Krystyna Czerny mieszkała z rodzicami w czasie okupacji na ulicy Granicznej, róg placu Żelaznej Bramy. Po kapitulacji rodzina została wygnana przez Niemców z Warszawy do obozu DULAG 121, przez kościół św. Wojciecha. Dzięki pomocy sanitariuszek trafiła z obozu do miejsca, które mimo, że było oddalone o kilkadziesiąt metrów od obozu, zapewniło im szczęśliwą przystań. Miejscem tym był dom dziadków Krystyny. Dom ten przyjął pod swój dach wielu uciekinierów z obozu.
Miałam wtedy 7 lat. Nie wtajemniczano dzieci w bieżącą sytuację, żeby oszczędzić im stresu, jednak już wcześniej okupacja hitlerowska dostarczała nam sytuacji strasznych nie tylko dla dziecka. W Warszawie mieszkaliśmy na ulicy Granicznej, chyba 17 numer, róg placu Żelaznej Bramy. Część okien mieszkania wychodziła, właśnie na ten plac, który był położony między Ogrodem Saskim, gdzie obozowali Niemcy, a Halą Mirowską, w której okopali się Polacy. W czasie wymiany ognia między obiema stronami, kule ze świstem przelatywały między naszymi oknami. Nie wolno mi, więc było podchodzić blisko okien, żeby zabłąkana kula…
Pamiętam nocną rewizję w naszym mieszkaniu, gwałtowne walenie do drzwi w środku nocy, brutalne wrzaski SS-manów i wymierzone w nas lufy karabinów. Powywracane meble, wypatroszone wnętrza szaf zostały mi na zawsze w pamięci. Na szczęście, nie znaleźli wtedy niczego, czego szukali. Zabrali tylko, czyli ukradli, to, co im się podobało i było wartościowe. Zostawili za to po sobie, oprócz bałaganu i zniszczenia, strach i nienawiść. To także były przyczyny, że gnębieni i upokarzani Polacy powstali wreszcie.
Pierwsze dni powstania w zasadzie, przeżywaliśmy w piwnicach, gdzie, kto mógł to jakoś się gnieździł. Moje miejsce było na skrzyni, przykrytej moim kożuszkiem. Ze mną spał mój piesek, mały ratlerek, Pikuś. Rodzice siedzieli obok. Piwnice były przekopane między budynkami, były, więc dwa wyjścia. Kiedy Niemcy wrzucili granat do piwnicy, wszyscy ukrywający się w niej rzucili się do drugiego wyjścia. Trudno to sobie wyobrazić, wybuch granatu, przerażenie, krzyki ludzi, chęć ucieczki, panika. Mój Pikuś, przestraszony, uciekł, a ja nie chciałam bez niego iść. Nie znalazłam go już, ale może zostało mi oszczędzone gorsze przeżycie. Opowiem o tym później.
Być może działo się to 9 sierpnia 1944 roku. Według wspomnień zawartych w książce Macieja Kledzika pt. „Królewska 16”, cytuję „Niemcy panują na placu Żelaznej bramy, placu Mirowskim i w trzech domach na ulicy Granicznej, od strony placu Żelaznej Bramy. 9 sierpnia Niemcy zajęli powstańczą barykadę przy ulicy Granicznej i wypędzili cywilów z piwnic domów”. Być może jest mowa o naszym domu, m.in. naszym domu. Przy wyjściu z piwnicy czekali już na nas wrzeszczący Niemcy i popychając nas lufami karabinów formowali pochód, oddzielając matki z dziećmi od mężczyzn. Naturalnie „Haende hoch!”, ręce do góry. Ja trzymałam się kurczowo sukienki Mamy, która z podniesionymi rękami mogła nieść plecak z przygotowanymi wcześniej butelkami z wodą do picia, która, jak się później okazało, była naszym jedynym pożywieniem i ratunkiem. Upał sierpnia spotęgowany palącymi się obok budynkami i przerażeniem był dla nas, prawie, ogniem piekielnym. Stojąc już w uformowanym pochodzie widziałam z oddali mojego Ojca, jak w długim płaszczu stawia na ziemi walizkę z naszym dobytkiem. Podnosi ręce do góry a Niemiec wkłada łapy do kieszeni płaszcza Ojca i znajdując w niej suchary, wyrzuca je na ziemię, przeklinając „polską świnię”. Nie zanurzył na szczęście swojej łapy głębiej, bowiem w przedłużonej celowo kieszeni, pod sucharami, leżała srebrna papierośnica z monogramem Ojca, naszym herbem rodowym Nowina, miniaturą Krzyża Walecznych, który mój Ojciec otrzymał za waleczność i bohaterstwo we wrześniu 1939 roku, wypisanym złotem, ręką Mamy, moim imieniem i symboliczną cyfrą Ojca, siódemką. To była jedyna cenna pamiątkowa rzecz, jaka została w naszej rodzinie z życia w Warszawie. Papierośnicę tę dostał później w prezencie, na osiemnaste urodziny, mój syn, Przemysław.
Pamiętam jeszcze jedną, okropną scenę. Widzę staruszkę, która widocznie z braku sił, siedzi na swojej walizce. Stojący nad nią gestapowiec, gestykulując i wrzeszcząc, każe kobiecie wstać. Ona jednak nie wykonuje rozkazu, a zniecierpliwiony oprawca wymierza w jej głowę rewolwer. Usłyszałam tylko strzał, bo Mama zasłoniła mi sobą ten straszny widok. Ojca już nie widziałam, a nasz pochód ruszył. Gdzie? Nie wiadomo. Szliśmy po gruzach, śmieciach, połamanych meblach, cudzych walizkach i podołkach, obok leżały sztywne, rozdęte zwłoki koni, domy płonęły po obu stronach ulicy, a w zwężającej się przed nami perspektywie widać było tylko płomień, w który nas pędzono. Kurz i dym gryzły w oczy, słońce i ogień potęgowały temperaturę, a ja, w kożuszku prawie do ziemi, ale to była moja jedyna ocalona rzecz, wcale nie czułam gorąca. Mama była tylko w letniej sukience. Trzeba było uważnie patrzeć pod nogi, żeby się nie potknąć i nie przewrócić, bo eskortujący nas Niemcy nie pozwalali stawać. Wstrzymywałoby to przecież marsz. Kto się przewrócił, zostawał zastrzelony. Jak długo szliśmy, nie wiem.
Wreszcie zatrzymano nas na ulicy Wolskiej, przy kościele św. Wojciecha i Stanisława [mowa o kościele pod wezwaniem św. Wojciecha, w którym mieściła się parafia św. Stanisława – przyp. red.]. Na dziedzińcu kościoła stał krzyż, ogrodzony niskim płotkiem, za którym rosły kwiatki. Niektórzy z nas, wygnańców, mieli ze sobą swoich czworonożnych przyjaciół, dotąd uratowanych, ale na rozkaz Niemców, wszystkie psy, koty i inne zwierzaki trzeba było zostawić za tym płotkiem, pod tym krzyżem, a dyżurny oprawca do każdego strzelał, rechocząc przy tym rubasznie. Tak na oczach właścicieli, wszyscy ci nasi „bracia mniejsi” umierali, często w mękach. Patrzył też na to bestialstwo, z góry, ze swojego krzyża, Jezus, ale milczał. Mój Pikuś też już pewnie nie żył, ale ja chociaż nie musiałam tego oglądać. Wreszcie wepchnięto nas do kościoła, zamknięto wszystkie drzwi. Przerażenie, krzyki, domysły, wściekłość, bezsilność, modlitwy, bluźnierstwa. Czy wpuszczą gaz trujący? Czy podpalą kościół i spłoniemy żywcem? Czy wysadzą w powietrze? Powoli wszystko cichło. A wtedy, od strony ołtarza, usłyszeliśmy krzyk bólu kobiety i za moment płacz dziecka, które się właśnie urodziło. Te narodziny uznaliśmy za symbol, nowe życie, może, więc, przeżyjemy? Czy może żyje gdzieś to dziecko teraz?
Po wielu latach, kiedy wreszcie chciałam zobaczyć wnętrze tego kościoła, z trudem zmusiłam się, z pomocą mojej Siostry ciotecznej, do przekroczenia jego progu. Na lewej ścianie, wewnątrz kościoła, jest malowidło przedstawiające idących w pochodzie wygnańców ze swoich domów, w czasie Powstania Warszawskiego. Na murze, przy wejściu do kościoła, jest wmurowana tablica z informacją „W tym kościele, w czasie Powstania Warszawskiego, hitlerowcy urządzili obóz przejściowy dla ewakuowanej ludności, dokonując masowych egzekucji. To miejsce uświęcone krwią Polaków poległych za wolność ojczyzny”.
Nie wiem, jak długo byliśmy zamknięci w tym kościele. Kiedy wreszcie otworzono, kazano wyjść, zobaczyłam niebo, co prawda zasnute dymem i ogniem, ale na razie można było odetchnąć. Żyjemy. Uformowano znowu pochód i popędzono nas dalej. Nadal jednak nie wiemy, dokąd. Strach, brud, głód, fizyczne i psychiczne wyczerpanie, upokorzenie, upodlenie. Wreszcie dotarliśmy do obozu przejściowego w Pruszkowie.
Obóz Dulag 121 hitlerowcy utworzyli na terenie warsztatów kolejowych w Pruszkowie. Po latach, na zewnętrznym murze tych warsztatów wypisano „Tędy przeszła Warszawa, od 6 sierpnia do 10 października 1944 roku. Dulag 121, Pruszków”. Napis widać od strony torów kolejowych. A tych Warszawiaków było około 650 tysięcy. Nie wszystkich udało się uratować, tak jak mnie i moich bliskich, niestety. Weszliśmy do obozu. Pamiętam gołą ziemię, brudny beton, słupy betonowe, bardzo duży teren, częściowo zadaszony, żadnych sanitariatów. Wycieńczeni ludzie kładli się na wolnych miejscach, żeby odpocząć. Znowu nie wiadomo, co teraz i ta sama beznadziejna, bezsilna wściekłość, ale już także, powoli, czasem ogarniający bezwład. Polskie ochotniczki, sanitariuszki z Armii Krajowej, dzisiaj powiedzielibyśmy wolontariuszki, ale czy tylko? Opiekowały się wygnańcami, jak mogły, opatrywały, poiły, karmiły, pocieszały, próbowały pomagać. Ludzie podawali im karteczki z wiadomościami, dla rodzin i przyjaciół, znajomych.
Przeznaczenie, czy splot okoliczności sprawił, że Pruszków to moje rodzinne miasto. Tutaj, na ulicy Cichej 10, obecnie numer 4, mieli dom moi Dziadkowie po kądzieli, Józef i Apolonia Hlasny, u Nich się właśnie urodziłam. Cicha to krótka uliczka, dosłownie vis-a-vis głównej bramy warsztatów kolejowych, czyli Dulagu 121. Sanitariuszki dwoiły się i troiły, żeby wyprowadzić z obozu, oczywiście nielegalnie, jak najwięcej Warszawiaków. Tak moją Matkę, ubraną w biały fartuch, z czerwonym krzyżem na rękawie, jaki nosiły sanitariuszki, miała wyprowadzić jedna z nich. Dzieci można było pod jakimś pretekstem wyprowadzać legalnie. Ja, więc, trzymana za rękę przez sanitariuszkę, szłam do bramy wyjściowej. Za nami, w pewnej odległości, szła moja Mama ze swoim Aniołem Stróżem. Próbowałam oglądać się za siebie, czy moja Mama naprawdę za mną idzie, ale moja przewodniczka upominała mnie, żebym tego nie robiła, bo strażnikowi przy bramie wyjściowej może się to wydać podejrzane. Dotarłyśmy wreszcie do budki wartownika, moja opiekunka coś wartownikowi tłumaczyła i otworzył dla nas bramę, wypuścił z obozu. Zostałam ocalona. W ten sposób, symbolicznie, narodziłam się w Pruszkowie po raz drugi.
Dom dziadków Krystyny Czerny - Józefa i Apolonii Hlasny w Pruszkowie, przy ul. Cichej 4, w którym ukrywali się Warszawiacy ocaleni z obozu DULAG 121 w sierpniu 1944 r.
Jak już mówiłam, ulica Cicha, na której stoi dom moich Dziadków, jest vis-a-vis głównej bramy obozu Dulag 121, przez którą właśnie przeszłam. To, co zobaczyłam, przeszło wówczas moje oczekiwania i dodało mi skrzydeł. Puściłam dłoń mojej wybawicielki i rzuciłam się pędem przed siebie, przewracałam się, padałam, wstawałam i znowu pędziłam. Przed naszym domem stali, bowiem moi Dziadkowie i mój Ojciec, o którym od chwili wyjścia z piwnicy z Warszawy nic nie wiedziałam. Udało mu się także wcześniej wyjść z obozu, dorosła osoba, sanitariuszka moja, nie mogła mnie dogonić. Mój Ojciec, inwalida wojenny z 1939 roku, kulejąc, także biegł w moją stronę. Wreszcie dopadliśmy do siebie, a za moment także moi Dziadkowie. Niewyobrażalnej radości nie sposób opisać. Zaraz, także, nadeszła Mama. Moja wybawicielka, upewniwszy się, że wydała dziecko właściwej rodzinie, uściskana przez nas w podzięce, szybko wróciła do obozu, ratować następnych nieszczęśników. A ja nawet nie pamiętam jej imienia, tak jak nie znamy osoby, która uratowała moją Mamę. Wartownik zgłaszał jakieś pretensje do sanitariuszki, prawdopodobnie moja Mama była kolejną uratowaną przez nią osobą. Ta, więc, bez namysłu, zdjęła z palca swoją ślubną obrączkę i oddała chciwemu żołdakowi, który wtedy otworzył przed moją Mamą bramę do wolności. A ta wielka duchem kobieta, młoda sanitariuszka, ochotniczka, wypchnęła tylko Mamę za bramę a sama szybko wróciła do obozu. Mama zdążyła tylko krzyknąć „dziękuję!”. Może żyje ktoś, kto słyszał tą niecodzienną, wyjątkową historię o kobiecie, która bez mrugnięcia okiem oddała swoją bezcenną pamiątkę, symbol swojego małżeństwa, aby uratować życie zupełnie obcej osobie. Jej odwaga, bezinteresowność, poświęcenie, to cechy wyjątkowe i niepowtarzalne. One wszystkie, bezimienne, anonimowe, tak pracowały. Nie, po trzykroć nie!!! To nie praca, to poświęcenie, misja, patriotyzm, oddanie siebie innym, zupełnie nieznanym ludziom, potrzebującym ocalenia. Wiedziały, co im za to grozi, chwała Im za to. W naszych sercach stała obecność, a tam, na górze, piękne miejsce. Nasza ucieczka z Dulagu 121 była wielką radością dla nas i naszych bliskich. Jednak wiedzieliśmy, że w obozie może się znaleźć także Siostra mojego Ojca, z dwoma paroletnimi synkami. Z okien naszego domu było widać pociągi, którymi z Dulag 121 wywożono Warszawiaków do rzeszy, albo do hitlerowskich obozów śmierci. Działało to na wszystkich niesamowicie przygnębiająco. Uruchomiono więc wszystkie możliwe kontakty, aby i ich można było uratować i tak się stało. Po jakimś czasie i oni zapukali do naszych drzwi. Rodzina była w komplecie. Dziadkowie jednak przygarniali także znajomych i innych potrzebujących schronienia. Nikt nie zważał na ciasnotę i minimalne porcje żywnościowe. Wszyscy byliśmy biedakami.
Uratowani z obozu Warszawiacy byli jednak ciągle ścigani przez hitlerowców. Stałe łapanki i obwieszczenia nakazujące, pod groźbą kary śmierci, uciekinierom, nie, nie uciekinierom, a wygnanym, wypędzonym z ich domów Warszawiakom, zgłoszenie się do niemieckich posterunków. Było to stałe zagrożenie dla nas i osób przechowujących nas. W domu Dziadków był stale otwarty strych, w którego oknie nieustannie ktoś czuwał. Może nadchodzą Niemcy? Wtedy wchodziliśmy po drabinie w szparę pod dachem, drabinę do naszej kryjówki wciągał ze wszystkimi mój Ojciec, a Mama trzymała mnie wtuloną w siebie i pilnowała, żebym, broń Boże, nie kichnęła, nie zakaszlała, czy nawet poruszyła się, żeby węszący hitlerowcy nie domyślili się, że mogą się w tej szparze ukrywać „polscy bandyci”. Wtedy wszystkich rozstrzelano by na miejscu. Aby usprawiedliwić otwarty strych, ktoś wieszał na sznurkach mokrą bieliznę. Nie wiem, czy ktokolwiek dzisiaj jest w stanie wyobrazić sobie, co wtedy przeżywali ukrywani i ukrywający ich. Te koszmary wracają, powodując palpitacje serca i paraliżujące przerażenie na samą myśl, że takie sytuacje mogłyby się powtórzyć. Nie chcąc narażać bliskich i samych siebie, wszyscy ukrywający się u Dziadków Warszawiacy, zaczęli się gdzieś przemieszczać.
Ja z Rodzicami wylądowaliśmy w Krakowie. Nie znam adresu, wiem, że to był stryszek, zbite z desek prymitywne legowisko, zimno. W małym okienku na dachu gałązka świerku. Okres Bożego Narodzenia. Ojciec szukał jakieś pracy i jedzenia. Ja z Mamą, robione ręcznie przez nas jakieś ozdoby choinkowe, lamety, anielskie włosy, sprzedawałyśmy stojąc na mrozie na ulicy Lubicz i pod Sukiennicami. Teraz przydał się mój kożuszek, w którym wyszłam ze schronu w piwnicy naszego domu, w Warszawie. Ale nie na wiele. Do publicznej toalety w Sukiennicach chodziłyśmy się ogrzać i potem znowu, na ulicę, zarobić parę groszy na chleb. Nadal nie wolno nam się było przyznać, że jesteśmy wygnańcami z Warszawy. Ale ludzie i tak wiedzieli, albo się domyślali i kupowali od zmarzniętej matki z dzieckiem nasze ozdoby choinkowe. Wśród dobrych ludzi zdarzają się, jak zwykle, wyjątki. Homo homini lupus est. Nawet dzikie zwierzęta kierują się innymi zasadami. Którejś nocy jeden z sąsiadów uprzedził nas, że inny sąsiad zgłosił Niemcom naszą obecność. Spakowaliśmy, więc swój węzełek i jakoś udało nam się uciec.
Nie pamiętam dobrze, jak to się stało, ale jechaliśmy osobowym pociągiem, na stacjach były punkty PCK z pomocą lekarską i żywnościową dla podróżnych. Na którejś stacji Ojciec wysiadł ze mną z pociągu, żeby w takim punkcie PCK dziecko, to znaczy ja, dostało coś do zjedzenia. Mama została w wagonie, pilnując miejsca i naszego węzełka z dobytkiem. Pociąg miał mieć dłuższy postój na tej stacji. Czekamy z Ojcem w kolejce po żywność, a tu nagle pociąg rusza. Lokomotywa parowa ciągnie wagony powoli, ale przecież odjeżdża. Ojciec, trzymając mnie za rękę zaczął, utykając, gonić pociąg, wołając „zatrzymać pociąg! Zatrzymać pociąg!”. Nic te okrzyki jednak nie dały, ale kolejarz stojący na końcu pociągu uspokoił nas, że lokomotywa musi nabrać wody i pociąg zaraz wróci na peron. Nie zostawało nam nic innego, jak uwierzyć kolejarzowi i czekać. Rzeczywiście, napojona lokomotywa ze swoimi wagonami po jakimś czasie wróciła. Mama równie przerażona jak my wyglądała przez okno, a my z Ojcem, czym prędzej wsiedli do pociągu, rezygnując z oferty punktu PCK. Tak, z przygodami, teraz śmiesznymi, wtedy nie, dotarliśmy do Kazunia pod Warszawą. Tu przygarnęli nas, znowu, dobrzy ludzie, pozwolili zamieszkać w swoim gospodarstwie, nakarmili, ogrzali, okazali serce. Nie znam ich nazwiska. Pamiętam leżące pod ścianą chałupy drewniane bele, na których siadaliśmy, przyglądałam się malutkim kurczaczkom i kaczuszkom, słuchaliśmy rechotania żab i klekotu boćka, który miał gniazdo na drzewie rosnącym w rogu podwórka. Co za spokój i błogość, w porównaniu z tym, co niedawno przeżywaliśmy. Czy to się rzeczywiście działo? W tymże Kazuniu, od 1 kwietnia do 30 czerwca 1945 roku, a więc jeszcze w czasie wojny i okupacji hitlerowskiej, moja Mama, która w 1934 roku ukończyła wydział filozoficzno-humanistyczny Uniwersytetu Warszawskiego, podjęła pracę, cytuję: „Nauczycielki w szkole powszechnej II stopnia, w Kazuniu polskim, gmina Cząstków, powiatu warszawskiego”, koniec cytatu. To cytat z umowy o pracę, którą Mamy do tej pory, oryginał, zniszczony trochę, bo nadgryzł ją ząb czasu, ale traktujemy prawie jak relikwię, bo to dowód, że Polak się nie poddaje. Pamiętam tę szkołę, mieszczącą się w większej izbie jakiegoś domostwa i Pana Woźnego, który ręcznym dzwonkiem obwieszczał początek i koniec lekcji. Czasem któryś z uczniów dostępował zaszczytu i wyróżniony przez pana woźnego, pęczniejąc z dumy, trzymając w wysoko podniesionej ręce ten dzwonek, wyręczał w tym dzwonieniu pana woźnego. Wszystkie dzieci zazdrościły temu wyróżnionemu i z otwartymi buziami przyglądały się dzwonkowi i dzwoniącemu. Nie pamiętam, żeby mnie udało się, choć dotknąć dzwonka. Inne dzieci były odważniejsze i bardziej bojowe w walkach o dzwonek. Oby tylko takie walki przyszło nam staczać w życiu.
Miałam 7 lat, nie brałam udziału w walkach powstańczych, bo byłam za mała, ale to, co przeżyłam, zostanie we mnie już na zawsze. Co roku, dzień 1 sierpnia przeżywam bardzo osobiście. Wspiera mnie we wszystkim mój Syn, który, mimo, że urodził się na Śląsku, czuje się Warszawiakiem, co mnie bardzo cieszy. Nasiąknął, bowiem opowieściami o Warszawie i wspomnieniami z tamtych lat, słyszanymi od Dziadków i trochę ode mnie. Bardzo ważną i cenną pamiątką jest dla nas okolicznościowy medal „Dla wypędzonych z Warszawy, przez okupanta niemieckiego w dniach Powstania Warszawskiego 1944 roku”. Medal ten otrzymałam w 2011 roku. Tak jak papierośnica mojego Ojca, tak i ten medal zostanie pamiątką i symbolem przeżytego przez naszą rodzinę Powstania Warszawskiego 1944 roku. Porównując, w przenośni, moje dosyć już długie życie do pociągu, który jedzie w tylko sobie znajomym kierunku, mogę powiedzieć, że mój pierwszy wagon, ale za to z podwójnym miejscem, do którego wsiadłam w 1937, a potem w 1944 roku, stał na przystanku Pruszków. Następny wagon czekał na mnie w Katowicach, gdzie zdałam maturę i urodziłam syna. Przesiadkę miałam w Krakowie i w Pszczynie, którą wspominać będę zawsze najmilej, ze względu na wspaniałych, bezinteresownych, serdecznych ludzi dla mnie, obcej „gorolki”, jak nazywali przybyszy spoza Śląska. Ostatni wagon przywiózł mnie do Wrocławia. Tu urodziły się moje wnuki i tu, prawdopodobnie, wysiądę na ostatnim przystanku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz