizura z udziałem tamburmajora nadkomisarza Jakuba Pietruchy. Uroczystości odbyły się w asyście honorowej Kompanii Reprezentacyjnej Wojska Polskiego, pododdziału honorowego z Pułku Reprezentacyjnego Wojska Polskiego dowodzonego przez podporucznika Piotra Dziurskiego. Patronat Honorowy nad Obchodami Dnia Pamięci objął Prezydent RP Pan Andrzej Duda.

Swoją obecnością tegoroczne Obchody zaszczycili nie tylko licznie przybyli Świadkowie Historii - byli więźniowie obozu Dulag 121, kombatanci, Powstańcy Warszawscy i weterani II wojny światowej, ale również przedstawiciele władz i organizacji państwowych m.in. Łukasz Rzepecki reprezentujący Prezydenta RP Andrzeja Dudę, Minister Lech Parell Szef Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych, dr hab. Patryk Pleskot Naczelnik Oddziałowego Biura Badań Historycznych w Warszawie reprezentujący Prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, Anna Brzezińska Członek Zarządu Województwa Mazowieckiego, posłanka do Parlamentu Europejskiego Kamila Gasiuk-Pihowicz, Sabine Seidler Kierownik Wydziału Politycznego reprezentująca Ambasadę Republiki Federalnej Niemiec, Barbara Piotrowska Członek Międzynarodowego Komitetu Ravensbrück, Janusz Komorowski Prezes Zarządu Głównego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej, Iwona Rutkowska-Kaczmarek Prezes Stowarzyszenia Dzieci Wojny Oddział Warszawsko- Mazowiecki, Hanna Nowakowska Prezes Fundacji Cultura Memoriae, Wojciech Łukasik Prezes Stowarzyszenia Dzieci Powstania Warszawskiego 1944, Robert Falkowski Prezes Zarządu Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej - Koło Nr 6 w Pruszkowie.

Jednym z najbardziej wzruszających momentów w czasie tegorocznych uroczystości były wystąpienia Świadków Historii. Swoimi refleksami na temat pobytu w obozie przejściowym w Pruszkowie podzieli się: Janina Iwańska, Marek Halter i Mirosława Gelber-Olszowa. W czasie uroczystości zabrała głos również Bożena Sławińska, córka Anny Danuty Sławińskiej - sanitariuszki i tłumaczki w obozie Dulag 121. W czasie tegorocznych uroczystości pod pomnikiem „Tędy przeszła Warszawa" odbyła się również ceremonia wręczenia Medali "Pro Patria" osobom, które w sposób szczególny zasłużyły się dla kultywowania pamięci o walce o niepodległość Rzeczypospolitej Polskiej. Decyzją Szefa Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych odznaczeni zostali: Danuta Charkiewicz-Topolska, Adrian Gawerski, Marek Halter, Janina Iwańska, Wojciech Łukasik, Jerzy Mąkowski i Barbara Piotrowska. Po mowach okolicznościowych nastąpiło uroczyste odczytanie Apelu  Pamięci przez oficera Dowództwa Garnizonu Warszawa porucznika Jakuba Broja, a następnie żołnierze Kompanii Reprezentacyjnej Wojska Polskiego oddali salwę honorową. Podczas uroczystości byli więźniowie obozu przejściowego w Pruszkowie otrzymali pamiątkowe znaczki. Przekazując okolicznościowe znaczki według projektu Andrzeja Znojkiewicza chcieliśmy oddać cześć wszystkim Więzionym i Pomagającym w obozie Dulag 121.

Tegoroczne uroczystości pod pomnikiem "Tedy przeszła Warszawa" zwieńczył występ Stanisławy Celińskiej, znakomitej polskiej aktorki i wokalistki, która wykonała pieśni z repertuaru powstańczego.

W ramach Obchodów Dnia Pamięci Więźniów Obozu Dulag 121 i Niosących Im Pomoc, 29 września w kościele NPNMP w Żbikowie została odprawiona Msza Święta w intencji więźniów obozu Dulag 121 i niosących im pomoc.

1 października odbyły się dwa wyjątkowe wydarzenia muzyczne "Czy to serce pękło..." zorganizowane w sali widowiskowej Centrum Kultury i Sportu w Pruszkowie, które były częścią programu artystycznego w ramach obchodów "Dnia Pamięci Więźniów obozu Dulag 121 i Niosących Im Pomoc. Pierwszy koncert, dedykowany był młodzieży szkolnej z Powiat Pruszkowski i Warszawy, drugie adresowane do byłych Więźniów Obozu Dulag 121 i Osób Niosących Im Pomoc oraz mieszkańców Pruszkowa i okolic. Podczas koncertów zaprezentowano wiersze Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, najznakomitszego poety pokolenia Kolumbów oraz wspomnienia byłych więźniów obozu Dulag 121 przy wyjątkowych kompozycjach muzyczne Anny Marii Huszczy.

2 października w Dniu Pamięci o Ludności Cywilnej Powstańczej Warszawy odbyła się ceremonia złożenia kwiatów pod tablicą poświęconą pamięci Więźniów obozu przejściowego Dulag 121, Żołnierzom Powstania Warszawskiego 1944 r. i Ofiarom Cywilnym na Cmentarzu Szpitalnym w Tworkach oraz pod tablicą upamiętniającą bezimiennych więźniów obozu przejściowego Dulag 121, znajdującą się przy głównej bramie Cmentarza Żbikowskiego. Wieczorem, 2 października w kościele św. Wojciecha na Woli została odprawiona Msza Święta w intencji ludności cywilnej powstańczej Warszawy, która musiała żyć w ogarniętym walkami mieście oraz wypędzonych do obozu Dulag 121.

Obecność Prezesa Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944 podkreśliła podniosły charakter tego wydarzenia i pomogła nam godnie upamiętnić Ludność Cywilną Powstańczej Warszawy wypędzoną do obozu przejściowego w Pruszkowie. Cieszymy się, że tak ważny rozdział w naszej historii, jakim są losy wypędzonych warszawiaków, którzy przeszli przez obóz Durchgangslager 121, został upamiętniony podczas uroczystości pod Pomnikiem "Tędy przeszła Warszawa".

Dziękujemy za okazane wsparcie i pomoc. Mamy nadzieję, że zechce Pan współpracować z nami przy organizacji kolejnych Obchodów Dnia Pamięci Więźniów Obozu Dulag 121 i Niosących Im Pomoc.


Z wyrazami głębokiego szacunku 
Małgorzata Bojanowska
dyrektor Muzeum Dulag 121


Nasz "etatowy" fotograf - Ela Koziarska-Puzyńska uchwyciła wszystkie ważne momenty. Kilka zdjęć otrzymaliśmy też od Moniki Łukasik, wdowy po zmarłym bracie Wojciecha (Dziecka Powstania rocznik 1938).


Zaproszeni Goście


Pani Dyrektor Muzeum z nowo odznaczonym



Danuta Charkiewicz - Topolska, odznaczone Dziecko  naszego Stowarzyszenia

Pamiątkowe zdjęcie gości jednego ze stolików z grochówką

Twórczość naszych członków

Kolejny raz prezentujemy twórczość naszych Członków - tym razem Krysia Bilska.

Moje Miasto

Moje Miasto,
Miasto mojego dzieciństwa
było piękne.
Ledwo to pamiętam.
Moje piękne Miasto walczyło
i prawie zginęło,
ale się nie poddało.
Podniosło się z gruzów
z podniesioną głową
Moje miasto
znów lśni pięknem
domów, ulic parków i pałaców.
Znowu kwitną kwiaty na skwerach, balkonach.
Minęło wiele lat,
i moje Miasto znowu jest piękne.
Miasto mojego dzieciństwa, Warszawa

Felieton dr Jerzego Bulika

Przeciętność



Oglądałem ostatnio film, którego bohater czuje się nieszczęśliwy, gdyż w życiu, które ma już w dużej mierze za sobą, okazał się średniakiem, nie wzniósł się ponad przeciętność. Uświadomiłem sobie wtedy, że podobnie czuje wiele ludzi. Dylematy tego rodzaju przeżywają również niektórzy młodzi; nie akceptują oni perspektywy zwyczajnego życia i szamoczą się na różne sposoby, niekiedy sztucznie i na siłę, aby w ich przypadku przebiegało ono inaczej niż u wszystkich wokół. Ktoś taki zdarzył się nawet w kręgu moich znajomych. 

Myślę, że trzeba tu rozróżnić dążenie do tego by coś osiągnąć i dążenie do tego by stać się nieprzeciętnym. Pierwsze jest pozytywną siłą motoryczną naszego życia, a drugie, chociaż też pobudza do działania, jednak jest wewnętrznie puste. Myślę, że można zidentyfikować parę czynników składających się na tę drugą postawę. Wola wyróżnienia się z wielkiej masy, którą jako ludzie stanowimy. Potrzeba, abyśmy w społeczności w jakiej żyjemy zostali jakoś zauważeni. Chęć pokazania, że jest się kimś specjalnym, lepszym niż wszyscy inni. A również drzemiąca w nas tęsknota za jakąś formą nieśmiertelności. Jeżeli nie możemy jej osiągnąć w naszym życiu (nie rozpatruję tu nieśmiertelności oferowanej przez różne religie), to chcielibyśmy przynajmniej zostawić po sobie jakiś trwały ślad.  

Myślę, że usiłowania zmierzające do osiągnięcie jakiegoś szczególnego statusu, rozciągającego się poza nasze życie, pozwalają ten cel osiągnąć jedynie w nadzwyczaj rzadkich przypadkach. A jeśli już taki status zostaje przez kogoś osiągnięty, to zwykle nie jest on celem, lecz niezamierzonym, nieuświadamianym sobie produktem ubocznym czyjejś działalności. Myślę, że „normalnie” ślad naszego istnienia zanika i że jest to naturalny element naszej egzystencji, wspólny dla wszystkiego, co żyje. O tym zanikaniu świadczy fakt, że z pośród miliardów ludzi, którzy żyli przed nami na świecie, a zawężając pole obserwacji, w naszym kręgu kulturowym albo w naszym narodzie, tylko bardzo nieliczne jednostki zostawiły po sobie trwały ślad. Jednak liczba tych ludzi w stosunku do wszystkich, którzy przewinęli się przez ziemię jest znikoma. Myślę, że to bardzo wyraźnie pokazuje, iż przeciętność jest normą naszego istnienia, a wszelka, a szczególnie wielka nieprzeciętność (taka przez duże „N”), występuje niesłychanie rzadko, im większa tym rzadziej. Ci z Państwa, którzy znają rozkład statystyczny Gaussa wiedzą o tym, że taka właśnie prawidłowość występuje w wielkich zbiorach. 

Myślę, że w tym miejscu konieczne jest podkreślenie różnicy między dążeniem do pozostawienia po sobie śladu, a dążeniem do tego, by dać światu coś z siebie, aby zostawić tenże odrobinę lepszym niż się go zastało. W tym drugim przypadku nie chodzi o zrobienie śladu, lecz o zrobienie czegoś pozytywnego. Ewentualny ślad jest wspomnianym wyżej produktem ubocznym. Idąc dalej zacząłem zastanawiać się nad tym, czy osiągnięcie przeciętności można uznawać za życiową klęskę i doszedłem do wniosku, że jest to niesłuszne. Przecież nie można uznać za życiowe niepowodzenie zdobycie przeciętnego wykształcenia, posiadanie pracy dającej przeciętną satysfakcję i przeciętne dochody, założenie typowej przeciętnej rodziny i uprawianie typowego przeciętnego stylu życia. Oczywiście oznacza to co innego w przypadku np. lekarza, robotnika budowlanego, czy aktorki. Każda grupa społeczna czy zawodowa ma swoją przeciętność. Myślę, że brak zadowolenia z dojścia do takiego stanu (przeciętności) bierze się głównie stąd, iż jest on podobny do tego, jaki jest udziałem wielu ludzi żyjących wokół nas. A jeśli chcemy koniecznie jakoś się wyróżnić, oceniamy wtedy negatywnie to, co osiągnęliśmy, bo jest to podobne do tego, do czego doszli inni. Takie spojrzenie wynika z uświadamianej lub nieuświadamianej sobie chęci (potrzeby) wywyższenia się i jest przez to błędne. 

Myślę, że jeżeli przeciętne życie podda się neutralnej rzetelnej ocenie to rezultat jej będzie jak najbardziej pozytywny. Okaże się, że to nie jest „tylko”, ale „aż” przeciętne (wiele ludzi do takiego nie dochodzi). I taka ocena nie jest równoznaczna z aprobatą postawy minimalistycznej. W takim życiu jest bowiem miejsce na aktywność, na zaspakajanie własnych marzeń, pragnień i ambicji. Jednak nie w celu wyrwania się z przeciętności (bo to nie jest życiowe niepowodzenie), ale w celu spełnienia się. Moja konkluzja: przeciętne (średnie) życie to dobre życie, powód do radości i satysfakcji, a nie do zgryzoty i poczucia niższości.

Brat Grzegorz

Brata Grzegorza Filipiuka (Dyrektora Archiwum i Biblioteki Kapucynów) oraz współpracującą z nim siostrę obliczankę Julię Wąsala poznaliśmy przy okazji uroczystego spotkania w Bibliotece Narodowej w Warszawie w roku 2022. Pisaliśmy o tym spotkaniu w 64 biuletynie - listopadowym, na które zaproszonych było wielu naszych członków . Oboje  duchowni pełnili wówczas rolę prowadzących spotkanie. We wspomnianym biuletynie prezentowaliśmy ich zdjęcia. 


Brat Grzegorz wraz z siostrą Julią blisko współpracuje z Jerzym Mireckim, naszym Członkiem Honorowym. Nie tylko ułatwiają oni mu wydawanie jego kolejnych książek, ale też pomagają  usuwać niektóre trudności życia codziennego. Są bliskimi przyjaciółmi SDP1944.

Nadzwyczajną aktywność obojga duchownych można zauważyć w wielu dziedzinach. Trudno w krótkiej wzmiance opisać je wszystkie.

Otóż z okazji odwiedzin starego cmentarza powązkowskiego spotkałem przypadkowo na początku listopada bieżącego roku oboje duchownych. Po serdecznym przywitaniu ujawnili, że brat Grzegorz będzie zaraz uczestniczył w oprowadzaniu wycieczki po grobach Powstańców Warszawskich, pochowanych na Powązkach cywilnych. Współdziała w tym przypadku z zespołem Muzeum Niepodległości. Ze strony tego Muzeum  pobrałem poniższe zdjęcie brata Grzegorza w trakcie tej wycieczki po Powązkach. 

Brata i Siostrę spotkał Wojciech Łukasik

Widziane z krzesła Honorowego Prezesa profesora Andrzeja Targowskiego


Od redakcji: Drukujemy felietony prof. A. Targowskiego m.in. z uwagi na jego wieloletni udział w życiu społecznym Stanów Zjednoczonych oraz pilną obserwację wydarzeń w kraju.

Prof. A. Białas budzi nas z letargu i parafialnej historii (PAUZA nr. 701) przypominając jakże znamienny apel prezydenta Franklina Delano Roosevelta z 1941 r., kiedy ostrzegał świat przez nazizmem i obiecał świat uniwersalnych wartości obronić. Otóż sytuacja obecnie jest podobna tyle tylko, że brakuje takiego apelu, bowiem brakuje liderów klasy ówczesnego amerykańskiego prezydenta.

Europa stoi dziś przed trzema wielkimi wyzwaniami: agresywną polityką imperiów chińskiego, rosyjskiego i indyjskiego. W obliczu tej presji, Unia Europejska musi sama stać się potężnym imperium, ale innym od tych, które znamy z historii. To nie powinno być imperium z ambicjami terytorialnymi, lecz unia państw zjednoczona w obronie swoich wartości: demokracji, praw człowieka i gospodarki opartej na współpracy i obronie militarnej.

Rosja zbrojnie ingeruje w sąsiadów, Chiny rozszerzają swoje wpływy gospodarcze na cały świat, a Indie rywalizują o dominację w regionie i technologii. W tej nowej grze o władzę Europa nie może pozostać jedynie obserwatorem, który w dodatku oscyluje w kierunku liberum veto, archipelagu i Titanica. Musimy wzmocnić swoje struktury obronne i gospodarcze, stając się nie tylko silnym partnerem, ale także bastionem stabilności i pokoju.

Sytuację pogarsza kryzys polityczny Stanów Zjednoczonych, który w nadchodzących wyborach zadecyduje czy mocarstwo to wejdzie w izolację militarną czy w niekompetencję celową, aby realizować pełzającą rewolucję lewicową; czego wyrazem jest otwarcie granic i prawem zabronienie (w niektórych stanach) sprawdzania tożsamości głosujących. Jest wątpliwe, aby kraj ten po raz trzeci obronił Europę.

Zjednoczona Europa, mocna w swojej różnorodności, musi stać się potęgą militarną, która zapewni bezpieczeństwo i stabilność bez agresji. To nasza odpowiedź na wyzwania współczesnego świata, w którym autorytarne i totalitarne imperia próbują narzucać nam swoje wartości i reguły gry. Nam Polakom najbardziej powinno na tym zależeć, bowiem nie chcemy być ciągle sumieniem świata, czy „chorym człowiekiem Europy”.

List do Prezydenta Warszawy

Pod koniec września wysłaliśmy list do Prezydenta m.st. Warszawy z prośbą o wsparcie finansowe dla najbardziej potrzebujących Dzieci. Do momentu zakończenia redagowania Biuletynu nie dostaliśmy odpowiedzi z Ratusza. List prezentujemy poniżej.


Szanowny Panie Prezydencie m.st. Warszawy,

Piszę w imieniu Dzieci Powstania 1944, które należą do naszego Stowarzyszenia. Kiedyś na łamach naszego Biuletynu i na spotkaniu w Muzeum Dulag 121 przedstawiłem moje przemyślenia nad sytuacją Dzieci Powstania, sprowadzające się do tego, że Warszawa nie pamięta o swoich Dzieciach 1944 roku.

Nie sądzę, aby Prezydentowi m.st. Warszawy została przedstawiona ich obecna sytuacja bytowa. To właśnie w Warszawie, ich miejscu zamieszkania w sierpniu, wrześniu 1944 r. doznały tragedii wypędzenia wraz z najbliższą rodziną.

Wszystkie te Dzieci przekroczyły 80 rok życia, niektórzy nawet 90 rok. W 2022 roku warszawiacy wysiedleni z własnych mieszkań przez obóz DULAG121 otrzymali legitymacje kombatanckie, wystawione przez UdsKiOR. Legitymacje upoważniają do otrzymania dodatku do emerytury. Niestety są pozbawieni przywilejów w placówkach służby zdrowia. Wszyscy inni kombatanci mają takie przywileje, jak np. skrócony czas oczekiwania na wizytę u specjalistów i dofinansowanie wczasów i pomocy medycznych.

Mam wiele obserwacji, jak z biegiem lat zmienia się nastawienie Dzieci Powstania do oferowanej pomocy w postaci paczek żywnościowych. Zauważalna duma, uwagi typu „inni mają trudniejsze warunki niż ja” powodowały, ze większość rezygnowała z tej pomocy. Troska płynęła głównie ze Stowarzyszenia „Paczka dla Bohatera”. Obecnie „Paczce dla Bohatera” - ze Szczecina !!! nie starcza darów dla obdzielenia kilkunastu naszych potrzebujących. Ich potrzeby widocznie rosną; teraz często same Dzieci proszą o paczki, gdyż ich emerytury nie wystarczają na godne życie. Te kilka, kilkanaście próśb o wsparcie, to ciągle niewielki procent całej rzeszy Dzieci 1944.

Co roku tworzę listy potrzebujących i teraz co roku obserwuje, że tylko kilka paczek trafia dla osób z listy kilkunastu osób. Nie mam wpływu na to, kto dostanie.

W związku z trudną sytuacją niektórych Dzieci, zwracam się z prośbą do Pana Prezydenta o przeanalizowanie zasobów finansowych Magistratu i przeznaczenie pewnej sumy na paczki dla potrzebujących Dzieci 1944 r. Uważam, że na zaspokojenie najpilniejszych potrzeb wystarczyłoby 2 x 5000 zł = 10000 zł rocznie. (2x to paczka gwiazdkowa i wielkanocna).

Stowarzyszenie Dzieci Powstania zajęłoby się zakupem produktów i dystrybucją paczek. Po akcji wysyłkowej przygotujemy sprawozdanie z wykonania rzeczowego i finansowego.

W oczekiwaniu na pozytywną propozycję Pana Prezydenta pozostaję z szacunkiem.


Za Zarząd SDP1944
Wojciech Łukasik
Przewodniczący Stowarzyszenia

Zdarzenie i zmyślenia - Rozdział 6 - Wojna!

 


Klara wyjęła pożółkły zeszyt z wetkniętym w środku zdjęciem, które zostało opisane. Odłożyła je i zaczęła czytać.

 Po niedługim czasie od wkroczenia Niemców do Warszawy, rodzice otrzymali propozycję nie do odrzucenia, którą jednak odrzucili. Nie zgodzili się przyjąć niemieckiego oficera na sublokatora. Jakby tej przewiny było mało, przygarnęli przyjaciół, których Niemcy wyrzucili z ich mieszkania. Tym samym wydali na siebie wyrok. Obydwie rodziny eksmitowano podczas srogiej zimy, ale nie na bruk. Metodyczni Niemcy zawężali krąg getta, a uzyskiwane w ten sposób stare kamienice zasiedlane były nieposłusznymi Polakami. Czy był w tym jakiś szczególny zamysł – trudno powiedzieć. W ten sposób nasza, trzyosobowa rodzina zamieszkała na piątym piętrze przy ulicy Mławskiej pięć, mieszkania dwadzieścia pięć. Była to krótka ulica, łącząca Franciszkańską z Sapieżyńską. Po jednej stronie stały kamienice-studnie, po drugiej parterowy dom na tyłach kościoła, należący do sióstr zakonnych. Okna tego budynku umieszczone były bardzo nisko. Nawet tak małe dziecko, jak ja, mogło do nich zaglądać. Co prawda jedyne, co dało się wypatrzeć,  to pudełko po kakao z wizerunkiem zakonnicy, niosącej na tacy filiżankę i takie właśnie pudełko z zakonnicą, niosącą tacę... Lubiłam patrzyć na ten obrazek. Czy wiedziałam, jak prawdziwe kakao smakuje? Tego nie pamiętam. Pamiętam tylko, że smak prawdziwej herbaty poznałam dopiero po wojnie. To, co nazywałam herbatą, było rozcieńczoną kawą zbożową. Podobnie rzecz się miała z bananami. Produkowano wówczas piankę z białka osłodzoną, pofarbowaną i zapachem  przypominającym prawdziwe banany, o czym też przekonałam się dopiero dobrych parę lat po wojnie.

Na rogu Franciszkańskiej i Zakroczymskiej mieścił się mały sklepik z pieczywem. Mama odliczała mi odpowiednią garstkę miedziaków, za które mogłam kupić sobie ciastko. Pewnego razu zgarnęłam nie tę, przeznaczoną dla mnie, kupkę monet i w sklepie odmówiono mi sprzedania napoleonki. Taki afront nie tyle mnie zasmucił, co zawstydził. Wyszłam bowiem na naciągaczkę.

Klara przerwała lekturę pod wpływem refleksji, jaka ją naszła. Współcześnie próbuje się nam niekiedy wmawiać, że dziecko nie jest w stanie odróżnić uczciwości od nieuczciwości. Nic bardziej mylnego - pomyślała.

Życie w okupowanej Warszawie toczyło się swoim rytmem. Rodzice zaprzyjaźnili się tym razem z państwem Cichorskimi, którzy mieszkali na Sapieżyńskiej i mieli syna Jarka, o rok ode mnie młodszego. Ojciec Jarka dokumentował nasze zabawy na fotografii, były podobno bardzo śmieszne, niestety przepadły podczas powstania. Nasze mamy dzieliły się obowiązkami opieki nad nami w ten sposób, że albo ja byłam podrzucana na Sapieżyńską, albo Jarek był u nas.

Moimi ulubionymi zabawkami były lalki, wyposażone w bogate stroje, a nawet domek dla nich, umeblowany i zaopatrzony we wszystko, o czym lalki  mogły zamarzyć. Kłopot polegał na tym, że Jarek wolał  bawić się samochodzikami, które mnie mało interesowały.

Moje zabawki pochodziły między innymi od szefa taty, pewnego Austriaka, odnoszącego się z sympatią do Polaków.

Tata nadal pracował na poczcie, a mama próbowała  dorabiać handlem. Ja bawiłam się z innymi dziećmi na podwórku najczęściej w „łapanki”. Role ustalali starsi chłopcy, którzy grali Niemców, a pozostałe dzieci Ludzi. „Ludzie” musieli się dobrze chować przed „Niemcami”. Wychodzenie na ulicę w zasadzie nie wchodziło w grę, ale wystarczyło dobrze się zawinąć i człowiek był wolny. Wówczas wyruszałam na samotną wędrówkę, nikogo oczywiście nie informując o moich niecnych zamiarach i z pełną świadomością, że popełniam czyn zabroniony. Bardzo jednak lubiłam takie urywanie się ze smyczy.

Byłam ciekawa świata. Za każdym razem docierałam coraz dalej, podziwiając nieznane mi wcześniej widoki. Pamiętam, że na Bonifraterskiej, chyba w miejscu, gdzie dzisiaj mieści się nowy budynek sądu, też był łącznik ponad ulicą. Dalej był już tylko wysoki mur, oddzielający getto. Zza muru dolatywały strzępy spalonego papieru, którymi usłana była ulica. Moje wędrówki uchodziły bezkarnie aż do momentu, kiedy wypatrzył mnie sąsiad i mimo moich protestów, przyniósł mnie do domu.

Właściwie nie był to sąsiad, tylko sublokator. Mieszkanie na piątym piętrze nie należało do komfortowych, ale na ciasnotę nie można było narzekać. Trzy duże pokoje z kuchnią, łazienką i alkową pozwalały na wynajęcie jednego pokoju lokatorom. Zgłosił się Piotr Kaszuba, który chciał zamieszkać z siostrą, Marią. Papiery były w porządku, ale... Obie strony nie miały  wątpliwości. Piotr był z pewnością Żydem, a wynajęcie mu lokum narażało całą rodzinę na utratę nawet życia. Ale chodziło przecież o ich życie również. Z drugiej strony, udawać naiwnych, że się nic nie wie, można było co najwyżej przed sobą. Niemcy takiego tłumaczenia by nie przyjęli.

Udało się jednak dotrwać naszym sublokatorom prawie do końca. Tuż przed powstaniem Piotr wraz z siostrą postanowili dotrzeć do Paryża. Jemu się powiodło, ją zastrzelono na granicy. Po wojnie Piotr przysłał mamie perfumy, a mnie książkę z „Lokomotywą” Tuwima. Po paru latach wrócił do Polski z żoną, też polską Żydówką. Oboje zawsze okazywali przyjaźń moim rodzicom.

Instytucja przedszkola była już znana, ale moja mama miała pecha, albo po prostu krnąbrne dziecko. W całym swoim życiu spędziłam jeden jedyny dzień w przedszkolu, ale tak mi utkwił w pamięci, że nawet dzisiaj mogę go opisać.

Weszłam do pokoju, w którym siedziały nieznane mi dzieci. Nie pamiętam, żeby któreś z nich zareagowało w jakikolwiek sposób na moje pojawienie się. Wskazano mi miejsce na małym krzesełku przy niskim stoliku. Siedzieliśmy po czworo, a na stoliku leżały wycinanki. Nikt mnie nie poinstruował, co można by z tymi wycinkami robić. W przedszkolu lalki były, ale w oszklonej szafie i żadne dziecko nie miało prawa ich dotknąć.

– Nie popsuję – zapewniałam panią nadzorującą salę, prosząc o lalkę.

Opiekunka była jednak niewzruszona. Dotykanie zabawek najwyraźniej nie było dozwolone.

Od czasu do czasu szliśmy parami, żeby skorzystać z nocników. Wszyscy po kolei w tym samym czasie. Po  powrocie do sali usiłowałam usiąść na innym krzesełku, żeby chociaż z innej perspektywy patrzeć na salę, ale i taki przejaw samowoli został ukrócony w zarodku.

Kiedy wreszcie szczęśliwie udało mi się wrócić do  domu, kategorycznie odmówiłam ponowienia próby pójścia do przedszkola. Był to mój pierwszy kontakt z zakonnicami, nie licząc obrazka z pudełkiem po kakao. Drugi nastąpił wiele lat później i też... No, mniejsza z tym.

Odłożyła pamiętnik i wyruszyła na zakupy do pobliskiego supermarketu. Kiedy odeszła od kasy, sprawdziła, czy wszystko jest na miejscu, zwłaszcza portfel i klucze. Wówczas usłyszała za sobą głos.

– Klara?

– Tak – odwróciła się wolno w kierunku, z którego usłyszała pytanie. Nikogo znajomego nie było jednak w zasięgu jej wzroku.

– Nie poznajesz mnie? – Starszy mężczyzna uśmiechał się najwyraźniej do niej.

– Rozumiem, że powinnam, ale niestety nie przypominam sobie.

– Leon jestem – wyciągnął rękę na powitanie. – Poznaliśmy się przed laty u Marylki.

– Wiele osób u niej bywało.

– Rzeczywiście, była osobą towarzyską. Co u niej? Masz z nią nadal kontakt?

– Urwał się.

– Szkoda. Mam nadzieję, że nasz kontakt po tak długiej przerwie zaowocuje przyjaźnią.

– Śmiałe przypuszczenie – Klara uznała, że pora dać wyraz sceptycyzmowi.

– Bardzo się spieszysz? – Nie czekając na odpowiedź dodał. – Tu za rogiem jest mała kawiarenka ze  smacznymi ciastkami. Pozwól się zaprosić.

Po wejściu do kawiarni Klara rozejrzała się. Większość stolików była zajęta. W samym rogu siedzieli dwaj zakapturzeni młodzieńcy, którzy wydali się jej znajomi, ale pewności nie miała, nawet co do tego, czy są naprawdę młodzieńcami.*

– Myślisz, że nas poznała? – szepnął do ucha sąsiada Radek.

– Ty masz obsesję – odparł Jasiek, nie odrywając wzroku od laptopa.

– Ciekawe, o czym rozmawiają.

– Nie takie znowu ciekawe – odparł Jasiek. – Wszystko się nagrywa. Jak będziesz chciał, to później możesz posłuchać.

Tadeusz Świątek - Wspomnienia

Długo zwlekałem ze spisaniem swoich wspomnień powojennych, a kiedy to uczyniłem, to zderzyłem się z kategorycznym żądaniem wydawcy, abym je pominął, bo ukazują niekorzystny obraz naszego kraju. Nie pomogło tłumaczenie, że odnoszę się do moich wyłącznie autentycznych przeżyć, nie obrazu Polski. Moja Polska, do której szacunek wpojono mi w domu rodzinnym nie zaistniała po wojnie. Zmiana wydawcy mi nie pomogła, bo wedle moich spostrzeżeń utrzymuje się do chwili obecnej cicha zmowa nie pokazywania prawdziwej powojennej rzeczywistości. Nikt nie ośmiela się o tym pisać, co przekłada się na nieistnienie w naszej literaturze faktu opisów tamtych czasów. Jakoś nie daje się wyliczyć pośród lektur wspomnień nie małej przecież grupy więźniów politycznych. Równie nieliczne w naszej literaturze są wspomnienia ziemian wyrzucanych ze swoich majątków, a już zupełnie brak wspomnień przedstawicieli rodów fabrykanckich, dających świadectwo usunięcia ich z fabryk, ale i mieszkań w willach lub pałacykach położonych w pobliżu podstępnie przejętych z mocy sławetnego dekretu Bieruta zakładów przemysłowych. Nie ma też w przestrzeni literackiej wspomnień wyższych rangą urzędników aresztowanych i maltretowanych w więzieniach, których władza ludowa, jak nazywano rządzących po 1945 roku jednakowo nie lubiła. Niebawem ta sfera wspomnień stanie się już absolutnie niemożliwa do odtworzenia, bo autentyczni świadkowie tamtych czasów odejdą spośród nas, jeśli się to już nie stało! Należy więc utrwalić tę prawdę dla potomnych, aby była świadectwem minionego czasu, który oby się już nigdy więcej  nie powtórzył. O tym smutnym w naszej historii okresie mogą jeszcze coś opowiedzieć potomkowie rodzin pod warunkiem, że zdążyli posiąść wiedzę o swych przodkach, albo coś zapamiętali sami ze swego tragicznego dzieciństwa. Będzie to świadectwem prawdy, nie ilustracją katastroficznej legendy, jak twierdzą ci, co usilnie starają się tę przeszłość zacierać i dokładają wysiłków aby jej nie utrwalić. Nie trudno zgadnąć z jakich powodów, po prostu uwikłania w tamtą rzeczywistość, która dla nich była inna, na ich rodziny nie spadały represje z przyczyn politycznych i pochodzenia społecznego. Oni przeżyli ten czas spokojnie, żeby nie powiedzieć dostatnio, podczas gdy wspomniani z trudem go przeżyli, bądź nie przeżyli go wcale, zaszczuci, zmaltretowani, pozbawieni człowieczeństwa. Nadto okradzeni z tego, co ocalało z pożogi wojennej, a w tej powojennej rzeczywistości w małpiej złośliwości zostało im odebrane i zniszczone.

Ja, razem ze swymi rodzicami przeszedłem przez obóz przejściowy w Pruszkowie, o czym pisać już nie będę, bo pobyt w obozie i moje losy po jego opuszczeniu ukazałem w prezentacji multimedialnej zatytułowanej: „Dziecko Powstania” (vide: Biuletyn nr 37 z 2018), to jak dotychczas jedna i jedyna tego typu wersja zdjęciowa, którą z uwagi na zastosowane figliki techniczne (uruchomienie fragmentów obrazu) śmiało można nazwać filmową. Dla mojej rodziny straszniejsza okazała się rzeczywistość powojenna, która cieniem położyła się na jej życiu, ale i nas dzieci, bo mam jeszcze młodszą siostrę, urodzoną w listopadzie 1946 roku w Warszawie, która w Dulagu 121 w Pruszkowie nie była. Udziałem jej stała się natomiast rzeczywistość późniejsza - po 1948 roku.  Ten właśnie rok okazał się brzemienny w skutki różnych zdarzeń, które rykoszetem uderzyły w moją rodzinę, ale i we mnie małego wtedy dzieciaka.



Autor – Tadeusz W. Świątek – w tle ul. Puławskiej na Mokotowie (1948)

Jestem synem delegata do Ligi Narodów w Genewie w latach 1932-1939, a w następnej kolejności członka Delegatury Rządu Londyńskiego na Kraj, w 1945 roku ministra tego rządu tutaj, nie na uchodźstwie, dnia 26 listopada 1948 roku aresztowanego przez służby bezpieczeństwa powojennej Polski. Pamiętam aresztowanie ojca w nocy z 25 na 26 listopada 1948 roku, niekończącą się rewizję prowadzoną przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa aż do rana.

Prześladuje mnie widok biegających po mieszkaniu mężczyzn z odbezpieczoną bronią, strzelających w hak obrazów, aby spadały na podłogę obnażając oczekiwane za ich plecami pieniądze czy dokumenty. Oczekiwania intruzów były zawiedzione, bo ludzie miasta nie mieli zwyczaju ukrywania czegokolwiek za obrazami, jak to czynili mieszkańcy wsi. Ojciec przeszedł gehennę trafiając kolejno do więzienia pod Ministerstwem Bezpieczeństwa Publicznego na ul. Koszykową, gdzie co czwartek odbywały się rozstrzeliwania na schodach, następnie więzienia na ul. Rakowieckiej (W-wa-Mokotów), we Wronkach i Rawiczu.

Świadkiem aresztowania własnego ojca stałem się gdy miałem cztery lata i trzy miesiące, a siostra trochę ponad dwa. Nie wiem, czy ktoś z czytelników tego Biuletynu zdobył takie doświadczenie, zderzył się z podobnym przypadkiem i po prostu go przeżył? To trauma na całe życie, nie da się o tym zapomnieć i wymazać z pamięci! Poza nami (mną i siostrą), niemymi świadkami toczących się zdarzeń w naszym mieszkaniu było troje dorosłych: nasza mama i dwie służące, Estonki. Tak jawiło się moje dzieciństwo, a w ślad za tymi zdarzeniami szły inne, stawiające przede mną poważne, zważywszy na wiek, wyzwania. Pierwszym i najważniejszym, stała się aprowizacja prowadzona z balkonu, bo po aresztowaniu ojca i zabraniu go z mieszkania wcale nie byliśmy wolni. Na podeście klatki schodowej, na wprost naszych drzwi, na wyniesionym z mieszkania krześle i przy naszym małym stoliku, rozsiadł się funkcjonariusz UB mający za zadanie pilnowanie byśmy z mieszkania nie wychodzili. Skąd więc pochodziło owo zaopatrzenie i  przez kogo zostało zorganizowane? 

Otóż aprowizacją zajęli się nasi krewni mieszkający obok nas, wujaszek z ciotką (brat babci z żoną) i sąsiedzi. Nie było sposobu na robienie zakupów przez domowników, więc zaopatrzenie odbywało się przez balkon. Nie czułem się bohaterem, gdy spuszczałem na sznurku dziecięce wiaderko do piasku (innego naczynia nadającego się do tego celu w domu nie było), do którego sąsiedzi i członkowie rodziny wkładali z uwagi na wielkość pół bułki paryskiej, kilka ziemniaków, kostkę masła. Nie naraz, tylko cierpliwie, powoli, wciągałem to na górę, na drugie piętro. Wszystko by się nie zmieściło. Tak więc od wieku przedszkolnego – poprzez wiek szkolny uwikłany zostałem w ówczesne wypadki polityczne dotykające mej rodziny. Towarzyszył mi strach, bo w dzień i w nocy funkcjonariusze UB nawiedzali nasze mieszkanie przy cichej ul. Belgijskiej na warszawskim Mokotowie, w celu przeprowadzania kolejnych rewizji. Podczas jednej z nich, przy odryglo-wywaniu zasuw u drzwi wejściowych zastrzelona została (przez drzwi) jedna z naszych służących. Pamiętam to do chwili obecnej. Nie mam skali porównawczej do wojny, okupacji, czy powstania, bo dla mnie okres od listopada 1948 roku jest dominujący, a nie nieświadomie przeżyte Powstanie przez niemowlaka – urodzonego 15 sierpnia 1944 roku na tzw. Reducie Mokotów, w bombardowanym Szpitalu Elżbietanek, a potem pobyt w Dulagu 121 w Pruszkowie. 

Przy okazji muszę obalić mit, jakoby dziecko nie zapamiętywało z przeszłości rzeczy przerażających. Wprost przeciwnie, te straszne przeżycia mi się utrwaliły, nierzadko nie dawały zasnąć, przez co tkwią w mej pamięci. Nie pomogły zaklinania dorosłych: zapomnij, pomyśl o czymś przyjemnym! Z braku przeżyć przyjemnych, pozytywnych, zagnieździły się na stałe w mej pamięci, czego upływ czasu z niej nie wymazał. Ich nadmiar świadczy o złożoności ówczesnej rzeczywistości, na którą moje otoczenie wpływu nie miało. Oboje z siostrą znajdowaliśmy się w centrum wydarzeń rozgrywających się na naszych oczach w naszym mieszkaniu. Nie myśmy ich szukali, ale one nas po prostu dopadły.

Nasuwa się więc pytanie, czy my, dzieci, miewaliśmy jakieś chwile wytchnienia, przyjemności? Nie mogę zaprzeczyć, były, bo dzieci nawet zastraszone, mające wyobraźnię, zawsze znajdują moment do zabawy nie zaaranżowany przez dorosłych. Tym wyczekiwanym celem stawała się możliwość zajrzenia do pudła otomany stojącej przy oknie w salonie, rodzaju kanapy przypominającej współczesną wersalkę, bo kanapy pudeł na pościel nie miewały. Pudło tego mebla wypełniały po wierzch stare ilustrowane książki, oprawne w skórę lub plusz albumy pełne sepiowych fotografii, a na dnie pod nimi leżały omotane w płótno obrazy olejne, jakieś akwarele i oprawione w ramy portrety fotograficzne z poprzedniego mieszkania nieżyjącej już babci, z jej zbombardowanego w 1939 roku domu na Puławskiej. Oglądając te skarby na długie godziny zapominaliśmy o otaczającym nas świecie. Na końcu, wcale nie łatwym zadaniem, było ułożenie tych rzeczy z powrotem w pudle otomany, bo często się po prostu nie mieściły!

Było też inne intrygujące nas miejsce w naszym mieszkaniu, o którym wiedzieliśmy, ale mieliśmy o nim milczeć. Nie znaliśmy też jego zawartości. Tym miejscem była skrytka na dokumenty podziemia i rządu londyńskiego. Wiedzieliśmy o niej, bo była wykonana przez zaprzyjaźnionego stolarza podczas naszej obecności w mieszkaniu. Dotrzymaliśmy jednak trudnej tajemnicy. Rzecz zdumiewająca, ale ta właśnie skrytka znajdowała się dokładnie pod opisaną otomaną. Zbudowana między legarami, na których położony był parkiet. Żeby ją otworzyć, trzeba było podważyć śrubokrętem jedną z klepek parkietu przy listwie ściennej, wtedy na sprężynie unosiła się do góry znaczna część podłogi. Wewnątrz, na ceratowej wyściółce, leżały dokumenty w wiązanych tekturowych teczkach. Jednak to wszystko zobaczyłem gdy miałem lat dziesięć i chodziłem już do trzeciej klasy szkoły podstawowej.

Dni od aresztowania ojca płynęły monotonnie, nabierały tempa kiedy bez uprzedzenia, w dzień lub w nocy, wpadali do nas funkcjonariusze UB w celu dokonania kolejnej rewizji. Mimo drobiazgowych przeszukań z opukiwaniem ścian i podłogi, skrytki nie udało się im namierzyć, dlatego pikowali po wielekroć przy pomocy żelaznego szpikulca tapicerkę krzeseł, foteli i wspomnianej otomany w salonie. Skrytka pod podłogą pozostała nie namierzona i nietknięta. Po takich napadach godzinami trwało później sprzątanie, przywracanie porządku w całym mieszkaniu. Jednak codzienność pozostawała ta sama, niezmienna: aprowizacja z balkonu, bo nikt nie mógł opuszczać mieszkania w celu zrobienia zakupów, bo pozostawaliśmy niezmiennie w areszcie domowym. Zmieniali się natomiast cerberzy pilnujący nas z klatki schodowej. W drzwiach nie było wizjera, więc nawet ich nie widywaliśmy, a drzwi otwierane bywały wyłącznie przed tymi, którzy robili rewizje. 

Niespodziewanie, jakoś na początku września 1950 roku, zniknął cerber z klatki  schodowej, a wraz z nim stojące tam nasze krzesło i stolik. Poczuliśmy się nagle wolni, czego nie od razu byliśmy świadomi. Rewizje nie ustały, a ja w następnym roku – 1951 - poszedłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej, usytuowanej na Dolnym Mokotowie, u zbiegu ulic Pogodnej i Grottgera. Personel szkoły był w całości jeszcze przedwojenny, wyraźnie niechętny współczesności! 

Wiedzę o istnieniu w naszym mieszkaniu dokumentów podziemia usiłowano ze mnie wydusić podczas porwania spod szkoły. Miało ono miejsce po godzinie 16-tej pod koniec kwietnia 1953 roku, gdy wychodziłem po skończonych tego dnia lekcjach ze szkoły. Byłem wtedy uczniem trzeciej klasy. Dwóch mężczyzn w nie bardzo kompletnych mundurach wojskowych, po upewnieniu się, że złapali właściwego chłopaka, chwyciło mnie za paski tornistra i założywszy mi na głowę trzymany w ręku worek z kapciami, wsadziło mnie do zaparkowanego w pobliżu samochodu. Rozegrało się to w ułamkach sekund, na oczach wychodzących z budynku szkolnego koleżanek i kolegów. Samochód natychmiast ruszył. Siedziałem na tylnym siedzeniu między dwoma  porywaczami, którzy ręce przywiązali mi do pasków tornistra. Nie zostałem poinformowany dokąd mnie wiozą – nie mogłem też obserwować drogi, bo na głowie miałem ów worek, co w pewnym  momencie spowodowało, że zacząłem się dusić, wtedy jeden z oprawców rozluźnił zaciśniętą na mej szyi tasiemkę. Podróż przebiegła w milczeniu. Czułem bicie serca i narastające zdenerwowanie oraz ogarniający mnie strach ściskający za gardło, nie mniej niż owa tasiemka szkolnego worka. Nie wiem jak długo mnie wieziono i dokąd?

Worek zdjęto mi z głowy po przywiezieniu na miejsce, w obszernym hallu wyposażonym w akcesoria myśliwskie, jak zdołałem zauważyć łzawiącymi od paprochów z owego worka oczyma. Przecierałem je nerwowo chusteczką i palcami, raziło mnie też światło żyrandola wiszącego u sufitu. Z hallu, popychany przez obu  mężczyzn trafiłem do dużego gabinetu, również utrzymanego w konwencji myśliwskiej. Przyglądanie się wyposażeniu owego pokoju odwróciło nieco moją uwagę od grozy chwili, wewnętrznego przerażenia. Jeden z porywaczy usiadł za potężnym biurkiem, a drugi krążył gdzieś za moimi plecami, co mnie wprowadzało w coraz większe przerażenie. Siedzący za biurkiem zaczął mi zadawać pytania odnośnie tego, gdzie ojciec trzyma papiery, na co natychmiast odpowiedziałem, że to, co napisze odkłada na biurku. Ponieważ nie otrzymali satysfakcjonującej odpowiedzi, pytający zadał mi kolejne pytanie: gdzie bym schował w swoim mieszkaniu ulubioną zabawkę, żeby mi jej nikt nie zabrał? Zdałem sobie sprawę, że chce ode mnie wyciągnąć wiadomość o skrytce, ale kiedy zapytał wprost, czy jest w domu jakiś tajny schowek czy sejf, odpowiedziałem, że nie ma. W pewnym momencie, ten drugi funkcjonariusz wyszedł z pokoju, a gdy otwierał z trzaskiem drzwi, obejrzawszy się za siebie zobaczyłem w nich porywacza popychającego przed sobą chłopca, w którym rozpoznałem swego kolegę z równoległej klasy, zaginionego dzień wcześniej, o czym było głośno w szkole. Ustawiono go obok mnie, w równej linii ze mną. Wtedy mężczyzna siedzący dotąd za biurkiem, trzymający nogi na jego blacie,  nagle wstał i znalazł się przed nami. Zauważyłem, że w ręku trzyma rozprostowany spinacz. Nie pamiętam, który z porywaczy powtórzył skierowane do mnie pytanie: Świątek, no, gdzie jest do cholery schowek w waszym mieszkaniu? Na co kolejny raz odpowiedziałem, że nie ma żadnego schowka, są natomiast szafy, kredens i biurko, gdzie zwykle wszystko chowamy. Wtedy mężczyzna z rozprostowanym spinaczem w dłoni zbliżył się do mnie i wrzasnął: jak nie powiesz, gdzie ojciec trzyma dokumenty, to ci zrobię to samo, co jemu i przechyliwszy się w moją stronę sięgnął lewego ucha stojącego obok mnie kolegi, wbijając w nie ów drut. Kolega krzyknął z bólu, a ja zezując na niego zobaczyłem jak mu z tego ucha trysnęła krew. Pospiesznie z kieszeni spodenek wyciągnąłem chusteczkę i podałem zranionemu koledze. Wtedy niespodziewanie zostałem kopnięty przez któregoś z porywaczy i upadłem na dywan potoczywszy się pod biurko. Dywan złagodził nieco upadek. Kiedy obolały wygramoliwszy się spod ogromnego biurka wstałem, zobaczyłem, jak kolega usiłuje zatamować cieknącą mu z ucha krew moją chusteczką. W tym momencie zadzwonił stojący na biurku telefon. Słuchawkę podniósł oprawca, który okaleczył kolegę. Przez jakiś czas słuchał tego, co mu przekazał głos w słuchawce. Raptem obaj oprawcy rzucili się na cierpiącego z bólu zakrwawionego chłopca i w ułamkach sekund wyprowadzili go z pokoju.

Kiedy przez moment zostałem sam, pomyślałem o ucieczce, ale ten pomysł z miejsca odrzuciłem, bo nie wiedziałem gdzie jestem! Na dworze mogło być już ciemno, a terenu przecież nie znałem. Musiałem cierpliwie czekać na dalszy rozwój wypadków. Wsłuchiwałem się więc w odgłos tykającego zegara nie będącego w zasięgu mego wzroku. Nagły powrót obu mężczyzn do pokoju sprawił, że zacząłem się bardzo denerwować, pomyślałem, że mogą mi zrobić, to samo co koledze. Jednak mężczyźni bez słowa złapali mnie prawie unosząc do góry i biegiem przeprowadzili przez hall i wrzucili na tylne siedzenie samochodu, który już stał pod domem z zapalonymi reflektorami, a w środku za kierownicą siedział kierowca. Powtórnie założyli mi na głowę worek, tylko tym razem już mi nie przywiązali rąk do pasków naprędce założonego na plecy tornistra. Siedli jak poprzednio, jeden z prawej, drugi z lewej mej strony, na tylnym siedzeniu. Po głośnym odpaleniu silnika samochód ruszył. Jechał tak szybko, że mną rzucało, obijałem się więc o siedzących po obu mych stronach ubowców. Nie wiem, jak długo trwała ta jazda? Niespodziewanie po ostrym zakręcie zostałem wyrzucony z samochodu. Poczułem, że wpadam w jakieś błoto, wilgotna maź oblepiła mi nogi. Szczęśliwie nie czułem jakichś potłuczeń, bo podłoże okazało się miękkie i mokre. Pospiesznie zerwałem z głowy worek, w którym cały czas znajdowały się kapcie. Poderwawszy się z lepiącego podłoża, w ciemności wieczoru zobaczyłem, że znalazłem się na mokrej łące. Jedyną rzeczą umożliwiającą mi wytarcie się z wody i błota był ów worek. Po ogarnięciu się, zacząłem się rozglądać, próbując odgadnąć gdzie jestem? Spojrzawszy na prawo zobaczyłem jakiś budynek, w którym rozpoznałem stację kolejki wąskotorowej w Wilanowie. Identyfikacja miejsca spowodowała, że towarzyszący mi niepokój nagle ustąpił. Uznałem, że jestem już bezpieczny, dam sobie jakoś radę, bo  drogę do domu znam, choć nigdy nią nie szedłem. Znałem ją zza okna autobusu. Pomyślałem więc, że dam sobie jakoś radę i wrócę do domu, choć nie mam do niego blisko. Przede mną majaczyła w ciemności nieoświetlona aleja Wilanowska prowadząca w kierunku centralnej ulicy Mokotowa - Puławskiej.  Gdzieś z oddali niosły się poszczekiwania psów, z którymi spotkania nie pragnąłem. Ulica nie miała chodników i była wy-brukowana polnym kamieniem tzw. kocimi łbami.

W miarę zapadania ciemności robiło się wyraźnie chłodno, a ja byłem w cienkiej koszulce i krótkich spodenkach, w dodatku nie licho umorusany. Szybki marsz sprawił, że nie czułem chłodu, rozgrzewało mnie tempo chodu i ono dodawało mi odwagi.

Zabudowa ówczesnej alei Wilanowskiej przypominała wieś. Mój niepokój budziły jedynie w ciemności i szczekające psy. Niestety okna chałup były ciemne, nie zauważyłem światła. Wszystko więc tonęło w mroku zapadającej nocy. Droga mi się dłużyła, czułem zmęczenie wzmocnione niedawnym stresem, który w miarę upływu czasu z wolna powracał. Nie minął mnie żaden pieszy, ale i pojazd. Szedłem więc samotnie zbliżając się do jeszcze nie widocznej ul. Puławskiej. W jej zasięg wszedłem, gdy po lewej stronie, zaczęły pojawiać się piętrowe wille, z których okien nawet przysłoniętych sączyło się jakieś światło, co mnie podnosiło na duchu, choć ciągle miałem do pokonania nie mały odcinek drogi, a wchodząc na ulicę Puławską przeszedłem przez tor kolejki grójeckiej. Po chwili po prawej mijałem dworzec,  zamarły i wyciszony,  bo o tej porze kolejka już nie kursowała, ale nie kursowały już też tramwaje. Puławska była wprawdzie oświetlona, ale ciemnawym światłem, nie wszystkie też latarnie się paliły.

Po forsownym marszu, dotarłem wreszcie do rogu ulic Piławskiej i Belgijskiej, a skręciwszy w swoją ulicę poczułem wyraźną ulgę, niekończący się marsz dobiegał końca. Dopadłem obrastającej młodym dzikim winem furtki, pchnąłem ją i znalazłem się na obszernym wybetonowanym podwórzu, mając po prawej stronie  – budynek warsztatu samochodowego z garażem doszedłem do dotykającego doń domu. Gdy spojrzałem w górę, na oświetlonej słabym światłem klatce schodowej drugiego piętra zobaczyłem jakiś tłok przed drzwiami naszego mieszkania. Ktoś otworzył okno, widocznie mnie dostrzeżono. Gdy szedłem po schodach gwar cichł. W drzwiach mieszkania dostrzegłem mamę podtrzymywaną przez służącą – obie zapłakane, a przed nimi sąsiadów tego małego dwupiętrowego domu wraz z właścicielami domu, panami Karolewskim i Kaczmarkiewiczem. Okazało się, że wiadomość o porwaniu mnie przyniósł ze szkoły woźny szkolny p. Naulewicz. Linia telefoniczna była zerwana na całej posesji od aresztowania ojca, więc żadnej łączności nie było. Tak zakończyło się dla mnie porwanie!  

Ojciec został zwolniony z więzienia w Rawiczu na początku tzw. odwilży, dokładnie 9 stycznia 1955 roku "dla podratowania zdrowia w celu odbycia dalszej części kary", jak mu napisano w zaświadczeniu. Do więzienia wprawdzie już nie wrócił, pozostał w domu, nie pracował, ale spokoju nie zaznał, rewizji wprawdzie zaprzestano, ale odwiedzali nas funkcjonariusze osławionego Urzędu Bezpieczeństwa, a ich stosunek do ojca i nas rodziny, niedawnego więźnia, był już znacznie odmienny niż poprzednio, z pozoru nawet uprzejmy, nie było wrzasków, biegania po mieszkaniu z odbezpieczoną bronią, zaglądania we wszystkie kąty. Ojca pytano jak się czuje (!), czym się zajmuje etc. Całkowity odwrót od czasów stalinowskich.

Na zakończenie tych wspomnień muszę dodać, że nie mając możliwości fotografowania, bo aparatu nie miałem, to co chciałem utrwalić rysowałem. Moje rysunki w wyniku korekt mej mamy, obdarzonej talentem graficznym, wykonywałem w sposób jak na swój wiek dojrzały z zastosowaniem perspektywy. Stąd na końcu tych wspomnień ukazuję dom przy ul. Belgijskiej na Mokotowie, w którym mieszkałem w latach 1945-1971 osobiście przez siebie narysowany piórkiem i podkolorowany tuszem. 

Dom przy ul. Belgijskiej 9 od strony ogrodu z balkonem, 
z którego prowadziłem aprowizację (mój rys. tuszem 1960)


Dom przy ul. Belgijskiej 9 – od frontu

Nie znam wśród współczesnych podobnych do moich przeżyć z dzieciństwa, chociaż kilku rówieśników mógłbym wskazać, szkopuł w tym, że już nie żyją. Matka mego ojca, a moja babcia - to Marcjanna Romaszewska, jak widać  należę do rodzin będących świadkami historii. Ojciec w 1934 roku uczestniczył w śledztwie mającym na celu wyjaśnienie okoliczności śmierci płka Bronisława Pierackiego, ówczesnego ministra spraw wewnętrznych II RP, zastrzelonego w bramie klubu na Foksal. Otrzymał za to Srebrny Krzyż Zasługi od Prezydenta RP – prof. Ignacego Mościckiego. Później, odbierał w Pradze czeskiej przejęte przez tamtejszą policję słynne archiwum Senyka, nacjonalistycznego przywódcy ukraińskiego. To jednak historia nie moja, która moim udziałem nie była...


Andrzej Komorowski - Wspomnienia

GROCHÓW

Część Warszawy - Grochów - bliski sercu Andrzeja Komorowskiego, który mieszkał przed wojną na Pradze, następnie w wyniku zniszczeń wojennych przeniósł się wraz z rodzicami na Grochów i tam też 6 lat po wojnie, zrządzeniem losu znowu wrócił na Grochów i studiował na Wydziale Weterynarii SGGW.  W latach 1997 - 2001 A. Komorowski pełnił funkcję Głównego Weterynarza Kraju. Jego wspomnienia opublikowaliśmy w biuletynie nr 51.

Zespół budynków byłego Instytutu Weterynaryjnego  przy ul. Grochowskiej jest w trakcie głębokiej modernizacji z  przeznaczeniem na Europejskie Centrum Muzyki.



Początek był zwykle taki: po dobrze zdanym egzaminie wstępnym na studia weterynaryjne w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie, odnalezieniu swojego nazwiska na liście przyjętych na pierwszy rok studiów oraz złożeniu podania o przyznanie miejsca w Domu Studenckim (DS), dowiadywaliśmy się, że I października powinniśmy zgłosić się na Wydziale Weterynaryjnym, na ulicę Grochowską 272. Tam, po uroczystej inauguracji, rozpoczynaliśmy studia, Odpowiedź na podanie o miejsce w Domu Studenckim kierowała nas do jednego z domów naszej uczelni koleżanki otrzymywały przydział w domach na ulicy Kazimierzowskiej lub ulicy Madalińskiego (dzielnica Mokotów), koledzy na ulicy Grenadierów (Praga, dzielnica Grochów). Dla osób potrzebujących ze względów zdrowotnych nieco lepszych warunków zamieszkania i żywienia był DS-prewentorium przy ulicy Górnośląskiej (dzielnica Śródmieście Południowe).

Z chwilą gdy zostaliśmy studentami, my mieszkańcy Domu Studenckiego przy ulicy  Grenadierów, mieliśmy dwa najważniejsze dla nas adresy - miejsce nauki Grochowska 272 i miejsce zamieszkania ulica Grenadierów 41. Te dwa adresy dzieliła odległość około      900 m, którą pokonywaliśmy pieszo w ciągu 12 min. Oto opis drogi z akademika  (oficjalna nazwa Dom Studenta, nie była używana w codziennym języku) - ulica Grenadierów, przechodząc obok Szpitala Grochowskiego, przecinaliśmy aleję Jerzego Waszyngtona i dalej ulicą Grenadierów, mijając komisariat Milicji Obywatelskiej, dziś Policji, obok narożnego krzyża, dochodziliśmy do ulicy Grochowskiej. Tu mieliśmy do wyboru południową, lewą, nieparzystą stronę ulicy, zabudowaną kamienicami XIX i XX wiecznymi ze sklepami na parterze, lub prawą, północną, parzystą stronę wzdłuż parku imieniem Hanki Sawickiej (Hanna Krystyna Szapiro, ps. Hanka, działaczka komunistyczna pochodzenia żydowskiego) ciągnącym się do ulicy Weterynaryjnej i dalej do bramy wjazdowej na Wydział Weterynaryjny. Tę drogę, tam i z powrotem, każdy z nas przebywał w trakcie trwających 11 semestrów (pięć lat i sześć miesięcy) studiów. Niekiedy ten czas, dla niektórych z nas, wydłużał się z powodów znanych tylko im i naszemu Dziekanowi. Pokonywaliśmy też inne, obowiązkowe trasy tramwajem z alei Waszyngtona na ulicę Rakowiecką do gmachu SGGW, tramwajem z ulicy Grochowskiej na Targową, a dalej pieszo na ulicę Jagiellońską do zakładów mięsnych i Katedry Higieny Produktów Zwierzęcych, pociągiem do Brwinowa na zajęcia z hodowli zwierząt. W latach 1958 do 1964, w czasie moich studiów, nikt z mieszkańców akademika nie posługiwał się rowerem, motocyklem, skuterem, ani samochodem.

Głównym sensem lat studenckich była nauka, ale wszyscy byliśmy młodzi, ciekawi życia, poznawania nowości, historii i kultury. To był dla nas ważny czas edukacji, poznawania i zrozumienia dzielnicy, miasta, ojczyzny. Uważam, że bez tej edukacji nie doroślibyśmy do dobrego wypełniania naszych obowiązków zawodowych, rodzinnych i obywatelskich.

A Warszawa miała dla nas wiele propozycji dostępnych nawet na skromną, studencką kieszeń - kina, teatry, operę, filharmonię, sale koncertowe, muzea, galerie sztuki, kościoły, ogrody botaniczny i zoologiczny, parki, kluby studenckie, stadiony, hale sportowe boiska, korty tenisowe, biblioteki, czytelnie, brzegi Wisły, stawy, jeziorka, zabytki architektury. Miała też zgliszcza i ruiny miasta zburzonego przez Niemców w czasie II wojny światowej. W czasie moich studiów Zamek Królewski i Pałac Saski były ruiną – zachowały się tylko fragmenty dawnych budowli – południowa ściana Zamku z oknem mieszkania Stefana Żeromskiego oraz Grób Nieznanego Żołnierza z fragmentem kolumnady Pałacu.

Najłatwiej mogliśmy poznawać Grochów. Spacerowaliśmy jego ulicami, a ich nazwy przywoływały pamięć historycznych wydarzeń, zaskakiwały historyczną treścią, powracała pamięć ważnych wydarzeń: Insurekcji Kościuszkowskiej 1794, Powstania Listopadowego 1831, czasów odzyskania niepodległości w 1918, II Rzeczpospolitej 1918 do 1939, okupacji niemieckiej 1939 do 1945 i Powstania Warszawskiego w 1944.

Zapraszam na spacer ulicami Grochowa. Skupimy się na ideowym, historycznym przekazie, który niosą ich nazwy. Ktoś je kiedyś nadał i pewnie chciał by czyny tych osób przetrwały lata i wieki. Zacznijmy od naszej ulicy Grenadierów. Grenadierzy to była piesza formacja wojskowa, powstała w XVII w. we Francji, przeznaczona do ręcznego miotania granatów, z czasem przeznaczona była do walki na bagnety. W Insurekcji Kościuszkowskiej nazywano tak regiment kosynierów. W Księstwie Warszawskim powstała formacja grenadierów konnych, z czasem przekształcona została w jednostki gwardii złożone z rosłych, sprawnych fizycznie żołnierzy. W czasie drugiej wojny światowej w Armii Polskiej we Francji w roku 1940 utworzono dywizję grenadierów, później w Wielkiej Brytanii utworzono brygadę grenadierów w 1942 roku.

Ulica Szaserów, to wspomnienie formacji z czasu Księstwa Warszawskiego. Początkowo byli to strzelcy piesi, z czasem byli to strzelcy konni. Przy kościele na Kamionku - ulica Grochowska 365- znajduje się niewielki cmentarz z pochowanymi tu ofiarami rzezi Pragi. W dniu 4 listopada 1794 r. miała w tej okolicy miejsce bitwa polskich oddziałów wojska Insurekcji, wycofujących się w kierunku Warszawy, z wojskami rosyjskimi pod dowództwem Aleksandra Suworowa. Po przełamaniu obrony  Polaków, Rosjanie zajęli Pragę i wymordowali około 20 000 ludności cywilnej.

Była to zbrodnia ludobójstwa. Suworow jest bohaterem Rosji.

Olszynka Grochowska, była polem bitwy, którą w dniu 5 lutego 1831 r. polskie oddziały pod dowództwem generała Józefa Chłopickiego, dyktatora Powstania Listopadowego, osłaniając Warszawę, stoczyły z wojskami rosyjskimi pod dowództwem generała Iwana Dybicza. Armia Powstania Listopadowego liczyła 40 000 żołnierzy i miała 120 armat.

Rosjanie mieli 60 000 żołnierzy i 200 armat. Trwająca cały dzień bitwa zakończyła się wycofaniem rosyjskiego wojska. Była to bardzo krwawa bitwa, w której zginęło łącznie 15 000 żołnierzy. Szczególnie zasłużył się w bitwie czwarty pułk piechoty liniowej czwartacy", dowodzony przez pułkownika Ludwika Bogusławskiego. Tak wspomina ich autor wiersza/pieśni "Walecznych tysiąc opuszcza Warszawę (Pułk czwarty) Juliusz Mosen:     Walecznych tysiąc opuszcza Warszawę,/Przysięga klęcząc: „naszym świadkiem Bóg./Z bagnetem w ręku pójdziem w świętą sprawę,/ śmierć naszym hasłem, niechaj zadrży wróg."/Już Dobosz zagrzmiał, już sojusz zawarty,/z Panewką próżną idzie w bój Pułk czwarty. Wiadoma światu ta sławna Olszyna,/Gdzie nieprzyjaciel twardym murem stał/Paszcz tysiąc zieje, bój krwawy się wszczyna,/Już mur zwalony, nie padł ani strzał./Okropny postrach padł na tłum rozżarty, spokojnie wrócił do Pragi Pułk Czwarty.

Dziś wspomnieniu bitwy służy plac 1831 - Olszynka Grochowska. Jeszcze raz trzeba wspomnieć czwartaków" idąc ulicą Ostrołęcką i ich decydującym o jej przebiegu udziale w bitwie stoczonej pod Ostrołęką w dniu 26 maja 1831 r. Ten sam autor pisał: „Pod Ostrołęką wróg się dumny zżyma, /Otacza naszych dzikiej hordy zwał,/Śmierć albo życie! Tu wyboru nie ma./ Z bagnetem w ręku, nie padł ani strzał./I już dla naszych odwrót jest otwarty,/ I któż to zdziałał? To był nasz Pułk Czwarty". "Czwartaków" wspomina też znana pieśń Legionowa

„Przybyli ułani” autorstwa kapitana Legionów polskich Feliksa Gwiżdża. Przybyli ułani pod okienko/Stukają wołają puść panienko... O Boże, a cóż to za wojacy?/ Otwieraj, nie bój się, to Czwartacy! Dawna formacja piesza, z czasów Powstania Listopadowego, słynna z tego, że walczyła tylko na bagnety, idąc do boju z nie nabitymi karabinami, w 1914 r. przekształcona została w Czwarty Szwadron Ułanów Legionów Polskich.

Ulica Stocka przywołuje wspomnienie bitwy pod Stoczkiem. Wojsko Powstania Listopadowego stoczyło ją w dniu 14 lutego 1831 r. z wojskami rosyjskimi pod dowództwem generała Fiodora Gejsmara. Decydującą o zwycięstwie rolę odegrała kawaleria generała Józefa Dwernickiego.

Ulica Igańska to wspomnienie zwycięskiej bitwy pod Iganiami, stoczonej w dniu 10 kwietnia 1831 r. przez Wojska powstańcze pod dowództwem generała Ignacego Prądzyńskiego z wojskami rosyjskimi generała Grigorija Rosena.

Nazwiska generałów Powstania Listopadowego znajdziemy na ulicach Chłopickiego, Dwernickiego i Kickiego. O pierwszym i drugim już coś napisałem.

Ludwik Kicki walczył w bitwach w Olszynce Grochowskiej, pod Stoczkiem i Ostrołęką, gdzie zginął 26 maja 1831 r. po szarży kawalerii powstańczej.

Generała wielu z nas zapamiętało dzięki akademikom Uniwersytetu Warszawskiego (żeński i męski) położonym przy ulicy jego imienia. Jeszcze jeden wybitny dowódca Wojska Insurekcji Kościuszkowskiej i Legionów Polskich we Włoszech ma ulicę na Grochowie — to płk Berek Joselewicz. Urodzony w 1764 r. na Żmudzi, Polski Żyd, wykształcony w Paryżu i Brukseli, w Warszawie prowadził duży handel końmi. Przystąpił do Insurekcji Kościuszkowskiej, dowodził utworzoną przez siebie grupą kawalerii. Brał udział w obronie Pragi. Za bohaterstwo w bitwie odznaczony został Orderem Virtuti Militari. Po upadku Insurekcji emigrował do Włoch i wstąpił do Legionów Polskich generała Henryka Dąbrowskiego. W Księstwie Warszawskim dowodził szwadronem ułanów. Zginął w 1809 r. pod Kockiem.

Spacerując ulicami Grochowa spotkasz ulicę Stefana Stanisława Okrzei. Wielu myliło go ze słynnym działaczem rewolucyjnym Stefanem Okrzeją, zamachowcem z 1905 r. na komisariat rosyjskiej policji w Warszawie. Był jego młodszym bratem, pochodził z biednej rodziny i dzięki wielkiemu wysiłkowi i talentowi został lotnikiem. Był wybitnym pilotem myśliwskim. Walczył od 1 września 1939 r. na samolocie PZL 11 i zestrzelił niemiecki samolot Dornier 17, uczestniczył w wielu walkach powietrznych. Sam został zestrzelony w dniu 5 września 1939 r. w okolicy wsi Kręgi przy szosie Wyszków-Serock. Porucznik Stefan Stanisław Okrzeja spoczywa na cmentarzu w Kręgach. Pośmiertnie został odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari.

Jeszcze raz wrócimy na Kamionek do Konkatedry Matki Boskiej Zwycięskiej przy ulicy Grochowskiej 365. Świątynię zbudowano wg projektu Konstantego Jakimowicza jako wotum za zwycięstwo w Bitwie Warszawskiej 1920 r. W jednym z bocznych ołtarzy jest obraz przedstawiający księdza Ignacego Skorupkę, bohaterskiego kapłana, uczestnika tej bitwy, zginął od postrzału pod Ossowem 14 sierpnia 1920 roku.

W okresie II Rzeczpospolitej najważniejszym dla studentów weterynarii był kompleks budynków przy ulicy Grochowskiej 272. Mieszkańcy Grochowa nazywali go Instytutem Weterynarii. Na co dzień przychodzili tu że swoimi chorymi zwierzętami i mogli liczyć na pomoc świetnych fachowców, pobierających nie wysokie honoraria. Mieszkańcy byli dumni z posiadania jedynej wyższej uczelni w prawobrzeżnej Warszawie. Ciągnąca się od Gocławia aż do ulicy Targowej, ulica Grochowska, to był trakt z ważnymi, nowoczesnymi zakładami przemysłowymi. Wymieńmy kilka z nich - Perun (produkcja sprzętu spawalniczego), Państwowe Zakłady Optyczne (szkła okulistyczne, lunety, lornetki, mikroskopy, lupy), Państwowe Zakłady Tele- i Radiotechniczne nazywane Dzwonkową (telefony, radiotelefony, łącznice telefoniczne), Wedel (czekolady i słodycze). Przy ulicy Terespolskiej znajdowały się Państwowe Zakłady Inżynieryjne. Tu powstał model limuzyny CWS - T1, tu produkowano Polskiego Fiata 508, motocykle, tu remontowano polskie czołgi. Wszystkie te zakłady działające jako firmy państwowe lub spółki z polskim kapitałem były dziełem wybitnej polskiej myśli przemysłowej. Produkowały wysokiej klasy wyroby-licencję na produkcję radiotelefonów zakupił w Dzwonkowej holenderski Philips, polskie lornetki wojskowe z PZO były poszukiwane przez wojska niemieckie francuskie i angielskie.

Czasy wojenne od 1 września 1939 r., a później okupacji niemieckiej, zostawiły trwałe ślady także na Grochowie. Wydział Weterynaryjny przestał być ośrodkiem naukowym, zmieniony został na lecznicę weterynaryjną pracującą dla mieszkańców Grochowa i rolników z pobliskich wiejskich gospodarstw. Dawne polskie zakłady, w czasie okupacji, produkowały dla potrzeb wojennych Niemiec, zatrudniając dawnych pracowników i nowe niemieckie zarządy. Walka podziemna polskich patriotów toczyła się mimo niemieckich represji. Grochów i Saska Kępa należała do III Rejonu VI Obwodu Armii Krajowej. Dowódcą III Rejonu był mjr, później ppłk Tadeusz Schollenberger. Armia Krajowa prowadziła podziemne przygotowania do zbrojnego wystąpienia przeciwko władzom Generalnej Guberni, żołnierzom Wehrmachtu, policji i Gestapo. Historia jest dobrze opracowana i znana. Powstanie Warszawskie wybuchło 1 sierpnia 1944 r. i objęło także Pragę i jej dzielnice, w tym Grochów i Saską Kępę. Trwało tu krótko, zakończyło się porażką oraz represjami w stosunku do mieszkańców. Na przedmieściach Pragi w sierpniu 1944 r. stały już wojska sowieckie. Zajęły w dniach 13 i 14 września 1944 r. pozycje do ataku na Warszawę. Na Grochowie stała 76 Dywizja Piechoty Armii Czerwonej, na Saskiej Kępie 143 i 175 Dywizja Armii Czerwonej oraz 1 Dywizja Piechoty Wojska Polskiego, 8 i 9 pułki piechoty 3 Dywizji WP. Atak Armii Czerwonej na Warszawę nastąpił 17 stycznia 1945 r., po ponad 3 miesiącach od upadku Powstania.

Życie po wojnie na Grochowie wracało szybciej niż w Warszawie. Zniszczenia wojenne były stosunkowo niewielkie. Ocalały domy mieszkalne, ocalał Wydział Weterynaryjny, ocalały, choć w dużym stopniu zostały ograbione, grochowskie zakłady przemysłowe.

Grochów ma jedną bardzo ważną dla mieszkańców Aleję - poświęconą pamięci generała i pierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej - pisanego z polska - Jerzego Waszyngtona, bohatera wojny o niepodległość Ameryki i twórcy dzisiejszego państwa USA. Aleja ciągnie się od ronda Wiatraczna do położonego na Saskiej Kępie ronda Jerzego Waszyngtona. Aleja na odcinku od ronda Wiatraczna aż do ulicy Kinowej zabudowana jest po obu stronach ocalałymi, przedwojennymi kamienicami i współczesnymi blokami. Dalej, po północnej stronie Alei położony jest Kamionek i Park Paderewskiego, dziś Park Skaryszewski z kortami tenisowymi i stadionem lekkoatletycznym pamiętającym Halinę Konopacką (złoty medal w rzucie dyskiem na olimpiadzie w w Amsterdamie), Janusza Kusocińskiego (złoty medal w biegu na 10 km na olimpiadzie w Los Angeles) i Józefa Noijego, długodystansowca, zwycięzcę w biegu z Paavo Nurmi, mistrzem olimpijskim. Obok znajdują się piękne jeziorka kamionkowskie. Po południowej stronie Alei ciągną się ogrody działkowe i rozpoczyna się zabudowa Saskiej Kępy luksusowej dzielnicy przedwojennej Warszawy. Małe kamieniczki, wille i piękne kilkupiętrowe domy. Ulice też jakby z innego świata - Francuska, Londyńska, Stanów Zjednoczonych, Irlandzka, ale też Zakopiańska, Kryniczna, Styki, czy królowej Aldony. Aleja Waszyngtona to szlak komunikujący Grochów z mostem Poniatowskiego, Alejami Jerozolimskimi i Marszałkowską. Ulica Grochowska   Grochów z centrum Pragi, ulicą Targową, Zygmuntowską, mostem Kierbedzia (dziś Śląsko- Dąbrowskim), Starówką, Muranowem i Wolą.

We wstępie napisałem - początek był zwykle taki..., ale w moim przypadku był trochę inny. Urodziłem się w czerwcu 1939 r. w warszawskim szpitalu na Solcu skąd przewieziono mnie do rodzinnego domu przy Alei Jerzego Waszyngtona nr 118. Dom, mała dwupiętrowa kamieniczka, stał na rogu Alei Waszyngtona i Grenadierów, mieszkałem tam z rodzicami, babcią i kanarkiem. Ochrzczony zostałem w kościele parafialnym pod wezwaniem Matki Boskiej Zwycięskiej na Kamionku.

Według spisu ludności z dnia 1 stycznia 1939 r. dzielnica Grochów miała obszar 1722 ha, mieszkało tu 47,2 tysięcy osób, w tym 3,9 tysięcy Polaków wyznania mojżeszowego. Gęstość zaludnienia wynosiła 27 osób na 1 ha.

W dniu 17 września 1939 r. niemiecka bomba lotnicza zburzyła połowę kamienicy, tą z naszym mieszkaniem. 

Następny nasz dom był przy ulicy Krypskiej 23 A. Mieszkaliśmy tam do 30 lipca 1944 r. Mój ojciec pracował w Dzwonkowej. Był żołnierzem Armii Krajowej. Pod koniec lipca przeprowadziliśmy się na ulicę Kredytową 14, Śródmieście Północne.

Powstanie Warszawskie, życie w piwnicy, zburzenie domu, wędrówka w poszukiwaniu bezpiecznego adresu. Takiego w Warszawie wówczas nie było. W dniu 14 września zostaliśmy wyrzuceni przez Niemców z naszego miasta i przez Ożarów, Radom, a po zakończeniu wojny, przez Ziębice (Dolny Śląsk), Wrocław dotarliśmy do Tarnowa.

Po ukończeniu szkoły podstawowej i zdaniu matury w Technikum Chemicznym w Tarnowie-Mościcach, a także dwóch latach pracy w fabryce broni w Tarnowie - dotarłem na ulicę Grochowską i ulicę Grenadierów w Warszawie. Później było tak jak już napisałem. Grochów poznawałem jako dziecko, opisane tu ulice zapamiętałem z czasów spacerów z moją mamą. Szczególnie utkwił mi w pamięci obraz kolumny żołnierzy Wehrmachtu maszerujących jezdnią ulicy Grochowskiej i śpiewających "Heili Heilo". Po latach, gdy przyjechałem na studia prawie wszystko było tak jak to zapamiętało dziecko. Codziennie idąc z akademika na uczelnię i z powrotem przechodziłem obok ocalałego fragmentu mojego domu przy Alei Waszyngtona 118. Tylko park Hanki Sawickiej (dziś Park Obwodu Praga Armii Krajowej) w czasie okupacji był placem targowym. We wtorki handlowano tu końmi.

Lubiłem to oglądać...

Andrzej Komorowski,
Kraków 29 grudnia 2023