Wspomnienia - Stanisław Wicher
Z panem Stanisławem Wicher rozmawiała pani Marta Adamus.
Na początku II wojny światowej jako mały chłopiec został pan tylko z mamą i siostrą. Jak to się stało?
Ja mam 82 lata. Na początku powstania miałem 14. Mój ojciec w 1939 roku poszedł walczyć na front. Dostał się do niewoli, był 6 lat koło Królewca. Wrócił po wojnie, w 19 45 roku. Pierwszy rok okupacji, byłem młodym chłopakiem. A moja matka… Została sama – bez wykształcenia, bez zawodu, z dwojgiem małych dzieci. Ja miałem 9 lat, kiedy wojna wybuchła, moja siostra miała półtora roku. Zostaliśmy bez środków do życia, Bez niczego. Mama musiała handlować chlebem, żeby na ten chleb w ogóle było.
Jak wyglądało wtedy wasze życie?
Przed wojną jeszcze chodziłem do szkoły. Przed wojną zrobiłem 2 klasy szkoły podstawowej, ale tę szkołę Niemcy zajęli na koszary i wynieśli nas do innego budynku, na Aleję Wojska Polskiego.
Chodziłem do szkoły cały czas, za okupacji skończyłem szkołę podstawową. Oprócz tego musiałem opiekować się siostrą, bo matka pracowała, handlowała chlebem. Co świt wstawała, szła do piekarni po chleb, a potem torbę dźwigała na bazar na Halę Mirowską albo na Kercelak i tam sprzedawała. Ja musiałem wiedzieć, kiedy wstać. Musiałem wiedzieć, co zrobić do jedzenia dla siebie, dla siostry. Nakarmić ją i zaprowadzić do świetlicy. Później do szkoły. A po lekcjach musiałem przyjść do domu, pójść do piekarni, wziąć znów torby i zawieźć je do matki. Miałem wtedy jedenaście, dwanaście lat. Wracałem razem z matką. Chciałem jeść, to zjadło się kawałek chleba z czymś tam.
Przed wojną związek Powstańców Śląskich pomógł ojcu dostać pracę. Dostał się na tramwaje, do pogotowia sieci tramwajowej. Tam pracował aż do wybuchu wojny. ale jak się dostał do niewoli, to ta rodzina tramwajarska pomagała kobietom, których mężowie byli w niewoli. Prowadzili własną stołówkę. Gdy mój ojciec był w niewoli, a przed wojną był tramwajarzem, to ja mogłem pójść z bańką a oni na te dawali mi zupy i to było bardzo dużo.
Co jeszcze robił pan w tym okresie?
Nie miałem przy sobie ojca, nie miałem żadnych wskazówek, ale czułem, że coś trzeba robić. W czterdziestym trzecim roku u nas w szkole zakładano drużynę harcerską. Oczywiście była to najmłodsza grupa – Zawiszaki – od 13 do 15 lat. i tam, oczywiście ja musiałem być! Moja działalność harcerska była taka przedszkolna, bo starsi nie chcieli nas specjalnie angażować. Założenie było takie, że ta najmłodsza grupa harcerzy nie jest do walki. Mieliśmy przetrwać, mieli nas przygotować do tego, żebyśmy po wojnie mogli zająć różne stanowiska. Dlatego nas nie dali do oddziału, nie braliśmy udziału w Powstaniu Warszawskim. Były oczywiście zbiórki, szkolenia. Czasem ktoś dostał jakieś polecenie. Oczywiście składaliśmy przysięgę, przyrzeczenie. Każdy miał swój pseudonim. Ja miałem Andrzej.
Dlaczego Andrzej?
Bo podczas okupacji byłem ministrantem w kościele Świętego Józefata za cmentarzem powązkowskim – wojskowym. Za okupacji miałem też pierwszą komunię i bierzmowanie, gdzie wybrałem imię Andrzej.
Dlaczego tak bardzo chciał pan być harcerzem?
Jestem warszawiakiem od pokoleń. Ojciec urodził się w Warszawie, Dziadek urodził się w Warszawie, moi synowie też urodzili się w Warszawie i wnuczek. Kolejne pokolenia… Co ważne, moja rodzina to taka zwariowana rodzina pod względem patriotycznym. Jednak nikt z rodziny nigdy nie przywiązywał wagi do dokumentowania tego, co robią. Wszyscy uważają i uważali, że to po prostu nasz obowiązek.
Mamy informacje, że mój pradziadek brał udział w Powstaniu Styczniowym, a dziadek mój w 1905 roku tak naraził się carowi, że cała rodzina znalazła się na Syberii. W 1917 roku udało im się wrócić do Warszawy. a w 1920 roku, gdy mój ojciec miał 16 lat, nikt nie mógł go zatrzymać. Pognał przeciwko bolszewikom! Pod Mińskiem został ranny, więc przywieziono go z powrotem do Warszawy. W 1921 roku dowiedział się, że na Śląsku jest powstanie. On nie był ze Śląska, ale ochotnicy z Warszawy mogli pojechać , jeśli mieli 18 lat. Ojciec miał tylko 17, ale nie zrezygnował. Przerobił sobie dokumenty i pojechał na powstanie, walczył. To są właśnie moje korzenie rodzinne.
Jest jeszcze jedna rzecz ważna związana z naszą rodziną. W latach 30 był kryzys, a w kryzysie było ciężko. Ojciec nie miał pracy, był rzemieślnikiem. Właściwie to terminował na rzemieślnika, na ślusarza. Ale roboty nie było, matka nie miała żadnego wykształcenia, takie to były czasy, więc ratowali się, jak mogli i zaczęli robić bambosze. Z bamboszami matka chodziła na Kercelak, - Plac Kercelego, jak kończy ulica Okopowa. I tam się sprzedawało. Zimą ojciec wychodził, gdy jeszcze było ciemno i patrzył, czy śnieg nie pada. Jak padał, to szybko się ubierał i pędził do magistratu, bo tam zatrudniali do odśnieżania.
A koledzy taty mówili:
Słuchaj, po co ty tak się marnujesz? Przecież byłeś w Powstaniu (mieli na myśli Powstanie Śląskie).
- No to co, że byłem?
- Przecież jest Związek Powstańców. Idź do nich, porozmawiaj.
- A tam, nie mam dokumentów, mnie to nie interesuje.
Ale go wreszcie namówili. Napisał do archiwum wojskowego w 1936 czy 1937 roku, a przecież powstanie było w 1921. Po tylu latach… ale w archiwum wojskowym od razu znaleźli informację, Ojciec dostał zaświadczenie, że brał udział w Powstaniu. wtedy się zgłosił do Związku Powstańców Śląskich. Ojciec nie przywiązywał wagi do zaświadczeń i zasług. On w ogóle nie chciał sobie głowy tym zawracać. Tak samo jak mój pradziadek. Był w powstaniu, to był, uważał, że to jego obowiązek. Taka rodzina zwariowana.
Czy pamięta pan jakieś szczególne wydarzenie z okresu okupacji?
Tak pamiętam. Pewnego dnia idę do szkoły, a jeden z kolegów mówi:
- O, nie ma tego Zenka. Spóźni się dzisiaj. A może w ogóle nie przyjdzie.
- Dlaczego?
- A w ogóle to nie wiadomo, czy na cmentarzu nie wyląduje.
- A co się stało?
- Gestapo zabrało całą rodzinę.
- A za co ich zabrali?
- Podobno jego ojciec był jakimś powstańcem.
- No, mnie to nie interesuje.
Oczywiście udawałem, że mnie to nie interesuje. Takie tematy nie były w ogóle poruszane. To było niebezpieczne. ale szybko sobie coś uświadomiłem.
Idziemy dalej do szkoły. Przeszliśmy jeszcze kilkanaście metrów. Mówię:
- Wiesz co? Ja nie mam odrobionych lekcji, Nie pójdę dzisiaj do szkoły, idę na wagary.
- To cześć.
Skręciłem w najbliższą uliczkę. Jak byłem pewien, że kolega już mnie nie widzi, wtedy pobiegłem do domu. Myśmy nie przywiązywali wagi do niczego. Mieliśmy szafę, w której były szufladki. a w jednej z nich były oznaczenia ojca, legitymację - między guzikami, tasiemkami. Ja to sobie przypomniałem wtedy, gdy kolega mi opowiadał o Zenku i jego rodzinie. Wróciłem do domu i odszukałem wszystko, co było związane z ojcem.
Gdy ojciec dostał się na tramwaje, byliśmy bogaci.., hoho. Czuliśmy się strasznie bogaci, bo tata zarabiał i matka mogła sobie kupić maszynę do szycia. Ta maszyna do szycia miała w wyposażeniu metalowe pudełeczko z częściami. Do tego pudełeczka poskładałem wszystkie odznaczenia, książeczki, zaświadczenia, legitymacje.
Zawinąłem w szmaty. Był tam jeszcze jakiś smar, nie wiem skąd się wziął. Oblepiłem nim to zawiniątko.
W komórce na podwórzu trzymało się opał. Pieniek do rąbania odsunąłem, dół wykąpałem, Wszystko schowałem, Zakopałem, ubiłem, pieniek postawiłem i narąbałem drzewa. Koniec roboty.
Minęło dwa dni. Gestapo podjechało w niedzielę z samego rana, po cywilnemu. Gestapowcy pytają:
- Gdzie ojciec?
- W niewoli - matka pokazuje listy.
Nic nie powiedzieli, tylko zrobili rewizję. Należy wiedzieć, że rodziny Powstańców likwidowali całe. Mieli szczęście, jeśli się znaleźli w obozach koncentracyjnych - ale przeważnie zabijano wszystkich.
Rewizję zrobili straszną, wyrzucili wszystko. Matka sobie przypomniała, że w szufladzie coś jest. Ja jej nie powiedziałem, co zrobiłem. Spojrzałem na nią, jak wyciągali tę szufladę - matka zbladła. Pomyślałem: straci przytomność, czy nie? Gestapowiec wysypał wszystko z szuflad na ziemię i tam nie było nic podejrzanego. Matka zdziwiona, zaskoczona. Ale coś wyleciało, chciałem się schylić, wtedy jeden z Niemców mnie kopnął. Trzy tygodnie nie mogłem oddychać! Nie wiem, może połamał mi żebra, może nie. W każdym razie dopiero po trzech tygodniach ból mi przeszedł. Bo się po coś schyliłem!
Wyrzucili wszystko, wszystko. Ale nic nie znaleźli. Skąd w ogóle wiedzieli coś o ojcu? Widocznie przycisnęli jakiegoś Powstańca i on coś powiedział, ale Niemcy chcieli sprawdzić te informacje. Jednak nic nie znaleźli.
My tu jeszcze przyjedziemy - powiedzieli łamaną polszczyzną.
Ale już nie przyszli. Przyszli dopiero podczas powstania palić wszystko. Dali nam tylko 15 minut na zabranie rzeczy. Potem i tak wszystko spłonęło.
Jak wspomina pan początek Powstania Warszawskiego?
Mieszkałem wtedy na Żoliborzu, przy ulicy Pionierskiej. Nie wiem, czy ona dalej istnieje; było to przy cmentarzu wojskowym. Osiedle było drewniane, dla najbiedniejszych. miało swoją nazwę: Miasteczko Powązki. Ponieważ było drewniane, wszystko to pod koniec Powstania Niemcy spalili.
Samo powstanie spotkało mnie pod Halą Mirowską. Pojechałem tam z matką. Nas, Zawiszaków, nie poinformowano o Powstaniu.. Wszystkie oddziały wiedziały, że jest powstanie, godzina W, a my nie. Traktowali nas trochę ulgowo. bo chłopak jedenaście, czternaście lat może jeszcze poczekać. Później, podczas powstania to nas używali do przenoszenia amunicji, do przenoszenia informacji, meldunków, poczty.
Jak tak matkę i mnie zastało Powstanie, to trzeba było iść do domu. Siostra pod opieką sąsiadki, małe dziecko, miała 5 lat. Ale jak się teraz dostać do domu? Przecież Powstanie, wszędzie walki, nie można było wydostać się spod Hali Mirowskiej. Z budynku Gestapo ostrzał był straszny, nie można było przeskoczyć przez ulicę. Doszliśmy do Ogrodowej. Piwnicami można było przejść, bo były poprzebijane, ale jak przedostać się przez ulicę? Na ulicy leżało już kilka trupów. No, nie udało im się. Poczekaliśmy, aż zaczęło się lekko rozwidniać i udało się nam przeskoczyć.
Poszliśmy na plac Kercelego, bazar był zlikwidowanych, jeszcze trochę bud było, ale kogo się spytać? Był tam młody chłopak, może miał dziewiętnaście, dwadzieścia lat. Na berecie miał gwiazdkę, to znaczy, że miał jakieś przeszkolenie oficerskie. Pytam go:
- Jak dostać się na Żoliborz?
- Nie wiem – mówi – ale prawdopodobnie innej drogi nie ma, tylko przez cmentarze.
- Jak to?
- No, przez cmentarz żydowski, z żydowskiego na powązkowski, a potem to już trzeba dalej iść.
Tak zrobiliśmy. Dostaliśmy się na cmentarz żydowski. Tam tylna część cmentarza zarośnięta. Jak przywozili nieboszczyków, to o nic nie dbali, wyrzucali ciała do dołów. Te dni były deszczowe, sierpień, ale dużo deszczu. Było ciepło, ale mokro. Szliśmy z matką po cmentarzu, ale trzeba było uważać, żeby się nie poślizgnąć i nie wpaść do dołu.
Ja idę pierwszy, matka za mną. I nagle słyszę:
- Halt! – po niemiecku!
Pomyślałem: "to już koniec ". I nagle słyszę po polsku:
- Uważaj, uważaj! Do dołu wpadniesz!
Wtedy oprzytomniałem. rzeczywiście, prosto na ten dół szedłem. ale ominąłem go. Potem okazało się, że to ostrzegł nas tramwajarz. Tam byli powstańcy, tylko okryci kocami, bo było bardzo wcześnie. Powiedzieliśmy im, gdzie chcemy iść, Oni robili ostrzał terenu getta, bo tam w pierwszym dniu powstania schowali się Niemcy. Powstańcy wytłumaczyli nam jak iść, jeden z nich nawet podprowadził nas kawałek.
W murze była dziura przebita z cmentarza żydowskiego na cmentarz powązkowski. Tak dostaliśmy się na cmentarz powązkowski i idziemy, idziemy, idziemy. Wreszcie doszliśmy do ulicy. Co to? Koniec cmentarza? Nie zaryzykowaliśmy tego dnia wyjścia z cmentarza. Zostaliśmy tam całą noc. Rano doszliśmy do ulicy Powązkowskiej, do bramy, a brama była zamknięta. Chcemy wyjść z cmentarza, a brama zamknięta. Co robić? Po tylu przeżyciach, po tym wszystkim…
Wtedy zobaczyłem furię mojej matki. Nie wiedziała, co ma zrobić. Ja wszedłem po krzyżu na mur. Może bym przeskoczył, ale matka by nie przeskoczyła, Byłem tego świadomy. Wokół. cisza, spokój, żadnego strzału, nic. I nikogo nie ma. To mnie zastanowiło. Taka cisza. fajnie! No, ale brama zamknięta, matka zaczęła walić tę bramę, szumu narobiła! Nie wytrzymała nerwowo, w domu małe dziecko, - nie może się wydostać… No i tak waliła dłuższy czas bez przerwy, ja już nic nie mówiłem, nie powstrzymywałem jej. Miałem tylko 14 lat.
Po jakimś czasie z budynku naprzeciwko wyszedł dozorca. ale w eskorcie dwóch ss-manów. Pistolety trzymali gotowe i pilnowali, czujnie podchodzili do bramy. nie wiedzieli, co się dzieje. Kazali dozorcy otworzyć. Otworzył, myśmy wyszli. Matka mówiła, że chce do domu. popatrzyli się, uśmiechnęli i powiedzieli:
- Idźcie, Idźcie.
Ale radość nie trwała długo. Poszliśmy, oczywiście chusteczka biała nad głową. Na wiadukcie leżało pełno trupów. Trzeba było iść i je omijać. Przed wojną zaraz za wiaduktem były magazyny wojskowe. Po lewej i po prawej stronie, koło cmentarza wojskowego. Te magazyny, oczywiście były zajęte przez Niemców. Na ulicy Powązkowskiej zaraz za wiaduktem Niemcy ustawili z każdej strony wieże wartownicze. Na wieżach było po kilku żołnierzy. Doszliśmy do wieży, a oni:
- Z powrotem!
- Gdzie? Dokąd?
- Z powrotem!
Trudna sytuacja. wtedy uświadomiłem sobie coś. zastanawiam się, jak to do mnie dotarło, że jak mijaliśmy tych nieboszczyków na wiadukcie, to wszyscy mieli głowy w kierunku Śródmieścia. czyli jakby strzały dostali z tyłu. To znaczyło, że Niemcy sobie zabawę zrobili. Wtedy zrozumiałem, że coś trzeba zrobić. Z boku była ulica Duchnicka. Skojarzyłem to szybko i pociągnąłem matkę. Ta wieża stała tak, że Niemiec musiałby się wychylić, żeby strzelić na Duchnicką. Skuliłem się się i Duchnicką pobiegliśmy w dół.
Doszliśmy jakoś do ulicy Przasnyskiej. Wtedy miała ona jedną stronę, przed wojną był tam Instytut Chemii, a z drugiej strony było gołe pole. Przed wojną był tam las liściasty. W tym lesie stał polski pułk – radiopułk. Radio było nowością. Przed wojną tam chodziłem nawet na półkolonie, bo matka była tam pomocą w kuchni. Później, jak już Wojska Polskiego nie było, Niemcy zajęli Instytut Chemii - były to oddziały SS, którym las przeszkadzał, bo lasem można było podejść blisko. Dlatego pozwolili ludziom wyciąć las na opał. Nie było innego opału, więc las został wycięty cały, z korzeniami. Trawka już wyrosła.
Jak szliśmy tą Przasnyską, to z jednej strony było pole, a z drugiej budynek. Za Instytutem trochę dalej, kiedyś było Osiedle. Teraz go już tam nie ma! Teraz są tam bloki mieszkalne. Wtedy było tam Osiedle Wojskowe. Nazywało się Kolonia Kościuszkowska. To były wille. Wszystkie domki były białe, czerwone dachówki, ładne ogródki. Nazywaliśmy je - "białe domki". Przed wojną mieszkały tam rodzinę oficerów.
W czasie wojny Niemcy mieli dobry ostrzał z wież obserwacyjnych Instytutu Chemii. I myśmy tak szli, szli w napięciu, żeby dojść do tego osiedla. Ale widzimy, że przed osiedlem leży pełno trupów. To mnie znów zastanowiło. Jak już doszedłem do jednego z ciał, to na jego zegarku zobaczyłem godzinę. Nie interesował mnie zegarek, chociaż to wtedy była wielka rzecz. W tym momencie odezwał się karabin maszynowy. Z wieży. Zaczęło kosić trawę koło nas! Więc krzyknąłem do matki:
- Padnij!
Padła. Chciała coś powiedzieć…
- Leż, Nie ruszaj się!
I tak musieliśmy leżeć aż do zmroku; na mokrej trawie, nie czuło się już ramion. Każdy ruch powodował nowy obstrzał. a gdy się nie ruszaliśmy, to uważali, że już nie trzeba do nas strzelać, skoro nie żyjemy.
Gdy zrobiło się już ciemno, to cicho, cichuteńko wymknęliśmy się i doszliśmy do domu. Po 3 dniach wędrówki.
Co jeszcze działo się w czasie Powstania?
Przez Piaski był szlak przerzutu Puszcza Kampinoska – Żoliborz. Tędy właśnie przechodzili powstańcy, gdy przez Marymoncką już nie można było przechodzić, bo Niemcy się przygotowali do walki. Więc powstańcy przechodzili tamtędy; przez nasz teren przechodzili. Ich łącznik, który miał kontakt z matką, wskazał dowództwu nasze mieszkanie. To na Pionierskiej. I dowódcy, szczególnie w nocy albo wieczorem, robili u nas narady, odprawy. Musieliśmy wychodzić wtedy z mieszkania, obserwować, czy coś się nie dzieje, czy ktoś się nie zbliża, może nawet jakiś cywil, na takich też trzeba było uważać.
Jeszcze ja chciałem się wyrwać stamtąd. Dlatego podszedłem po cichu do kapitana Szymona, który tam miał naradę :
- Panie Kapitanie, jak będziecie odchodzić, weźcie mnie z sobą na centralny Żoliborz. Bo tam walki były.
- Dlaczego?
- Bo tutaj ja się marnuje, niszczę się.
A on mówi:
- Ty to jesteś bardziej potrzebny, jak kto inny. Ty znasz cały rejon. gdzie co przejść, jak przejść z podwórka na podwórko, z ulicy na ulicę, którędy przez śmietnik, którą deskę odchylić, która na jednym gwoździu w parkanie siedzi. Ty znasz to wszystko i ty przecież przeprowadzasz.
- No, przeprowadzam.
- No, i ty jesteś tu potrzebny.
Nie udało się. Nie chciałbym być taki. Chociaż myśmy tam jeszcze zbiórki robili, ale tam już nie były te zbiórki ze wszystkimi. tam było trzech, dwóch, czterech czasami. Jeszcze mieliśmy, ale już ta działalność była taka jakaś…
Co działo się z panem po powstaniu?
Niemcy po Powstaniu spalili całe osiedle, a nas wypędzili. Wszystkich Powstańców brali do Pruszkowa, ale nas nie. Oczyścili teren i wszystko spalili. A my gdzie? Na Wawrzyszew, to wtedy była wieś. I tak znaleźliśmy się w miejscowości Truskaw. Jest to wieś, która przylega do lasu, do Puszczy Kampinoskiej. W Puszczy Kampinoskiej było chyba parę tysięcy partyzantów, którzy chcieli przejść na odsiecz Warszawie. ale nie doszło do tego. Ale byli tam.
W tej wsi nie było Niemców. Tam już byli tylko partyzanci. Wieś, która nie była okupowana. nawet podczas wojny. Tam były flagi biało- biało-czerwone. bo tam Niemcy nie wchodzili. Natomiast wszyscy rolnicy oddawali kontynent, Żywność. tam oddawali, przywozili na środek wsi, pod kapliczkę, ale dla partyzantów, a nie dla Niemców. To była Polska - myśmy się tam znaleźli. Radość w sercu była jak te flagi biało-czerwone. Oprócz tego kawaleria polska, w mundurach, na koniach, w pełnym uzbrojeniu. 44 rok. ale wojsko w mundurach z 39 roku. Był tam oddział kawaleryjski porucznika Górnego. Powstańcy przeważnie mieli opaskę i koniec, a to nie! To był mundur, pełny mundur z orzełkiem, czapka, wszystko, wszystko!
Przyjeżdżali też czasem na patrole zewnętrzne. Pamiętam, jeden z żołnierzy zatrzymał się. było to na początku wsi, nie bliżej lasu, tylko na skraju. No i on do mnie mówi:
- No i jak, cisza, spokój?
- Spokój, cisza na razie.
- No, a w ogóle jak się czujesz?
- A dobrze się czuję, dobrze - taka rozmowa o niczym.
Pojechali. a ja nie wiedziałem jednej rzeczy. Że tam dalej, pod lasem, jest oddział konny, ale ukraiński. To byli Ukraińcy, którzy współpracowali z Niemcami, którzy byli najgorsi ze wszystkich, Oni przez lornetkę obserwowali teren. Widzieli mnie jak rozmawiałem z polskimi żołnierzami.
Po jakimś czasie szturm i na koniach wpadli do wsi Ukraińcy. A jak wpadli to do wsi to wszystkich mężczyzn zabierali. I mnie też ciągną. Matka krzyczy:
- To dziecko jest!
- Jakie dziecko?
Wciągnął mnie do wszystkich mężczyzn. Ja na dzieciaka nie wyglądałem, miałem 14 lat, ale byłem dobrze zbudowany. Dopiero teraz jestem takim małym człowiekiem, już mi 6 cm ubyło.
Nagle odezwał się karabin maszynowy. Ten Ukrainiec, który mnie ciągnął, musiał mnie puścić i zająć stanowisko bojowe. To ja wtedy - chodu! Udało się. Ale karabin maszynowy przestał grać. Ukrainiec poderwał się i wszystkich za wsią podobno rozstrzelano. Drugi raz mi się udało ujść z życiem, może trzeci….
Razem wyszliśmy z powrotem do wioski, żeby wziąć swoje rzeczy i wycofać się. Przeszliśmy do wsi Hornówek. to było troszeczkę dalej. A tam stało niemieckie wojsko, Wehrmacht. W tej chałupie, w której zamieszkaliśmy kwaterował też oficer, który tak jak gdyby patrzył przez palce. Nie pokazywał wprost, że jest nastawiony pozytywnie, ale widać było że nie jest negatywny. Nawet trochę polski znał. Może był ze Śląska, może z Pomorza, nie wiem, ale ten język trochę przypominał polski.
O mnie tak jakoś hołubił. Potem powiedział mojej matce, że ja mu bardzo przypominam jego syna. Jasny blondyn, dobrze zbudowany, duże podobieństwo. Kiedyś powiedział, żebym wziął bańkę i poszedł do wojskowej kuchni polowej. Żebym z tą bańką codziennie przychodził, to będę dostawał zupę, ale też powiedział, że to nie za darmo, że będę musiał to odpracować. Ja na to chętnie przystałem. Jak przychodziła zmiana z okopów, bo tam były okopy były dla osłony lasu, to ja musiałem im broń czyścić. Mieli takie zaufanie… Nie pytali skąd jestem, wiedzieli wszystko. Ryzykowali. Sprawdzali mnie 10 razy, czy dobrze wyczyściłem lufy i wszystko inne.
Pewnego razu ten oficer mówi do mojej matki:
- Za 2 dni my stąd odchodzimy. i przychodzą na nasze miejsce Ukraińcy. Postarajcie się stąd wynieść.
Szybko spakowaliśmy się i poszliśmy. Tym razem w kierunku Żyrardowa do Radziwiłłowa. Dlaczego tam? - Dlatego że w miejscowości Bartniki mieszkała przyrodnia siostra mojej matki. Kuzynka, tak to nazwijmy. Miała małe gospodarstwo i matka pomyślała, że się tam zatrzymamy na trochę. Jak tam doszliśmy, to usłyszałem, jak mąż tej kuzynki mówi do niej (nie zauważył mnie):
- No i co, będziemy tych darmozjadów tu trzymać?
Powiedziałem o tym matce. Matka nic nie powiedziała, ale poszliśmy dalej.
Wędrowaliśmy między Łodzią a Warszawą, aż koło Rawy Mazowieckiej doszliśmy do z miejscowości Soszyce. Było to 6 km od Rawy Mazowieckiej w kierunku Łodzi, na trasie przelotowej między Łodzią a Warszawą. Ludzie nam pomagali, To kaszy trochę dostaliśmy, to mąki i jakoś się przeżyło. Tam zostaliśmy, aż do wyzwolenia.
Czy potem wróciliście do Warszawy?
Jak tylko front przeszedł to otworzyli w Rawie Mazowieckiej gimnazjum. Ja miałem ukończoną szkołę podstawową, to już było coś, to było bardzo dużo. Postanowiłem uczyć się w tym gimnazjum. a do czerwca zostały trzy miesiące. czy może 4 nie pamiętam kropkę w styczniu przeszedł front, a zanim szkołę otworzyli to był luty, może marzec. W czerwcu był koniec roku szkolnego. Startowałem do pierwszej gimnazjalnej. i zaliczyłem. Zaliczyłem też pierwszą gimnazjalną.
A dlaczego wcześniej nie przyjechaliśmy do Warszawy?
Ojciec już się odnalazł. dał znać, że jest już w Warszawie i organizuje jakieś lokum. A ze względu na to, że był brak fachowców z branży tramwajowej, w której ojciec pracował przed wojną, więc nawet dostał tymczasową kwaterę. Ja nie mogłem wcześniej przyjechać do Warszawy, bo musiałem skończyć pierwszą klasę. Więc dopiero w czerwcu mogliśmy wrócić do Warszawy, jak dostałem świadectwo. Wróciliśmy, No i od razu poszedłem do drugiej gimnazjum, na Żoliborzu, bo ojciec dostał kwaterę na Placu Wilsona. Jeden mały pokoik służbowy.
Ja oczywiście od razu zostałem harcerzem. Już w mundurze. Nawet miałem krzyż harcerski, a pod krzyżem takie listki dębowe, które mówiły jaka jest przynależność czasowa do harcerstwa. Listek był brązowy, pamiętam. Brązowy listek na czerwonej podkładce. To mówiło, że rocznik okupacyjny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz