Prawie wszyscy z Państwa mają wiedzę o Powstaniu z literatury wspomnieniowej, beletrystyki względnie innych źródeł. Przed sobą macie państwo uczestnika powstańczych zmagań, żołnierza 227 harcerskiego Plutonu walczącego na Żoliborzu I chciałbym prosić, by Państwo wysłuchali moich własnych wspomnień o Powstaniu Warszawskim, które zapewne mogą być również przyczynkiem do ogólnej wiedzy o Powstaniu Warszawskim, naturalnie dotyczące Żoliborza, bo w każdej dzielnicy było ono różne i miało różny przebieg.
Do powstania przygotowywaliśmy się w konspiracji przez cały okres okupacji, ale rok 1944 był szczególny, był jak kocioł pod parą. Czekaliśmy tylko na rozkaz. Tym bardziej, że latem a dokładnie drugiej połowie lipca 1944 r przez Warszawę przetaczały się cofające się wojska niemieckie i dużo wojsk węgierskich. Z Węgrami zaczęliśmy robić różne przekręty. Na polecenie wyższych władz, kupowaliśmy od nich broń, granaty, amunicję. Walutą wymienną były złotówki, ale najbardziej samogon i jakieś złote drobnostki. Gwałtownie ewakuowały się niemieckie urzędy. W mieście panowała jakaś euforia, radość, że kończy się okupacja.Mnie i innych Zawiszaków zatrudniano do przenoszenia tajemniczych paczek, było tego sporo. Pod koniec lipca przez Warszawę na Pragę przez most Kierbedzia zaczęły przejeżdżać ogromne ilości niemieckich czołgów, armat, samochodów pancernych i ciężarowych oraz bardzo dużo wojska. Niemcy zaostrzyli rygory okupacyjne, wracały ewakuowane wcześniej niemieckie urzędy. W Szarych Szeregach został ogłoszony alert. Wszyscy czekali na jakieś rozkazy. Taki rozkaz przyszedł 28 lipca 1944 r; nakazywał zgrupować się naszej drużynie harcerskiej w szkole na ulicy Czarnieckiego na Żoliborzu. W szkole na ulicy Czarneckiego zebrało się nas grubo ponad setkę. Zakazano nam wychodzić na zewnątrz. Siedzieliśmy w klasach i czekaliśmy przez dobę. Następnego dnia alarm odwołano i nakazano nam wracać do domów. Rozczarowani powróciliśmy do domów, ale już pierwszego sierpnia około południa otrzymaliśmy nakaz ponownego zgrupowania o godzinie siedemnastej w tej samej szkole. Czasu było tak mało, że tylko do niektórych Zawiszaków ten rozkaz dotarł.
Pierwszego sierpnia o godzinie 17.00 wybuchło Powstanie Warszawskie, na Żoliborzu poprzedzone znacznie wcześniej strzelaniną przy ulicy Suzina. Na ulicach pojawiły się silne niemieckie patrole, samochody z karabinami maszynowymi a nawet czołgi. Większość ulic była zablokowana, dlatego tylko nieliczni trafili na punkty zgrupowania. Mnie udało się dotrzeć na Żoliborz dopiero rano trzeciego dnia powstania. Nikt nie wiedział, gdzie jest nasza drużyna. Zgłosiłem się na punkt werbunkowy w kinie TĘCZA i zostałem jako małolat skierowany na miejscu do prac pomocniczych. Tam dowiedziałem się, że drużynowy naszej drużyny “Gapek” został zastrzelony już pierwszego sierpnia po południu, kiedy próbował przejść na Żoliborz drogą nad Wisłą /ulica kamedułów/ a wraz z nim jeszcze trzech innych chłopaków z Bielan.
Pierwsze dni powstania na Żoliborzu były nieco dziwne. Już drugiego dnia powstania jednostki powstańcze otrzymały rozkaz opuszczenia Żoliborza i koncentracji w lasach Puszczy Kampinoskiej. Naturalnie rozkaz ten zaczęły realizować, ale w dwadzieścia cztery godziny później rozkaz odwołano i nakazano jednostkom powstańczym powrót na Żoliborz. Powrót ten odbyt się w walkach i koniecznością przebicia się przez kordon wojsk niemieckich przy dużych stratach. Powstańcy na Żolibórz powrócili wspólnie z żołnierzami zgrupowania partyzanckiego „Kampinos, których było znacznie ponad tysiąc. Jako dzielnica powstańcza około dwóch tygodni nie była nadmiernie atakowana przez Niemców. Naturalnie prowadzone były różne walki, ale już raczej obronne w niektórych rejonach dzielnicy czy ważnych punktach oporu. Działanie Niemców w tym czasie ograniczało się do dość intensywnego ognia artyleryjskiego, trochę bombardowań lotniczych, dokuczliwego ognia moździerzy rakietowych t.zw. szaf, prób udrożnienia tras komunikacyjnych Modlin Warszawa przez Łomianki - Bielany wzdłuż ulicy Słowackiego oraz trasy wzdłuż Wisły do cytadeli Warszawskiej, jak również prób opanowania ważnych punktów i pozycji wypadowych do natarcia i rozczłonkowania sił powstańczych w dzielnicy.
Sytuacja ta radykalnie się zmieniła od drugiej połowy sierpnia. Wówczas to znaleźliśmy się w centrum niemieckich działań ofensywnych i bardzo silnego naporu sit niemieckich.
Ja po przybyciu na Żoliborz rano w trzecim dniu powstania i zgłoszeniu się na punkcie werbunkowym w kinie TĘCZA, zostałem jako małolat skierowany na miejscu do różnych czynności pomocniczych. Byłem listonoszem, pomocnikiem przy kuchni, łącznikiem, pomocnikiem rusznikarza i wykonywałem szereg innych czynności. Ważne, że byłem w składzie powstańców, chociaż nie zostałem skierowany do żadnego poddziału bojowego. Usilnie szukałem swojej harcerskiej drużyny, ale nie było po niej żadnego śladu
Przypadkowo dowiedziałem się, że jest jednak na Żoliborzu pluton składający się z Zawiszaków, był to pluton 227.
Poinformowałem swojego aktualnego dowódcę porucznika, że chcę wstąpić do tego plutonu, gdyż byłem z drużyny bielańskiej. Otrzymałem zapewnienie ze zwolni mnie, gdy będę przyjęty do plutonu. Nie było większych trudności z przejściem do plutonu 227, które nastąpiło czwartego dnia powstania. Zawiszacy w tym plutonie to członkowie różnych drużyn hufca Żoliborskiego, chłopcy i dziewczyny w wieku 15 - 17 lat. Wreszcie stałem się prawdziwym żołnierzem powstania. Pluton w zamiarze dowództwa pierwotnie przeznaczony byt do ochrony sztabu powstania na Żoliborzu. Dlatego uzbrojenie żołnierzy tego plutonu w porównaniu do innych oddziałów było naprawdę dobre, gdyż ponad dwie trzecie plutonu posiadała broń, co przy ogólnym braku broni w innych oddziałach, było prawie luksusem. Później losy plutonu i jego wykorzystanie było bardzo różne, a szczególnie po włączeniu go w skład zgrupowania Żyrafy.
Największym problemem w powstaniu, szczególnie w początkowej jego fazie, był brak broni Szczęśliwcem był ten, kto ją posiadał. Jedna sztuka różnej broni przypadała wówczas na 8 lub 10 powstańców w zależności od przydziału organizacyjnego. W późniejszym okresie zaopatrzenie w broń znacznie się poprawiło. Trochę jej przybywało z zrzutów, trochę zdobycznej oraz część wraz z ubytkiem powstańców. Wstępując do plutonu, jako uzbrojenie otrzymałem dwa granaty sidolówki / produkcji konspiracyjnej i butelkę z płynem zapalającym i tak uzbrojony rozpocząłem działalność bojową. Nasz pluton dość szybko wszedł do akcji. Rozpoczęło się od próby podejścia i zdobycia Instytutu Chemii Przemysłowej, którego naturalnie nie zdobyliśmy, gdyż okazało się, że był bardzo silnie broniony i ufortyfikowany. Pluton pozostał na pozycjach, ale już nie jako atakujący a broniący kierunku, z którego raz po raz Niemcy pod osłoną samochodów pancernych lub czołgu przypuszczali ataki.
Większość chłopaków w plutonie była nawet dobrze uzbrojona, stopniowo dozbrajaliśmy się wszyscy, biorąc broń po zabitych jak i nieco zdobytej lub po prostu podkradaliśmy innym. Stan osobowy plutonu liczył około czterdziestu chłopaków i parę dziewczyn, dopiero około połowy sierpnia włączyła się w skład plutonu duża grupa około 30 Zawiszaków, tyle że bez broni.
Pluton stał się jednym z największych; jako samodzielna jednostka został dozbrojony i był taką jednostką bojową, że wysyłano go wszędzie, gdzie było zagrożenie a fanatyczny upór nas Zawiszaków gwarantował wykonanie zadania. Takim zagrożeniem była obrona kompleksu zabudowań klasztoru zmartwychstanek od strony Powązek i dworca gdańskiego. Była to reduta, której nie wolno było opuścić, gdyż groziła utratą połowy Żoliborza. Po około tygodniu zdobyłem upragnioną broń, karabin niemiecki mauzer i około pięćdziesięciu sztuk amunicji a, "zdobycie" tej broni to po prostu jej kradzież ciężko rannemu powstańcowi, którego niosły sanitariuszki. Posługiwać się taka bronią potrafiłem, bo uczyłem się tego w konspiracji. Rwałem się do walki, ale nie wiedziałem, jak się zachowam z otrzymaną bronią.
Chrzest bojowy przeszedłem szybko właśnie w obronie klasztoru zmartwychstanek. Organizacyjnie byłem w składzie drugiej drużyny, ale często podobnie jak inni, działałem w innych drużynach a nawet poddziałach. W klasztorze zmartwychwstanek miałem stanowisko w północnym skrzydle zabudowań. Bałem się, a równocześnie po prostu marzyłem, żeby na kierunku mojej drużyny atakował samochód pancerny lub czołg, żebym mógł się wykazać. Marzenia strasznie głupie, bo moją bronią przeciw czołgom było parę granatów sidolówek i butelki zapalające. Tylko, że w tym okresie byłem podobnie jak wszyscy pełen euforii, wiary w wielkie bohaterskie czyny. Niebezpieczeństwo dla mnie nie istniało, po prostu nie umiałem przewidzieć konsekwencji podejmowanych czynów.
W późniejszych dniach powstania to się zmieniło, oprócz euforii zaczęliśmy dostrzegać i doceniać zagrożenia. Odpieraliśmy dziesiątki ataków, nawet wówczas, gdy budynki zostały spalony i zburzone, wówczas broniliśmy już ruin. Dlaczego to było tak ważne. Po nieudanych atakach na Instytut Chemii Przemysłowej zachodnia część Żoliborza, stanowiła zaporę zamykającą dwa kierunki prawdopodobnych działań Niemców, którzy dążyli do rozczłonkowania dzielnicy i znajdujących się tam oddziałów powstańczych. Zdobycie przez Niemców obiektów w tym rejonie umożliwiło by im bezpieczne ataki wzdłuż Alei W.P., w kierunku Cytadeli oraz wzdłuż ulicy Krasińskiego na Plac Wilsona. Dziwne było uczucie, gdy ja już z karabinem wraz z plutonem odpieraliśmy ataki Niemców. Początkowo strzelałem, jak oszalały, nie potrafię ocenić jaka była celność tej strzelaniny, ale amunicji wystrzelałem dużo. Dopiero uwagi i napomnienie dowódcy drużyny i kolegów przywołały mnie nieco do opamiętania. W późniejszym okresie już oszczędzałem amunicję, a strzelałem na pewno znacznie celniej. Odpieranie ataków niemieckich polegało na skuteczności ognia wszystkich. Były przypadki, że strzelałem do celów pojedynczych, a skutek strzelania był oczywisty.
Wojna to straszne zjawisko, a walka w warunkach powstania w mieście, to szczególny rodzaj barbarzyństwa. Nie było innej alternatywy - albo ustrzelisz przeciwnika albo on ustrzeli ciebie. Samo zabijanie mnie osobiście nie kręciło i nie dawało żadnej satysfakcji. Po prostu walczyłem ze znienawidzonym wrogiem, świadom tego, że on poluje na mnie i moich kolegów, że jego celem jest zabicie nas. Wymuszało to określone zachowania, znieczulicę a nawet zatratę ludzkich uczuć. Byliśmy traktowani przez Niemców jako bandyci. Nie brali powstańców do niewoli, schwytani powstańcy podlegali rozstrzelaniu na miejscu. Tym samym odpłacaliśmy się Niemcom. Walka w mieście jest bardzo uciążliwa, krwawa, nieprzewidywalna i brutalna. Wyostrza instynkt samozachowawczy, ale powoduje narastanie znieczulicy. O ile w początkowych dniach powstania każdą utratę kogoś z bliskiego otoczenia, zabitego lub ciężko rannego kolegę, znajomego, odczuwało się jako silny stres, jako bolesną stratę, jako coś co nie powinno się stać, to wraz z upływem dni stawało się to powszechne i przestało robić jakiekolwiek wrażenie. A ubywało w ten sposób z oddziału tak wielu wspaniałych młodych ludzi chłopaków i dziewczyn Ten ktoś bliski dopiero był z tobą i naraz go nie ma a zadania bojowe trzeba wykonywać. Podczas tych paru tygodni bezpardonowych walk tylko dwie sprawy były ważne wykonanie rozkazu i walka o przeżycie. Wówczas już nie łudziliśmy się, że osiągniemy zwycięstwo, wiedzieliśmy natomiast, że musimy walczyć i nie dać się zabić.
Okresowo byliśmy /zmieniani/ luzowani na stanowiskach bojowych. Po paru dniach zmęczenie przezwyciężało nawet świadomość, że moja uwaga, czujność i gotowość gwarantowała przeżycie innych, którzy chwilowo odpoczywali. Po zluzowaniu przez kilkanaście godzin tylko się spało.
Byliśmy najczęściej zakwaterowani w kompleksie budynków na Placu Wilsona wzdłuż ulicy Krasińskiego lub Mickiewicza. Godziny odpoczynku często wypełniały doraźne zadania zwiadowcze, służba wartownicza lub alarmowe wyjście na pozycje w miejscach zagrożonych utratą stanowisk lub przebicia się Niemców.
Był to również okres odwiedzin kolegów i załatwiania różnych spraw osobistych.
Pamiętam około połowy sierpnia, gdy wracałem z ulicy Suzina na kwatery przy Placu Wilsona nagle odezwały się "szafy" zza dworca Gdańskiego. Ich wystrzały charakteryzowały się niesamowitym zgrzytem, a uderzenie pocisków było straszliwe. Spojrzałem w kierunku tych wystrzałów i zobaczyłem rój pocisków już na niskim pułapie zbliżających się w kierunku Placu Wilsona. Znałem skuteczność tych pocisków, dlatego bez ociągania oglądałem się za jakimś ukryciem. Wskoczyłem do pobliskiego dołu i poczułem, że wpadłem w coś miękkiego a po chwili niesamowicie piekącego. Salwa pocisków z szafy zniosła parę budynków na Placu Wilsona w których zginęło parę dziesiątek chłopaków. Po wybuchu pocisków wygramoliłem się z dołu i z przerażeniem zobaczyłem, że cały jestem oblepiony czymś białym, okazało się, że wapnem. Po prostu wskoczyłem do dołu z wapnem zapewnię wcześniej przygotowanego do jakiejś budowli. Wapno niesamowicie paliło skórę i powodowało swędzenie całego ciała a ubranie było do wyrzucenia. Umorusany dowlokłem się na kwaterę, umyłem się czy zostałem umyty z wapna, otrzymałem jakieś zapasowe spodnie, nieco za duże, ale czyste oraz bluzę, tylko skóra piekła i bolała.
Wszedłem wreszcie w posiadanie upragnionej broni, pistoletu maszynowego, był nim niemiecki MP. Wszedłem w jego posiadanie może niezbyt uczciwie i legalnie, po prostu podmieniłem karabin na MP ciężko rannemu powstańcowi, ale na wojnie cel uświęca środki.
W niezbyt częstych chwilach odpoczynku często chodziłem z chłopakami na działki na dolnym Żoliborzu, poniżej ulicy Promyka i dziennikarskiej, po jarzyny i kartofle i wszystko co było przydatne do naszej kuchni.
Razu pewnego wracając z kolejnej wyprawy po jarzyny niosłem sporych rozmiarów worek z pomidorami. W rejonie ulicy Dziennikarskiej nakryła nas salwa pocisków artyleryjskich. Naturalnie padliśmy, a ja na swój worek z pomidorami, skutek, z pomidorów miazga a ja oblepiony tą miazgą jak kolorowy bałwan. Z trudem ściągnąłem miazgę pomidorową z twarzy, żeby coś widzieć, a później długo musiałem prać ubranie, by nadawało się do chodzenia, na którym i tak pozostały żółte zacieki. Przez długi czas były one tematem i powodem uszczypliwych docinków kolegów.
Około połowy sierpnia z naszego plutonu wyłoniła się grupa przewodników kanałowych nazwanych później szczurami kanałowymi, którzy zabezpieczali łączność z innymi dzielnicami, przepływ meldunków i rozkazów, transporty broni i amunicji oraz przepływ i ewakuację powstańców i ludności.
W początkowych dniach powstania mieszkańcy bardzo chętnie nas zaopatrywali i byli nam bardzo przychylni, ale już nieco później, w granicach po około dwóch tygodniach, wcale nie pałali do nas powstańców, taką miłością. Po prostu sytuacja ludności cywilnej stawała się już nie tylko uciążliwa, ale bardzo krytyczna. Przywiązana do swoich domostw ludność cywilna narażona była na niebezpieczeństwa, znacznie bardziej niż my, bardzo ruchliwi powstańcy. Była bombardowana przez lotnictwo niemieckie, domy niszczyła artyleria a najbardziej moździerze rakietowe i osławione "szafy". Brak wody i żywności oraz pomocy medycznej a szczególnie leków i środków opatrunkowych oraz szerzące się choroby, dopełniały resztę. Proszono i żądano od nas by nie przebywać w miejscach ich zamieszkania czy miejscach ukrycia, gdyż dość sprawnie działał niemiecki wywiad lub jego wtyczki sygnalizując miejsca przebywania powstańczych oddziałów. W różny sposób staraliśmy się ludności cywilnej pomagać, ale to nie zmieniało ich stosunku do nas. Ludność cywilna czuła się zagrożoną, może to śmieszne, ale właśnie przez nasze działania i wyrażała opinię, że ma dość walk powstańczych. Duże i ciągłe niebezpieczeństwo stanowili niemieccy snajperzy, których zwalczaliśmy z całą bezwzględnością.
Od początku powstania utrapieniem była służba bezpieczeństwa powstania, po prostu żandarmeria. Młodzieńcy i starsi żandarmi nie uczestniczyli początkowo w walkach i codziennych naszych troskach. Wymuskani w odprasowanych mundurach, obowiązkowo w oficerkach, czepiali się za byle co, prześladowali nas podczas odpoczynku, a szczególnie podczas luzowania, gdy odwiedzaliśmy kolegów w nieco oddalonych rejonach, do których chodziliśmy najczęściej bez przepustek. Zresztą czepiali się nie tylko nas. Byłem świadkiem jak na ulicy Felińskiego zatrzymali dwie dziewczyny łączniczki czy sanitariuszki, które szły do koleżanek, naturalnie bez przepustek, posądzając je o dezercję. Naturalnie ich procedura "wymagała" by dziewczyny podniosły ręce do góry i tak prowadzili je jako eskorta pod karabinami. Los chciał, że ten obszar znalazł się w tym czasie pod ostrzałem artyleryjskim a jeden z pocisków wybuchł około 20-30 metrów od maszerującej grupy. Zarówno żandarmi jak i dziewczyny padli na ziemię i leżeli do zakończenia ostrzału. Gdy nieco ucichło, dziewczyny podniosły się, otrzepały i patrzą, a żandarmi się nie podnoszą, skorzystały z okazji i zwiały. Podszedłem do tych żandarmów sądząc, że są ranni. Nie, nie byli ranni, ale brzydko pachnieli, po prostu narobili w spodnie a w takim stanie nie mogli dalej prowadzić zatrzymanych dziewczyn. Tacy to byli bohaterowie ta służba Ochrony Powstania. Byli znienawidzeni. W różnych okolicznościach powstańcy po prostu straszyli ich strzałami, może nawet i do nich. Zmusiło to ich to do krycia się po kątach i zmiany stylu postępowania. W późniejszym okresie powstania oni również weszli do walki i ich obraz się zupełnie zmienił.
Dość często brałem udział w rozpoznaniu i patrolowaniu na terenie Marymontu szczególnie jego dolnej części. Obszar Marymontu był w tym okresie obszarem niczyim, nie obsadzonym ani przez Niemców, ani powstańców. Kontrola tego terenu dokonywana była poprzez patrole. Często dochodziło w tym obszarze do potyczek patroli. W paru osobiście uczestniczyłem. Lubiłem patrolowanie Marymontu może dlatego, że znałem ten teren bardzo dokładnie Znajomość terenu pozwalała na organizację zasadzek których Niemcy panicznie się bali. Często po takich potyczkach przynosiliśmy zdobyczną broń i amunicję. Nasze patrole penetrowały teren włącznie do lasu bielańskiego, Niemcy natomiast wzdłuż ważniejszych ulic, by być w zasięgu wsparcia z instytutu meteorologicznego lub szkoły gazowej na ulicy Gdańskiej. Częstym terenem ich patrolowania była dawna olejarnia na styku ulic Leśnej, Rudzkiej i Gdańskiej. Był to dla nas bardzo niebezpieczny rejon, tym bardziej że cała ulica Rudzka od Gdańskiej do pętli tramwaju 26 przy ulicy Marii Kazimiery była pod silnym ostrzałem broni. Niemcy z tych dogodnych, wcześniej naszych, stanowisk zniszczyli sto procent przeprawionego batalionu. Takie działania nie podnosiły morale nas powstańców.
Wszelkie spekulacje polityczne były nam powstańcom przez cały okres walk zupełnie obce, byliśmy bez reszty pochłonięci walką i nie wiedzieliśmy nawet, że powstanie to próba ustanowienia władzy politycznej przed wejściem do Warszawy Armii Radzieckiej i walczących wspólnie z nią jednostek W.P. Walczyliśmy o Niepodległość o wolność z niemieckim okupantem, a nie w obronie idei.
Pod koniec sierpnia w składzie czteroosobowego patrolu, gdy patrolowaliśmy teren olejarni na ulicy Gdańskiej na Marymoncie, wpadliśmy w zasadzkę przygotowaną przez dużą grupę Niemców. Zmusiło to nas do wycofania się i ucieczki. Podczas wycofywania się z olejarni, zostaliśmy ostrzelani z karabinu maszynowego z olejarni i dział czołgowych ze wzgórza szkoły gazowej na ulicy Gdańskiej. Znaleźliśmy się na zupełnie nie osłonionym, płaskim terenie.
Jedynym miejscem ukrycia był pobliski przepust odprowadzający wodę ze stawu na terenie olejarni. Ukryliśmy się tam. Byłem pierwszy, który wczołgał się do przepustu a zapewne ze strachu możliwie głęboko; za mną wczołgiwali się pozostali. Miejsce naszego ukrycia było Niemcom widoczne. Nie wiem, czy przez wrzucone do przepustu granaty, czy ostrzał pociskami z dział czołgowych, przepust został zupełnie zrujnowany i zawalony. Zostałem kontuzjowany, nie bardzo rozumiejący co się stało, otaczała mnie ciemność. Nie wiem, ile czasu to trwało, wiem tylko, że po pewnym czasie wygrzebałem się z ruin tego przepustu, było ciemno, noc. Jak, kiedy i gdzie poszedłem, nie pamiętałem. W rejonie ulicy Marii Kazimiery znaleźli mnie powstańcy z innego patrolu i zabrali na punkt sanitarny na placówce na dolnym Marymoncie. Po ochłonięciu okazało się, że nie miałem większych urazów raczej ogłuchłem i szok i tam po szoku doszedłem nieco do normy. Zostałem włączony w skład jakiegoś pododdziału powstańczego, który był bardzo mały w porównaniu z plutonem 227. Po paru dniach jako znający Marymont zostałem włączony w skład patrolu, który miał rozpoznać teren i stanowiska niemieckie w pobliżu Instytutu Meteorologicznego. Gdy minęliśmy ulicę Podleśną, naglę okazało się, że cały teren obejmujący kilkanaście ulic jest otoczony przez Niemców, którzy gromadzili całą ludność tych ulic na dużym wolnym placu. Parę osób, które próbowały uciec z tego okrążenia zostało zastrzelonych w tym dwóch członków naszego patrolu.
Ukryliśmy broń i włączyliśmy się w tłum zgromadzonych ludzi Obóz Koncentracyjny Stutthof.
Po segregacji zgromadzonych oddzielającej mężczyzn od kobiet i osób starszych, wieczorem wszystkich nas zatrzymanych mężczyzn poprowadzono w kierunku Boernerowa. Tam załadowano nas do wagonów towarowych i zamknięto. A następnego czy drugiego dnia wagony doczepiono do jakiegoś pociągu i ruszyliśmy w nieznane. Podróż trwała trzy czy cztery dni bez wody i jedzenia. Po tych paru dniach zostaliśmy przesadzeni do wagonów towarowych kolejki wąskotorowej. Gdy pociąg się zatrzymał, słyszałem tylko krzyki Niemców, wagony zostały pootwierane a nam nakazano wysiadać, a pomagali nam w tym Niemcy kolbami karabinów, pałami i biczami Wysiedliśmy na jakiej łące obok torów kolejki wąskotorowej a cały obszar był otoczony Niemcami z bronią i psami.
Po paru godzinach pobytu na tej łące utworzono z nas kolumny i poprowadzono w kierunku widocznych zabudowań baraków, Przeszliśmy przez dużą bramę, na której był napis po niemiecku „Obóz Koncentracyjny Stutthof. Od tej chwili zostałem więźniem obozu koncentracyjnego Stutthof, nie mając najmniejszego pojęcia, gdzie to jest. Nigdy nie słyszałem o obozie koncentracyjnym Stutthof. Obecnie już nie tylko widzę i słyszę tą nazwę, ale mam wątpliwą przyjemność odczuć jego grozę na własnej skórze. Już po wyzwoleniu z obozu dowiedziałem się, że to był pierwszy obóz koncentracyjny zorganizowany przez Niemców na ziemiach polskich we wrześniu 1939 r. Jego przeznaczeniem w początkowym okresie była eksterminacja funkcjonariuszy, działaczy, inteligencji, obrońców poczt gdańskiej i polskiej ludności z Pomorza. Według późniejszych ustaleń z tego pogromu udało się przeżyć tylko nielicznym. Na terenie obozu przywitano nas wrzaskiem, biciem i niemieckimi komendami. Zostałem zaprowadzony wraz z innymi do baraku, gdzie kazano nam się rozebrać, zostałem ostrzyżony do zera. Otrzymałem pasiaki, spodnie i bluzę w niebiesko białe pasy, oraz taką czapkę bez daszka, a po zapisaniu w ewidencji otrzymałem numer 79152 na kawałku płótna z czerwonym trójkątem z literą "P" którą miałem przyszyć na piersi marynarki. Oznaczało to więzień polityczny. Inni więźniowie osadzeni w obozie za domniemane, różne przewinienia byli oznakowani trójkątami o innych kolorach, a fioletowym niemieccy kryminaliści i nasi księża.
Od tej chwili przestałem istnieć jako Czesław Lewandowski, a zostałem wyłącznie numerem, który stał się całą moją tożsamością. W obozie nikt nie decydował o sobie, swoim postępowaniu, swoim życiu. Byliśmy numerami, z którymi kompletnie nikt się nie liczył a których codzienność, rodzaj pracy, loteryjna gra o życie oraz przeżycie każdego dnia było uzależnione od kaprysu kapo a już zupełnie od kaprysów wszechmogących esesmanów.
Następnie kolejne ustawienie w kolumny przy wrzaskach i biciu, ale już przez więźniów obozu, których nazywano kapo, którzy w postępowaniu nie różnili się niczym od Niemców a nawet byli gorsi. Zostałem zaprowadzony do jednego z baraków, gdzie powiedziano nam, że będziemy przechodzić kwarantannę. Zaczęto uczyć nas jak mamy się zachowywać w obozie, że gdy mijamy strażnika Niemca to obowiązkowo mamy zdjąć czapkę, nie podchodzić do ogrodzenia z drutu kolczastego, bo jest pod napięciem a strażnicy będą strzelać bez uprzedzenia, jak ustawiać się na apel bloku / danego baraku /, jak odliczać swoją obecność na apelu i całą listę różnych wymogów, nakazów i zakazów, żadnego prawa czy przywileju a wszystkie czynności w obozie mają być wykonywane biegiem. Zaczęła się potworna gehenna. Dopełnieniem zgrozy było poinformowanie nas, że jest tylko jedno wyjście z obozu, przez komin krematorium. Zgodnie z założeniami tej potwornej maszyny śmierci przestałem być człowiekiem zostałem tylko numerem. Tak mnie wywoływano i tylko tak mogłem się zwracać do kapo czy strażnika niemieckiego, a to ostatnie było zawsze bardzo niebezpieczne. Codzienny kołowrót podobnych czynności, ciężka praca i apele, a wszystko by więzień zatracił swoje człowieczeństwo, by go zgnębić, odebrać mu jakąkolwiek wiarę w siebie i wiarę w możliwość przetrwanie. Wszystko to w atmosferze wrzasków i komend kapo argumentowanych pałą, lagą lub pejczem, przeglądem kolumn więźniów wracających z różnych prac przez funkcyjnych esesmanów i codziennie prowadzona przez nich selekcja, w tym wyłanianie tych najsłabszych, a takie wskazanie równało się śmierci.
W baraku / bloku / kwarantanny dostałem przydział na górnej, jednej z prycz ustawionych na olbrzymiej sali naturalnie bez siennika, wspólnie z jeszcze jednym więźniem oraz wspólny koc. To miało być miejscem nocnego wypoczynku, a koc, cienka tkanina nieco grubsza od naszych pasiaków całą pościelą. W baraku było również pomieszczenie nazywane umywalnią. Była to część wydzielonego pomieszczenia w środkowej części bloku / baraku / z ledwie cieknąca woda z zablokowanych kranów. Tu mieliśmy się myć, myć nasze miski, ewentualnie prać swoje ubrania. Poranne mycie zaraz po pobudce odbywało się biegiem, przy wrzasku blokowych i kapo / Raus/, wynosić się, a dla tych opóźniających się przeznaczano dodatkową porcję paru pałek lub kijów. Codziennie po tym przyśpieszaniu toalety pozostawało w umywalni paru zakatowanych więźniów. Umywalnia służyła również do gromadzenia i przechowywania zwłok więźniów zmarłych nocą, a po każdej nocy było ich zawsze kilku. Kolejny etap dnia to bieg po śniadanie, które składało się z pajdki tego, co nazywało się chlebem o wadze około dziesięciu deko, a faktycznie było gliniastą miazgą jako mieszanina mąki z trocinami, około pół litra czarnego płynu nazywanego kawą otrzymywaną do miski i dwudekową kostką margaryny lub marmolady z brukwi. Rytualny, codzienny apel z rykami, krzykiem i biciem za nieistniejące winy, tylko dlatego, że się żyło, trwający nieraz i po parę godzin i to bez względu na pogodę, na którym sprawdzano zgodność ilości więźniów ze stanem ewidencyjnym. Najgorszym, budzącym straszny lęk by kapo Zielonka. Sadysta, mordujący więźniów uderzeniem potężnej paly, z którą się nie rozstawał, a czynił to za przyzwoleniem esesmanów i w ich obecności i wielką dla siebie satysfakcją.
Na apelu porannym wyczytywano również numery więźniów, którzy byli wzywani do komendantury obozu, a powszechnie wiadomym było, że wyczytane numery więźniów to Ci którzy przybyli do obozu z odpowiednią adnotacją w dokumentacji i w obozie dokonywano wykonywanie wyroków. Wyczytani więźniowie szli na pewną śmierć, byli rozstrzeliwani, gazowani lub wieszani. Było zwyczajem, że wyczytani więźniowie przed wystąpieniem ze stojącej kolumny cicho żegnali się z pozostałymi. W tym czasie zdziwienie moje wywoływana potulność i brak jakiegokolwiek sprzeciwu idących na śmierć, to fenomen socjologiczny, człowiek powinien się bronić a w konkretnej sytuacji był bezwolnym wykonawcą wskazań tej potwornej maszyny śmierci. Sądzę, że to efekt reżimu, psychicznej i fizycznej presji, klimatu pełnego zniewolenia więźnia, psychozy śmierci w obozie jako codzienność. Jak że trudno było się z tym zjawiskiem pogodzić w pierwszych dniach pobytu w obozie, po tygodniach walk powstańczych, nieco później i mnie zaczęła ogarniać obojętność na śmierć innych, gdyż to była codzienność bez perspektywy zmian i do tego właśnie dążyły władze obozu, by pozbawić więźnia minimalnych szans na przeżycie. Trzeba było wykrzesać dużo silnej woli by jednak walczyć o przeżycie.
Apel kończył się podziałem na tak zwane robocze komanda i przydział do katorżniczej pracy tylko po to, by więźniowie byli zatrudnieni przy pracach ciężkich i bezmyślnych, jako jednej z form eksterminacji więźniów. Było to przenoszenie kamieni lub ziemi z miejsca na miejsce, porządkowanie uporządkowanego terenu wokół rewiru, kopanie i zasypywanie dołów i przeróżne inne upodlające czynności. Na porządku dziennym były komanda transportowe, gdzie za siłę pociągową wielotonowych platform jako konie zaprzęgani byli więźniowie. Właśnie przy tych pracach kapo najwięcej wyżywali się na więźniach. Bili pałami za im znane tylko przewinienia, bili niemieccy esesmani dla swojej przyjemności. Wszystkie czynności w obozie musiały być wykonywane biegiem, zresztą bieg przez cały dzień był podstawowym wymogiem w obozie. Więźniowie z tych prac wracali śmiertelnie zmęczeni w wlokących się kolumnach, drobiazgowo sprawdzani przy bramie lub przejściu z jednego sektora do drugiego, wielokrotnie liczeni, popychani, bici i szarpani. Przedpołudniowy dzień kończył się obiadem, kolejką do kotła i otrzymaniem od połowy do litra wodnistej zupy, do posiadanej miski, którą należało zjeść lub wypić ekspresowo, bo w dowolnym czasie zwoływana zbiórka, apel lub kaprys kapo lub esesmana mógł więźnia pozbawić i tego posiłku. Zupa, którą otrzymywali więźniowie, to trochę rozgotowanej brukwi, buraków pastewnych lub żółtej marchwi bez smaku i odrobiny soli. Trzeba było być szczęśliwcem, by w niej znaleźć kawałek kartofla.
Bezpośrednio po obiedzie rytuał identyczny jak rano i praca do wieczora. Głównym elementem wieczorowej pory po pracy, to długo trwający apel więźniów ustawionych na placu apelowym, w kolumnach, blokami zamieszkania. Wielokrotnie powtarzane, drobiazgowe liczenie więźniów i raport kapo. Przeglądy więźniów w kolumnach stanowiło swoistą selekcję oraz ewakuację więźniów chorych lub tych, którzy nie podobali się esesmanom do rewiru, coś w rodzaju szpitalika lub izby chorych, z którego prawie nigdy już nie wracali na blok /do baraku/. Straszne były codzienne widoki więźniów rozciągniętych na drutach. To ci, którzy w rozpaczy nie widzieli innego wyjścia jak skrócenie swojej męki i rzucenie się na druty ogrodzenia pod wysokim napięciem, dodatkowo zastrzeleni przez wartowników.
Pomimo nieludzkich warunków i głodu, tęskniłem za papierosami. Nie wiem czy to przyzwyczajenie, nawyk czy chęć pokazania się i bycie nieco bardziej dorosłym /męskim/. Papierosów i w ogóle tytoniu nie było, ale pomiędzy barakami kwitł handel wymienny a najbardziej poszukiwanymi artykułami wymiany były papierosy i chleb. Papierosy posiadali więźniowie z Francji, a szczególnie Dani i Norwegii. Była to swoista arystokracja więzienna, byli pomieszczeni w trzech czy czterech barakach, traktowani przez Niemców nieco ulgowo, otrzymywali okresowo paczki z Czerwonego Krzyża, niedostępne dla nas, Polaków.
W swojej głupocie i naiwności niosłem otrzymaną na śniadanie pajdkę chleba na to swoiste targowisko i wymieniałem na papierosy. Zrobiłem to parę razy, Moja głupotę dostrzegli starzy stażem więźniowie, jako małolatowi zabronili przychodzić na targowisko i dokonywania wymiany, ale gdy ich ostrzeżenia nie pomogły, to dali mi mocno po tyłku i wymusili pod ich nadzorem zjedzenia swojego chleba zaraz po jego otrzymaniu, Reakcja starszych stażem więźniów pomogła, zapewne trochę i ze strachu. Szybko zrozumiałem grozę swojej głupoty, a dzięki energicznym działaniom doświadczonych więźniów udało mi się przedłużyć wegetację w obozowym kieracie śmierci. Całodobowe wyżywienie więźnia wynosiło około 900 kalorii, Bardzo szybko uczyłem się obozowego życia i zasad ratujących w nim życie. Jakże to było przydatne w późniejszym okresie. Przydatnym się okazał również spryt i cwaniactwo nabyte na ulicach Marymontu, Bielan i Żoliborza, a szczególnie praskich targowiskach,
Parę razy byłem wyznaczany do prac w komandzie, które rozładowywało z barek rzecznych na pobliskim kanale kamienie, cegły i jakieś przedmioty z betonu i przewoziło je do obozu, naturalnie na wozach transportowych ciągnionych przez więźniów. To były jedne z najgorszych prac obozowych jakie mogły się przydarzyć więźniowi. Przez parę godzin podawało się kamienie z wnętrza barki na górę, gdzie odbierali je inni więźniowie i wspólnie z tymi z kolumny transportowej ładowali na wozy. To była praca. wprost zabójcza. Wyładunek prowadzony był przez parę godzin, w pozycji stojącej i wymagał wykonania setek schyleń i podniesienia dużego ciężaru. Głębokość barki wynosiła około trzech metrów. Kamienie trzeba było podnieść z dna barki i podać na dużą wysokość, gdzie odbierali je inni więźniowie. Każdy z takich kamieni ważył po parę lub kilkanaście kilogramów, a elementy betonowe nawet więcej. Przez cały czas kapo pilnowali narzuconego tempa prac, pomagając sobie lagą lub pejczem. Już nie tylko sama praca, ale i powrót z niej były potworną katorgą. Więźniowie, którzy przez jakiś czas pracowali w tym komando, po kilku dniach padali lub podlegali selekcji. Starałem się dostosować do tempa tych prac, ale nie udawało się. Obrywałem przy tym od kapo niesamowicie.
Dostrzegałem, że starzy więźniowie, którzy również tam pracowali w miarę możliwości starali się mnie odciążyć, trochę ukryć, byłem dzieciakiem wśród nich i chwała im za to. Później w czasie /kierowania/ przydzielania więźniów do komand, wypychali mnie dalej, żeby uchronić przed tym zabójczym komandem.
Kwarantanna i codzienna zmienność pracy trwały miesiąc. Po kwarantannie zostałem przeniesiony do innego bloku / baraku / już jako stały więzień obozu. Panowały tu nieco inne zasady. Codzienny rytuał był taki sam jak w okresie kwarantanny, ale praca odbywała się już w stałych komandach, chociaż były i tworzone doraźnie. Praca była również katorżnicza, najczęściej jednak konkretnie produkcyjna.
Zapewnię nie bez wpływu starszych stażem więźniów, trafiłem do komando pracującego w zakładach zbrojeniowych. Była to podobno filia zakładów Foke Wulf, parę dużych hal produkcyjnych na zewnątrz strefy obozu a pracujący tam więźniowie byli zakwaterowani w przyległych barakach obozowych, ale poza obozem. Zostałem przydzielony do grupy pracującej na szlifierkach. W fabryce produkowano wielko kalibrowe karabiny maszynowe. Na mojej maszynie szlifowałem jakieś detale do zamków tych karabinów. Składanie tego wszystkiego dokonywali Niemcy w innej hali montażowej. Praca w porównaniu z tą, którą wykonywałem wcześniej była luksusem. Majstrami byli starsi wiekiem cywilni Niemcy, chociaż byli rygorystyczni, to nie wrzeszczeli, nie bili, nie zmuszali do nadmiernego tempa pracy, gdyż liczyła się dokładność wykonania. Naturalnie traktowali nas jako więźniów, ale niejednokrotnie okazywali ludzki odruch, co wyrażało się w pozostawianych często na maszynie niby przypadkowo, skromnych kanapek. Kapo mieli dość ograniczone możliwości wyżywania się na nas, a nawet esesmani pilnujący nas byli mniej krzykliwi i znacznie ograniczali swoje zwierzęce nawyki. Nie było codziennej selekcji. Znacznie uproszczona była procedura apeli, przez co stały się one mniej uciążliwe. Praca trwała dwanaście godzin z półgodzinną przerwą na obiad. Posiłki przywozili więźniowie z obozu. Po miesiącu pracy w tych zakładach zostałem ponownie przeniesiony do głównego obozu, a następnie przydzielony zostałem do komando wyjazdowego. Była to paruset osobowa grupa | więźniów. Przejazd odbyliśmy koleją wąsko torowa, w wagonach towarowych, zamykanych z zewnątrz, a końcową stacją okazał się Elbląg / Elbing/.
Po załadowaniu nas do wagonów nie znaliśmy swojego przeznaczenia. Z krążących plotek wiedzieliśmy, że niektóre wagony tej kolejki, której końcowa stacja była na terenie obozu, były przeznaczone do gazowania więźniów podczas jazdy. Dotarłem z całą grupą do podobozu w Elblągu, a podobóz składał się z kilkunastu baraków ustawionych w czworobok z dużym placem apelowym w środku. Warunki, procedury i reżim jeszcze gorsze jak w obozie głównym.
Po dwóch dniach w kolumnie poprowadzono nas przez miasto Elbląg, wśród ohydnie zachowujących się ludzi na ulicach. Epitety "bandyta" i plucie na nas to jeszcze luksus.
Zaprowadzono nas na teren olbrzymich zakładów fabrycznych. Tam zostałem włączony do grupy, którą skierowano do olbrzymiej hali fabrycznej i rozdzielono na miejsca pracy przy różnych obrabiarkach, transportu wewnętrznego i pracach porządkowych. Zostałem przydzielony i przypisany do obrabiarki - szlifierki. Inni więźniowie do innych maszyn. Majstrami byli tu, podobnie jak w zbrojeniowych zakładach przy obozowych, starsi wiekiem Niemcy. Majster pokazał mi co i jak mam robić, jak i co szlifować i jaka ma być dokładność obrabianego detalu. Tym detalem były płytki montażowe do zamków armat. Miałem wykonać na zmianie określoną ilość tych płytek, które odbierał majster, uprzedni dokładnie dokonując ich pomiarów.
Praca trwała dwanaście godzin z półgodzinną przerwą na obiad. Tempo pracy było niesamowite, żadnych przerw czy przestojów. Nadzór sprawowali esesmani. Ogólnie zachowywali się poprawnie, natomiast ostro reagowali na zgłaszane zażalenia majstra, wówczas było bicie i przywoływanie do porządku. Obiad przywożono z podobozu i jedliśmy go w wydzielonej części hali fabrycznej. Po paru dniach dowiedziałem się, że pracuję w zakładach Schichau nad Kanałem Elbląskim.
Praca była mordercza, po dwunastogodzinnej pracy przy maszynie, odchodziło się od niej zupełnie wyczerpany z trudem utrzymując się na nogach. A przecież po zmianie był jeszcze długi przemarsz kolumną około 5 km przez miasto do podobozu, a tam wielogodzinny apel z całą obozową procedurą.
Już po paru tygodniach wielu więźniów zmarło z wyczerpania, a pozostali i ja wśród nich, chodziliśmy jak cienie. Okazało się, że rotacja czy uzupełnienie stanu osobowego w podobozie były dość częste, gdyż umieralność więźniów była zastraszająca. Katorżnicza praca, potworny głód, straszne warunki sanitarne, wszy i inne robactwo, urazy nabyte w pracy bez możliwości ich leczenia, więźniarski ubiór, pasiaki z pokrzywy, bestialskie postępowanie Niemców i kapo z więźniami oraz dopełniające reszty wielogodzinne apele obozowe po prostu dziesiątkowały więźniów. Więźniowie cierpieli na dziwną choroba, flegmonę, jest to ropowicę, przy której ropa gromadziła się między kościami a błoną okostnej i bez amputacji powodowała gangrenę i nieuchronną śmierć. W podobozie istniał tak zwany "rewir", izba chorych, względnie namiastka małego szpitala. Personel stanowili więźniowie, nadzór natomiast lekarz esesman. Tego miejsca wszyscy bali się jak esesmanów. To była nie lecznica a wykańczalnia. Skierowani do rewiru chorzy lub z urazami nie wracali już do bloków.
Praca w komandzie w Elblągu przypadała na okres późnej jesieni i zimy. Zwiększało to grozę pobytu. Temperatura oscylowała w granicach - 20 stopni, przeraźliwe, dokuczliwe wiatry, bardzo duża wilgotność, zimne baraki, krótkie dni, a z tym związane nocne przemarsze z pracy do podobozu, cieniutki ubiór, gwałtownie zwiększały zachorowalność i umieralność, po prostu dziesiątkowała więźniów. Pobyt w tym podobozie trwał do stycznia 1945 r. W tym czasie trzykrotnie dopełniano stan więźniów podobozu, każdorazowo po kilkuset więźniów. Już ten fakt dowodzi skali śmiertelności.
W drugiej połowie grudnia 1944 r., a o ile pamiętam, w wigilię Bożego Narodzenia podczas przemarszu kolumny przez miasto, gdy wracaliśmy z fabryki do podobozu, duża grupa więźniów pochodzących z Pomorza, korzystając z ciemności, dokonała ucieczki. Eskortujący nas esesmani rozpoczęli strzelaninę, a część z nich pościg. Kolumnę już biegiem doprowadzono do podobozu. Esesmani szaleli. Wszyscy zostaliśmy zatrzymani na placu apelowym i wśród bicia i wrzasków rozpoczęło się wielokrotne liczenie. Potwornie zmęczeni wielogodzinną pracą, głodni straszliwie przemarznięci staliśmy na tym placu prawie dobę. Dziesiątki więźniów nie wytrzymało fizycznie i padali. Jedni umierali natychmiast, innych dobijali kapo i esesmani, bo nie mogli się podnieść. Była to potworna masakra, trzymano nas na placu apelowym do czasu sprowadzenia uciekinierów. Żadnego z nich nie przyprowadzono żywego. Stopniowi przywozili zastrzelonych, nie wiem czy zastrzelonych podczas pościgu czy zastrzelonych po schwytaniu. Straszna była perfidia esesmanów.
Na placu apelowym stała choinka, a przywożonych, zastrzelonych więźniów układano jako stos pod tą choinką. My wszyscy stojący na placu musieliśmy się temu przeglądać. Tak nas trzymano ponad dobę, bez prawa ruszania się z miejsca, bez wody, jedzenia, sztywnych z zimna. Żniwo tej bestialskiej działalności esesmanów było straszne. Na ziemi leżała prawie połowa więźniów w kolumnach. Zastrzelonych uciekinierów, a raczej ich trupów przywiezionych i ułożonych pod choinką było kilkunastu. Nie byli to wszyscy, którzy uciekli. Paru jeszcze w tym czasie nie schwytano, o ich losie nigdy więcej nie słyszałem.
Taką miałem choinkę obozową w wigilię Bożego Narodzenia 1944 r. Koszmarne obrazy tej potworności powtarzały się w mojej pamięci przez długie, długie lata. Duża część więźniów popadała w zupełną apatię, godzili się z rzeczywistością i tylko się modlili. W gwarze obozowej nazywano ich muzułmanami, wierzyli tylko w opatrzność bożą, rezygnowali z wysiłku walki o przeżycie. Patrząc na straszne męczarnie, upokorzenie i dokonywane przez Niemców masowe zbrodnie na tysiącach zgromadzonych w obozie ludzi, rodziły się różne myśli i skojarzenia, a wśród nich również pytania jak to jest, gdzie ten sprawiedliwy bóg, który opiekuje się podobno wszystkimi ludźmi, a tu pozwala na taką straszną gehennę i cierpienia. To już nie był bóg, w którego mogłem wierzyć, a przynajmniej wierzyć w jego wspaniałomyślność, opiekę i pomoc. Modlitwa w obozie, to był najgorszy wybór ze sposobów walki o przeżycie, chociaż podobno niektórym pomagała jako wiara w lepsze życie po śmierci. Daleki byłem od takiej akceptacji życia. Urazy pozostały. Nawet i dziś po dziesiątkach lat od tamtych wydarzeń, potworności obozowe wracają w koszmarnych snach i sądzę, że tak pozostanie już do końca mojego życia.
W drugiej połowie stycznia 1945 r. podobóz został ewakuowany do Stutthof. Zostałem przydzielony do bloku w zespole baraków zwanych polskimi. Nazwa może stąd, że w Stutthofie byli więźniowie z dwudziestu sześciu krajów podbitych przez Niemców. W obozie poruszenie i dużo ruchu. Po prostu obóz ewakuowano. Tworzono kolumny po 1000 - 1500 osób i w asyście silnej straży esesmanów z psami prowadzono w nieznane. Zostałem włączony do trzeciej czy czwartej kolumny liczącej 1200 ewakuowanych więźniów. Kierunku i miejsca docelowego nikt nie znał. Marsz odbywał się w potwornych warunkach, zima, dużo śniegu, temperatura poniżej minus 15 stopni. Na drogę otrzymałem jak wszyscy podwójną porcję chleba i kostkę margaryny. Ubrani w pasiaki, faktycznie bez obuwia, chyba że ktoś gdzieś coś wykombinował, zmaltretowany pracą w podobozie w Elblągu, wygłodzony i wynędzniały maszerowałem bez zatrzymania do późnego wieczora. Esesmani szaleli. Każdy więzień, który nie nadążał w marszu był zastrzelony lub szczuty psami, które go rozszarpywały, a zwłoki pozostawały na drodze. Tempo marszu było różne. Część odbywała się biegiem, a część marszowym krokiem. Postoje po całym dniu marszu były w jakiś halach fabrycznych, stodołach a raz nawet w lesie w barakach jakiegoś obozu oraz w kościołach Byliśmy zamykani od zewnątrz, a stukanie lub ruch przy drzwiach kończył się serią z automatu strażnika. Śmiertelność na trasie marszu ogromna, zarówno jako wynik chorób jak i zwierzęcego traktowania nas przez strażników. Esesmani nie pozwalali na zatrzymanie się dla załatwiania potrzeb fizjologicznych. Więźniowie załatwiali się w ubrania. Kolumna niesamowicie śmierdziała. Otrzymany chleb zjadłem na pierwszym noclegu. Dalszy marsz odbywałem straszliwie głodny, potwornie zmęczony, wystraszony by nie pozostać za kolumną, bo to pewna śmierć.
Już po paru dniach tego marszu większość więźniów chorowała na dyzenterię i dur brzuszny. Byliśmy strasznie zawszeni, brudni i cuchnący. To już byli pozornie tylko ludzie, a raczej cień po ludziach. To były wlokące się półtrupy. Mało widzący, otępieni straszliwie głodni, obojętni na otoczenie. Posiłki otrzymywaliśmy raz na parę dni w miejscach zatrzymania na nocleg, był to najczęściej obiad z kolacją i wówczas każdy otrzymywał trochę czegoś czarnego co miało być kawą. Osobiście cierpiałem jeszcze dodatkowo.
Po powrocie do obozu z Elbląga pojawiła się u mnie flegmona w prawej nodze. Noga spuchła niesamowicie, zrobiła się granatowa i potwornie bolała. W bloku zainteresował się mną, a raczej moją nogą jakiś starszy więzień. Powiedział, że on przetnie opuchliznę by wydrenować zgromadzoną tam ropę. Po paru godzinach przyszedł i powiedział, że zrobi małą operację, będzie nacinał nogę, tylko że to będzie bardzo bolesne, ale że jest to jedyny w tych warunkach sposób, który może zapobiec gangrenie. Naturalnie, że się zgodziłem. Miał on z sobą podłużny kawałek blachy i tą blachą na żywca dokonał trzech dużych nacięć w okolicy kostki. Rzeczywiście ból był straszliwy i do dziś pamiętam zgrzyt blachy o przecinane ciało. Następnie czymś, z bólu nic nie pamiętałem, wcisnął mi w te wykonane nacięcia kawałek podłużnej szmaty jako dren. Ropa ściekała po szmacie z nogi, stopniowo znikała opuchlizna, pozostał tylko ból, z którym poszedłem w czasie marszu. Więzień, który zainteresował się moją nogą podobno był lekarzem wojskowym. Jedno jest pewne, że uratował mi nogę i życie, tylko, że następnego dnia został zastrzelony przez esesmana. Wielkość kolumny topniała w oczach. Szliśmy nie wiedząc, gdzie i dokąd. Chyba ze dwa a może trzy razy przeprawialiśmy się przez rzekę. Musieliśmy kluczyć, gdyż parę razy przechodziliśmy przez te same miejsca.
Ten ewakuacyjny marsz trwał około dwóch miesięcy. Zarówno na noclegach jak i marszu coraz głośniej słychać było huk zbliżającego się frontu, ale to nie zmieniło postępowania esesmanów, którzy po prostu mordowali kogo tylko można było, a ciała pozostawały wzdłuż drogi naszego marszu. Po paru tygodniach marszu zachorowałem na dur brzuszny. Boląca noga, z której wyciekała ropa / szmata którą była obwiązana, aż się ruszała od robactwa -wszy/ i dur brzuszny z niesamowicie wysoką temperaturą w takim marszu, to zjawisko zabójcze. Traciłem siły, z wysoką temperaturą wlokłem się bez świadomości tego, co się wokół dzieje.
Zapewne gorąca wola życia, jakieś siły wewnętrzne, a może młodość i hart nabyty w latach okupacji, pomogły mi przeżyć, chociaż w rozpaczliwym stanie cały koszmar ewakuacji, która w marcu zakończyła się w jakiejś wsi pod Lęborkiem. Resztki naszej maszerującej kolumny około dwustu więźniów napotkały rosyjskie czołgi. Już po zakończeniu wojny, ze względu na potworne warunki oraz straszne żniwo śmierci w czasie tego marszu, został on określony jako MARSZ ŚMIERCI.
Zostałem wyzwolony, ale półmartwy, strasznie obolały, szkielet człowieka, nieludzko wygłodniały i nieświadom nawet wyzwolenia. Przez żołnierzy radzieckich zostałem zaniesiony do pobliskiego domu i przekazany pod opiekę kobiety, zapewnię Niemki mieszkanki tego domu do czasu, gdy zabiorą mnie do szpitala wojskowego. Po jednym czy dwóch, dniach rzeczywiście przyjechał samochód sanitarny i zawieziono mnie do dużego, polowego szpitala Armii Radzieckiej. W tym czasie, gdy leżałem w domu, gdzie zanieśli mnie żołnierze radzieccy, przyszło dwóch dorosłych facetów głośnych, butnych i brutalnych, nakazali mi wynosić się z pomieszczenia. Zrobić tego nie mogłem, gdyż leżałem zupełnie bezsilny. Ściągnęli mnie z łóżka na podłogę, a następnie wyciągnęli z mieszkania do jakiegoś holu lub przedsionka i tak pozostawili. Stwierdzili równocześnie, że w mieszkaniu / pokoju/ będą mieszkać oni. Kobieta, która miała się mną opiekować coś im tłumaczyła, ale ją pobili i upadła na podłogę. Właśnie w tym czasie przyjechał samochód sanitarny by mnie zabrać. Żołnierze radzieccy, gdy weszli do mieszkania zastali leżącą kobietę na podłodze, a mnie prawie na progu wejścia. Wiem tylko, że była awantura, że ci młodzi ludzie mówili, że są Żydami, a żołnierze, którzy przyjechali mocno ich pobili, że była szarpanina, a na koniec wyprowadzili tych Żydów na zewnątrz i słyszałem serie z automatów.
Znalazłem się w szpitalu polowym. Urwał mi się film i to chyba na dłużej, bo gdy się przebudziłem to powiedziano mi, że jestem w szpitalu, i że przez kilka dni byłem nieprzytomny, że mówiłem o strasznych rzeczach. W szpitalu przebywałem ponad siedem tygodni i gdy opuszczałem szpital to dowiedziałem się, że chorowałem na dur brzuszny, miałem zakażenie od ran na nodze, że byłem krańcowo wyczerpany, że muszę odpoczywać i nic nie robić, co wymaga wysiłku. Nie wiedziałem o zakończeniu wojny. Z wielką estymą wspominam swój pobyt w tym szpitalu. Opiekowano się mną bardzo troskliwie i to zarówno lekarze jak i pielęgniarki a szczególnie one, może dlatego, że byłem dzieciakiem w porównaniu ze wszystkim tam leżącymi, a byli to żołnierze ciężko ranni lub chorzy. W szpitalu na łóżku obok leżał żołnierz radziecki, młody chłopak z amputowaną nogą. Pomimo kalectwa, bardzo wesoły, zakochany w swoim kraju, o którym pięknie opowiadał. W czasie jednych z tych rozmów zaczął mówić o symbolu, godle o znaczeniu gwiazdy w godle Związku Radzieckiego. Uważał, że wyższość symbolu gwiazdy nad polskim orłem wynikała stąd, że gwiazda jest znacznie wyżej od możliwości wzlotu orła. W tej swojej prostej wizji okazywał jednak wielką miłość do swojego kraju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz