12 sty 2018

Biuletyn Nr 34, styczeń 2018



O Stowarzyszeniu Dzieci Powstania 1944
KONTAKT: 04-083 Warszawa, ul. Igańska 26 m. 38 sdpw44@gmail.com
     Nr konta SDPW1944 w Banku Gospodarki Żywnościowej (BGŻ): 10 2030 0045 1110 0000 0395 9950



  MISJA STOWARZYSZENIA


Rodzice nasi walczyli i ginęli w PW 44’ za wolną i szczęśliwą Polskę.

Rolą naszą, Dzieci ’44 jest nie tylko pamiętać o horrorze warszawskiej Hiroszimy, ale przypominać, co z tego wynika dla współczesności. Doświadczyliśmy życia w niepokoju, życia na przetrwanie oraz życia w niezdrowiu. Aczkolwiek wielu z nas wyszło z tej gehenny zahartowanymi i osiągnęło wysokie cele swego życia, ale …to raczej mniejszość z nas? I dlatego mamy prawo pytać, mamy prawo szukać odpowiedzi, mamy prawo zastanawiać się czy ofiara nie była daremną, czy cena nie była za wysoką.


A także mamy prawo oceniać czy Rodziców ofiara nie poszła na marne z punktu widzenia tego, jak następne pokolenia realizują polską rację stanu, którą jest bezpieczeństwo w oparciu o dobre stosunki z sąsiadami i mocne sojusze a także oceniać jak realizowana jest strategia wolności i zachodniej demokracji, w tym i sprawiedliwości.




     Sympozja, wystawy, spotkania: Co się dzieje w Muzeum        Powstania Warszawskiego, w Warszawie, w Polsce i na świecie.

Baza Ofiar Cywilnych. Muzeum Powstania Warszawskiego prowadzi bazę ofiar cywilnych, link tutaj. Pomóż uzupełnić listę.

Zaproszenia Muzeum Dulag



„Wszystko zwyczajnie” - Stawisko Iwaszkiewiczów w czasie wojny i pokoju

Muzeum Dulag 121 serdecznie zaprasza na spotkanie poświęcone postaci Jarosława Iwaszkiewicza i jego działalności w czasie II wojny światowej. Naszym gościem będzie dr Radosław Romaniuk, autor biografii pisarza zatytułowanej Inne życie, której drugi tom ukazał się właśnie nakładem wydawnictwa Iskry. Zapraszamy do siedziby Muzeum przy ul. 3 Maja 8a w niedzielę, 14 stycznia na godz. 15.00.


W czasie II wojny światowej Anna i Jarosław Iwaszkiewiczowie czynnie zaangażowali się w życie konspiracyjne, m.in. udzielając pomocy materialnej i schronienia osobom poszukiwanym, a w szczególności przedstawicielom środowisk artystycznych. Stawisko stało się dla ludzi kultury azylem – miejscem, gdzie mogli odetchnąć od trudów okupacyjnego życia. Podczas Powstania Warszawskiego schronienie w posiadłości Iwaszkiewiczów znajdowali uchodźcy z Warszawy oraz osoby wyprowadzone z obozu przejściowego w Pruszkowie, wśród nich wiele osób z polskiego środowiska artystycznego i literackiego uratowanych m.in. dzięki działalności Eryka Lipińskiego, który był w stałym kontakcie z Jarosławem Iwaszkiewiczem. W sumie w okresie od sierpnia 1944 r. do stycznia 1945 r. w Stawisku schronienie i opiekę znalazło kilkadziesiąt osób. Literaturoznawca dr Radosław Romaniuk, autor dwutomowej biografii Iwaszkiewicza Inne życie opowie o życiu Stawiska – rezydencji w której Iwaszkiewiczowie mieszkali od 1927 roku aż do śmierci, w trakcie II wojny światowej i w latach powojennych.

Ferie 2018 w Muzeum DULAG 121
„Budujemy nasze muzeum!”

Muzeum Dulag 121 zaprasza dzieci w wieku od 7 do 12 lat na pełen niespodzianek cykl sześciu warsztatów tematycznych „Budujemy nasze muzeum!”. Podczas nich  tajemnicze życie muzeum poznamy „od podszewki”. Prosimy o zapisywanie dzieci do 10 stycznia 2018 - telefonicznie bądź mejlowo: 758-86-63 lub 696-591-295, dulag@dulag121.pl. Szczegółowy plan dostępny na: www.dulag121.pl.

Ferie zimowe w Muzeum Dulag 121 „Budujemy nasze muzeum!” to nie tylko okazja do zdobycia wiedzy i nabycia nowych, praktycznych umiejętności, lecz także poznania nowych przyjaciół. Serdecznie zapraszamy na sześć spotkań, które odbędą się między 16 a 26 stycznia 2018 r. 


Zaproszenie
Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 w porozumieniu z Muzeum Powstania Warszawskiego i Instytutem Pamięci Narodowej organizuje sesję naukową „Powojenne losy Dzieci Powstania Warszawskiego. Nie jest to w każdym przypadku łatwe - podczas gdy my pracujemy społecznie, instytucje zatrudniają urzędników. 
Niewiele czasu, może tylko kilka lat, pozostaje do zebrania relacji o dalszym życiu ludzi dotkniętych w dzieciństwie wojenną traumą. Zebrane wspomnienia będą naszym dobrem narodowym, a zarazem będą wykorzystane w badaniach w dziedzinach historii i nauk społecznych.
Dzięki działaniom pana Jerzego Mireckiego w roku 2012 wydana została książka „Dzieci 44” zawierająca wspomnienia warszawskich dzieci z okresu powstania. W tym roku ukazało się jej drugie wydanie.
Dziś czas na uzupełnienie tych wspomnień.
Zapraszamy dzieci powstania do spisania swoich wspomnień z okresu powojennego. 
Forma wspomnień może być całkowicie dowolna, tak samo jak okres czasu którego wspomnienia dotyczą. Może to być czas zaraz po zakończeniu Powstania a może to być relacja pokrywająca kilka dziesięcioleci. W miarę ich napływu wspomnienia będą udostępniane (za zgodą autora) w Biuletynie Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944, a po zakończeniu akcji zamierzamy spowodować wydanie ich w formie książkowej.
Prosimy o odpowiedź mejlową (nawet jeśli jest negatywna) – do przesłania jej wystarczy przecież kilka kliknięć.

Zamieszczony kwestionariusz dziecka powstania (kliknij tutaj) pomoże w oragnizowaniu wspomnienia.
Z Wyrazami Szacunku

Profesor Andrzej Targowski,
Honorowy Przewodniczący Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944,

Jerzy Mirecki,
Autor książki Dzieci 44,

Dr Andrzej Olas,
Dr Wojciech Łukasik,
Profesor Roman Bogacz,
Ewa Chrzanowska,
Maria Nielepkiewicz,
Wiesław Winkler
Za Zarząd Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944.

Co dzieje się w Stowarzyszeniu:
Wzbogaca się baza naszych wspomnień. Dziś zamieszczamy comiesięczny felieton honorowego prezesa Stowarzyszenia, profesora Andrzeja Targowskiego, dalszy ciąg wspomnienia p. Jacka Krzemińskiego i tekst profesora Agnieszki Muszyńskiej. W następnych numerach Biuletynu zamieścimy relacje pp. Kijkowskiego, Komorowskiego, Rudzińskiego, Charkiewicz.
Mamy stronę internetową na Facebooku. Szukaj pod  @DzieciPowstaniaWarszawskiego.  



Widziane z krzesła Honorowego Prezesa 
profesora Andrzeja Targowskiego, Nr 32

Polska znów „chorym człowiekiem Europy”?


       Powstanie trwa nadal.  Od czasu gdyśmy wąchali proch a dymy przysłaniały nam słońce w wówczas upalnej Warszawie upłynęło już 74 lata. W tych długich latach albo byliśmy zniewoleni w PRL-u, albo klęczeliśmy po wejściu do Unii Europejskiej. Od niedawna dowiadujemy się, że powstajemy znów z kolan i że „Niemiec nie będzie już nam więcej pluł w twarz.” Podobnie Francuzi, nie będą nam już uwodzić kobiet, zwłaszcza, że nie umieją posługiwać się tak dobrze widelcem jak my. W samej rzeczy to my ich teraz bierzemy na widelec i ośmieszamy ich gościnność wobec obcych i samookaleczanie się w imię humanizmu. A wizytujący Centralną Europę prezydent Francji Emanuel Macron omija Polskę, bo się nas boi.

      Demokracja na rozstajach.  Zgadzamy się z W. Churchillem, że demokracja ma wady, ale nie zgadzamy się z nim, że nie ma lepszego systemu politycznego w świecie. Myśmy taki system wymyślili w Polsce teraz i chyba trzeba go nazwać rynkową demokracją z polskim charakterem, na wzór obecnego modelu chińskiego, zwanego rynkowym socjalizmem z chińskim charakterem. Oba te systemy są podobne, łączy je ów „charakter,” tzn. rządy autorytarne silnej ręki. Stało się tak dlatego, że liberalna demokracja po 1989 r. nie zdała egzaminu wśród Polaków. Jak głoszą oficjele rządy po tym roku a zwłaszcza wejście Polski do Unii Europejskiej doprowadziło, naszą Ojczyznę do ruiny. Z tego powodu trzeba wziąć Polaków za uzdę i po kawaleryjsku pokierować ich życiem tak by byli uczciwi i wiedzieli co mówić i co robić. Marszałek Piłsudski też tak myślał i działał po 1926 r? A od 1938 r. (Zaolzie) Polska była w izolacji……aż do 1997 (NATO) i 2004 (UE).
    
     New York Times z dnia 11 stycznia 2018 r. ogłasza memoriał pt. Walka o Polskę. Tekst stwierdza, że Zachód nie zgadza się z pełzającą rewolucją jaka ma obecnie miejsce w Polsce i wobec tego powinien intencjonalnie i skutecznie wyizolować Polskę i sprowadzić dyplomatyczne kontakty do minimum, także w systemie obronnym NATO. Dziennik argumentuje, że Zachód ma bronić wartości a nie terytorium, a nie wydaje się, żeby polski rząd wycofał się ze swych reform. Zdaniem dziennika nie tylko Polska ale zagrożone są także wartości Europy i Zachodu. W sytuacji, gdy Stany Zjednoczone zajmują się sobą i znajdują się jakby w przededniu wojny z Koreą Północną, to Europa musi sama poradzić sobie z Polską.

    Powstańczy syndrom.   Kolejny raz Polska staje w obliczu konfliktu. W 1944 walczyliśmy w Powstaniu (niepotrzebnie moim zdaniem) a teraz w III RP przywołujemy Solidarność Walczącą do kolejnego boju. Dlaczego? Liczę, że czytelnik wie dlaczego. Współczuję Rodakom, a szczególnie nam Dzieciom PW, że dożyliśmy znów tak ryzykownych czasów. Współczuję także tym polskim liderom, którzy chcą wygrać te starcie z Zachodem. Szkoda mi ich, jeśli wygrają to Polska przegra, jak to stało się po 1795 i 1939 roku. Okazuje się, że nie umiemy wyciągać lekcji z historii. Wolimy być izolowani i zamiast cieszyć się z dobrej koalicji wolimy narzekać. Moim zdaniem lepiej z mądrym (Zachodem) stracić aniżeli z głupim (Wschodem) zyskać – żyjemy w czasach globalizującego się świata. Czyli świata nieizolowanego, gdzie granice mają znaczenie wirtualne a nie realne. Obawiam się, że W. Churchill mógłby raz jeszcze powiedzieć, że „Polska jest chorym człowiekiem Europy.”

                                                                                                                                                Andrzej Targowski                                                                                                                                        


Moje Wspomnienia, 1939 - 1945, 


część 3/4    


Jacek Krzemiński      

Na naszej ulicy, Lwowskiej, było stosunkowo spokojnie. Od czasu do czasu słychać było strzały w okolicy Politechniki i wybuchy bomb oraz pocisków artyleryjskich dalej w Śródmieściu. Coraz częściej dochodziły odgłos wyrzutni rakietowej, krowy”, który brzmiał jak ryk krowy. Zaczynało brakować jedzenia. Naszym głównym pożywieniem była kasza z sokiem malinowym i trochę chleba, który piekła moja Matka. Mięso skończyło się po paru dniach, trochę dłużej mieliśmy boczek, który Matka kroiła w cienkie plastry i smażyła na patelni. Raz tylko w ciągu dwóch miesięcy Powstania, gdzieś w połowie września, zaprosiła nas na obiad z siekanymi kotletami przyjaciółka mojej Matki. Mięso było prawdopodobnie psie. Na naszym (drugim) podwórku, gdzieś w połowie okupacji, administracja domu postanowiła wykopać studnię. Dzięki temu po tym, jak przestały działać wodociągi miejskie, nie mieliśmy problemu z wodą. Ze studni korzystali też mieszkańcy innych domów, a na podwórku bez przerwy stał ogonek ludzi z kubłami po wodę.
Parę razy odwiedzała nas Halszka Krzemińska, moja siostra stryjeczna, która brała udział w Powstaniu jako łączniczka w Śródmieściu, gdzieś w okolicach Placu Napoleona. To właśnie Halszka przyniosła tragiczną wiadomość o śmierci Andrzeja. Otóż 13-go sierpnia na Starym Mieście, Niemcy porzucili mały czołg przy barykadzie przy ulicy Podwale. Powstańcy wprowadzili ten czołg na ulicę Kilińskiego, gdzie zebrał się przy nim tłum ludzi, a w śród nich żołnierze kompanii harcerskiej Batalionu Gustaw. Wśród nich - obaj moi bracia. Czołg był pułapką i wkrótce nastąpił wybuch. Zginęło masę ludzi.  Andrzej został ciężko ranny i wkrótce zmarł w szpitalu.
Wojtek też był ranny i znalazł się w szpitalu w piwnicy przy ulicy Kilińskiego. Szpital został wkrótce zasypany w wyniku bombardowania, ale udało się rannych odkopać. Tuż przed upadkiem Starego Miasta Wojtek mógł już chodzić i kanałami przedostał się do Sródmieścia i umieszczono go w szpitalu przy ulicy Śniadeckich, naprzeciwko naszego domu. Tak więc we wrześniu Wojtek był blisko nas i dużo czasu spędzał w domu. Miał lewą rękę w gipsie i ranę na nodze, nie licząc mniejszych zadrapań.
.  
                                             .
Tablica w Muzeum Powstania

W drugiej połowie września nad Warszawą pokazały się amerykańskie samoloty i wielka liczba spadochronów. Staliśmy na podwórku naszego domu i patrzyliśmy na niebo, ciesząc się, że to może koniec Powstania, że to nadchodzące wyzwolenie. Niestety radość była krótka, samoloty odleciały i nic się nie zmieniło. Zaczęły się też pokazywać na niebie samoloty sowieckie. Któregoś dnia, kiedy siedziałem w oknie naszego mieszkania, nagle zobaczyłem nisko lecący samolot z czerwoną gwiazdą na boku kadłuba.
W przylegającym do naszego domu budynku Wydziału Architektury Politechniki była kwatera Batalionu Golski. Któregoś dnia zorganizowano tam występy artystyczne, na które zaproszono mieszkańców pobliskich domów. Poszedłem na te występy, śpiewał chór, były jakieś skecze. Był to moment, kiedy wydawało się, że nie ma wojny, okupacji, Powstania, że już jest znowu wolna Polska. Niestety, tak nie było.
           
 Powstańcy na ulicy Lwowskiej przed budynkiem Wydziału Architektury.
Z prawej strony widać kawałek naszego domu, Lwowska 10.

Pod koniec września, nad naszą stosunkowo spokojną ulicą, pokazały się niemieckie samoloty i zaczęły zrzucać bomby. Byłem w tym czasie z rodzicami w naszym mieszkaniu na trzecim piętrze. Zdążyliśmy zbiec do schronu w piwnicy, kiedy spadły bomby na sąsiedni dom przy Lwowskiej 8. Do dziś pamiętam straszliwy huk, ciśnienie w uszach, kołysanie ziemi i pył, który wypełnił piwnicę i na końcu krzyk ludzi. Wydawało się, że to nasz dom został trafiony, nie wiedzieliśmy jeszcze, że bomba uderzyła w dom sąsiedni. W czasie tego nalotu na podwórku, jak zwykle, stała kolejka ludzi z kubłami po wodę i wiele z tych ludzi zostało zabitych. Nasz dom był pokryty dzikim winem, które wybuch bomby zerwał. W mieszkaniu wyleciały szyby, a i wszystko zostało pokryte pyłem. Parę dni później dowiedzieliśmy się o końcu Powstania.


Pierwszy raz w Pruszkowie.

Po kapitulacji Powstania Warszawskiego zostaliśmy wypędzeni z naszego domu. Nie było wiadomo dokąd nas Niemcy zaprowadzą. Szliśmy w niekończącym się tłumie ludzi, razem z innymi mieszkańcami naszego domu, ulicą Nowowiejską do Aleji Niepodległości, Aleją Niepodległości do Wawelskiej, Wawelską do Grójeckiej i w końcu przez Ochotę na Dworzec Zachodni. Wzdłuż naszej drogi stali, rozstawieni co paręset metrów, żołnierze w niebieskich mundurach Luftwaffe i pilnowali żeby ktoś nie uciekł. Po drodze wszędzie zburzone albo spalone domy, gdzieniegdzie spalone zwłoki ludzkie. Na Ochocie straszny i przygnębiający swąd spalonych domów. Po krótkim pobycie na Dworcu wsadzono nas do wagonów towarowych i niedługo znaleźliśmy się w obozie Durchgangslager 121 w Pruszkowie. Umieścili nas w hali remontowej, betonowa podłoga i szyny, między szynami głębokie kanały do naprawy wagonów. Tam, na betonie spędziliśmy noc.

       Hala w Pruszkowie

Noc była niespokojna, ciągle jęki i krzyki. Rano przyszły kobiety z RGO (Rada Główna Opiekuńcza) i dostaliśmy coś ciepłego do picia, chyba kawę zbożową, i kawałek chleba. W naszej grupie z Lwowskiej 10 była pani doktor Bałurska, która zaraz po przybyciu do obozu zabrała się za organizowanie szpitala. Pacjentami byli głównie mieszkańcy naszego domu. Dla każdego wymyśliła jakąś chorobę, młode kobiety przerobiła na pielęgniarki, które założyły białe opaski z namalowanym na nich pomadką czerwonym krzyżem. W hali znalazła też parę naprawdę rannych i chorych osób, niektóre leżące na noszach, i te osoby doktor Bałurska również włączyła do naszego szpitala. Zaczęła też pertraktacje z Niemcami o wypuszczenie swojego szpitala z obozu i przewiezienie go do pobliskiego Milanówka. Myślę, że w tych pertraktacjach uczestniczyli ludzie z Polskiego Czerwonego Krzyża, którzy w obozie pomagali jak mogli. Już następnego dnia akcja pani Bałurskiej udała się i cały nas szpital opuścił obóz i kolejką EKD (Elektryczna Kolejka Dojazdowa, obecnie WKD – Warszawska Kolej Dojazdowa) miał się przenieść do Milanówka. Czerwony Krzyż zorganizował kilka furmanek, na które załadowano tych naprawdę chorych i rannych, reszta szła na piechotę obok furmanek. Pod eskortą niemieckiego żołnierza z karabinem, jakiegoś prawie staruszka, ruszyliśmy przez Pruszków na stację kolejki. Ja szedłem z moim przyjacielem Wiesiem Szlenkiem obok furmanki, na której leżał na noszach jakiś mężczyzna z nogą w gipsie. Nagle furman, który szedł z nami obok furki, dał mi lejce i powiedział, że za chwilę wraca. Szliśmy dalej, koń nie sprawiał mi kłopotu ani nie wymagał ode mnie prowadzenia, szedł za poprzedzającą nas furmanką. Po kilku minutach furman wrócił i wręczył mi i Wiesiowi po wielkim kawałku kiełbasy. Szliśmy dalej jedząc tę kiełbasę, pierwsze mięso po przeszło dwóch miesiącach postu. Przez te ostatnie dwa miesiące naszym pożywieniem była kasza „okraszona” sokiem malinowym. Na początku jeszcze były kartofle i kawałek boczku, który się skończył po paru dniach. Ta kiełbasa to był prawdziwy raj. Do dziś, kiedy jem zwyczajną, wędzoną kiełbasę, przypomina mi się smak kiełbasy z Pruszkowa. Dotarliśmy do stacji kolejki i załadowano nas do wagonu. W wagonie nadal był ten żołnierz, który miał nas pilnować, aż do celu podróży. Ale po drodze zdrowi „pacjenci” uciekali z pociągu na stacjach w drodze do Milanówka. Moi rodzice i ja uciekliśmy w Zachodniej Podkowie Leśnej. Niemiecki żołnierz nie reagował na te ucieczki, pewnie nie rozumiał po co on w tej kolejce EKD jest. W Podkowie udaliśmy się do willi doktora Lilpopa, przyjaciela moich rodziców, gdzie spędziliśmy parę tygodni aż do wyjazdu do Krakowa.


Drugi raz w Pruszkowie.

Mój drugi pobyt, a raczej wizyta, w obozie w Pruszkowie, to prawie trudna do uwierzenia historia. Po zakwaterowaniu w domu doktora Lilpopa mój Ojciec zaczął się starać o pracę w Banku Emisyjnym w Krakowie. Pod Krakowem, w Bieżanowie, mieliśmy rodzinę, u której mieliśmy przemieszkać do końca wojny. Jednak, aby wyjechać do Krakowa, musieliśmy mieć dokumenty z krakowskiego oddziału Banku. W okresie oczekiwania na te dokumenty mój Ojciec został aresztowany przez Niemców w łapance na przystanku kolejki EKD w Podkowie i jako bezrobotny znowu wsadzony do obozu w Pruszkowie, gdzie czekał na wywiezienie na roboty do Niemiec. Wieść, że jest w obozie i w którym baraku, przyniosła nam jakaś nieznajoma kobieta z PCK czy też z RGO, która pracowała w obozie. W parę dni po aresztowaniu Ojca, przyszły papiery z Banku w Krakowie o jego zatrudnieniu i zezwolenie na przejazd koleją. Aby wyjść z obozu, te dokumenty miał Ojciec pokazać w biurze Gestapo w obozie. Jak nas poinformowała ta kobieta pracująca w obozie, biuro mieściło się w zielonym wagonie kolejowym w środku obozu. Powstał więc problem jak te papiery do obozu dostarczyć. Moja Matka znalazła na to rozwiązanie: pójdziemy do obozu, znajdziemy tam Ojca i mu je wręczymy, a on już sam załatwi z Niemcami, żeby go wypuścili. Matka wzięła mnie ze sobą mówiąc, że jak nas w obozie zatrzymają, to wszystkich razem. Już pisałem, że Moja Matka mówiła doskonale po niemiecku z berlińskim akcentem. Na bramie obozu weszła w długą dyskusję z oficerem SS, chcąc dostać do obozu przepustkę. Niemiec zgłupiał słysząc berliński akcent mojej Matki, tłumacząc, że przepustek do obozu na bramie się nie wydaje. Matka go wreszcie zwymyślała, Niemiec jeszcze bardziej zgłupiał, zaczął się śmiać i do obozu nas wpuścił, obiecując, że będzie cały czas na bramie i nas wypuści. I tak weszliśmy do obozu, ale znalezienie Ojca było nie lada problemem. Wiedzieliśmy tylko numer jego baraku. W drodze do baraku zatrzymał nas żołnierz z jednostki rosyjskiej. Tu przydała się mojej mamie znajomość rosyjskiego z dzieciństwa w Warszawie. Zaczęła do niego głośno i zdecydowanie mówić, żeby się odczepił i to pomogło, żołnierz nas przepuścił. W baraku Ojca nie było, ale dowiedzieliśmy się, że jest gdzieś w obozie na robotach. Jednak gdzie go szukać? Matka zdecydowała się więc pójść do biura Gestapo, ale szukając tego zielonego wagonu nagle zobaczyliśmy Ojca. Był przerażony, myśląc, że nas też do obozu wsadzili. Oddaliśmy mu papiery, Ojciec został w obozie, a my sami zaczęliśmy wracać. W drodze, już w pobliżu bramy, zobaczyliśmy jadącego na rowerze „znajomego” oficera. Jechał, śmiał się i kiwał nam ręką. Kolejnym problemem stało się wyjście z obozu, gdyż „znajomego” na bramie już nie było. Ale zakończenie okazało się groteskowe. Gdy przechodziliśmy przez bramę, stojący na warcie żołnierz, który pewnie nas pamiętał z dyskusji z oficerem przy wejściu do obozu, nagle stanął na baczność i śmiejąc się zasalutował. I tak, byliśmy znowu na wolności.


Ale to nie koniec historii. Nasze zezwolenie na wyjazd do Krakowa było ważne tylko przez krótki okres czasu. Termin wyjazdu coraz bliżej, a Ojciec z obozu nie wraca. Wreszcie Matka kupiła bilety i zdecydowała się na wyjazd bez Ojca. Rano poszliśmy na przystanek EKD, aby pojechać do Grodziska, a stamtąd koleją do Krakowa. Kolejka przyjechała pełna ludzi, my z naszymi tobołkami wpychamy się do drzwi wagonu, a z drzwi wypycha się Ojciec, którego wreszcie wypuścili z obozu. Tak więc razem pojechaliśmy do Krakowa, a właściwie do Bieżanowa pod Krakowem, do „cioci-babci” Henrysi (Henryka Kopytkiewicz), siostry mojego dziadka Konstantego Krzemińskiego.
                    Jacek  Krzemiński

KONIEC CZĘŚCI 3/4, ciąg dalszy nastąpi.                 

         Pierwszy Dzień Powstania Warszawskiego


Profesor Agnieszka Muszyńska

Była pełnia lata. Mama wróciła wcześniej tego dnia z pracy, bo mieliśmy pójść na naszą
działkę na Polu Mokotowskim. Niemcy “dobrodusznie” zezwolili mieszkańcom Warszawy
na uprawianie roślin na skrawkach ziemi w mieście. Pole Mokotowskie, które było przed
wojną lotniskiem, a także terenem Wyścigów Konnych, już na początku okupacji zamieniło się w wielki ogród, podzielony na małe poletka, gdzie Warszawiacy uprawiali owoce i jarzyny, aby nadrobić okupacyjny niedostatek żywności. Tymczasowość sytuacji dyktowała praktyczne podejście: na działkach nie sadzono drzew, które mogłyby owocować dopiero wdalekiej przyszłości. Ograniczano się do jednorocznych zbiorów. W środku lata polebyło pokryte karłowatymi krzaczkami truskawek, marchewki, groszku, buraków, kapusty, fasolki szparagowej, pomidorów, cebuli, i innych warzyw. Nasza mama, która uwielbiała kwiaty, sadziła więc zawsze trochę nagietek, nasturcji, niezapominajek i pachnącego groszku, aby nam było przyjemnie na działce, i by kolorowymi bukiecikami ożywić trochę okupacyjną surowość naszego bytu. Nie budowano również na polu żadnych „domków”, czy nawet budek.

Mama wraz z moim o cztery lata starszym bratem, sprowadzili z piwnicy rower, obwiesili go torbami przeznaczonymi na zbiory działkowe i we trójkę podążyliśmy z Placu Zbawiciela ulicą Mokotowską w kierunku Pola Mokotowskiego. W naszych wyprawach na działkę rower był niezwykle przydatny. Prowadziło się rower za kierownicę, a na nim, w drodze powrotnej z działki, jechały wypchane, cieżkie torby z plonami. Rower należał do brata. Jako młodzieżowy, rower ten uchroniony został od zarekwirowania przez Niemców.

Nasza działka była dość daleko, na południowej stronie Pola Mokotowskiego. Dzień na Polu Mokotowskim nie różnił się od innych letnich dni. Wielu działkowiczów krzątało się na swoich małych poletkach. Działki nie były ogrodzone, wbite w ziemię paliki z tabliczkami wyznaczały granice “posesji”. Rośliny na naszej działce pięknie wyrosły. Zabraliśmy się do zbierania plonów. Było upalne sierpniowe popołudnie. Nagle rozległy się pojedyńcze strzały karabinowe, potem zaś salwy z karabinu maszynowego. W czasie okupacji w Warszawie przywykliśmy do tych odgłosów, wiedzieliśmy też co one znaczą. Mama natychmiast kazała nam położyć się na ziemi. We trojkę poczołgaliśmy się w kierunku nieco wyższych krzaczków pnącego groszku, podpartego palikami. Kanonada nie ustawała. Mama uspakajała nas, mówiąc, że to dobrze, że to pewno już powstanie się zaczęło, Polacy pokonają Niemców i wyprą ich z Warszawy, a potem z całej Polski. Mama wiedziała o planach powstania w Warszawie, jako lekarz była zwiazana z ruchem oporu.

Mimo logicznych argumentów baliśmy się okropnie. Kule karabinowe padały wokół nas
dosyć gęsto. Obserwowaliśmy jak padając tuż obok, wzbijały fontanny piasku. Jakieś 200
metrów od nas niemiecki żołnierz kierował serie z karabinu maszynowego tam, gdzie tylko zauważył jakikolwiek ruch wśród karłowatych krzaczków. Tego dnia, o czym
dowiedzieliśmy się dużo później, wiele ludzi zostało na Polu Mokotowskim zabitych. Kanonada, która rozpoczęła się o piątej po południu trwała dalej. Około siódmej wieczorem leżenie bez ruchu wśród groszku stało się jeszcze trudniejsze. Chmary komarów zaczęły nas bezlitośnie atakować. Nie było czym się osłonić, nie można było się opędzać. Z zapadnięciem zmroku strzały zaczeły się oddalać. Mama podjęła odważną decyzję: musimy wrócić do domu! Czołgając się zaczęliśmy komasować nasze dobra. Mieliśmy już dwie pełne torby plonów. Jeżeli ta strzelanina rzeczywiście oznaczała Powstanie, nasze jarzyny stanowią ogromne bogactwo, szansę przetrwania, musimy je za-
brać. Przeczekaliśmy jeszcze chyba godzinę. Szczęśliwie noc była ciemna, jedynie rozjaśniana świetlnymi, fluoryzującymi pociskami, które padały sporadycznie wokół nas.

Mama prowadziła objuczony rower, ja z bratem, czołgaliśmy się z tyłu. Droga przez pole bocznymi dróżkami, ciągnęła się w nieskończoność. Co parę minut rower był kładziony na ziemi, a my, przycupnąwszy, nadsłuchiwaliśmy i obserwowaliśmy okolicę. Po przeszło godzinie takiego marszu dotarliśmy do ulicy Polnej, północnego obrzeża Pola Mokotowskiego. Dłuższą chwilę, kryjąc się w krzakach, spędziliśmy na obserwowaniu ulicy. Widać było dwie postacie stojące przy rogu Mokotowskiej. Ulica Mokotowska prowadziła do naszego domu, trzeba było zaryzykować. Podchodzimy bliżej.

– Stać!! – rozległ się okrzyk. Odetchnęliśmy. Polacy. Dwóch żołnierzy Armii Krajowej w cywilnych ubraniach, lecz z biało-czerwonymi opaskami na ramionach potwierdziło, że rozpoczęło się Powstanie.
– Na Mokotowskiej Niemców nie ma, ale na Placu Zbawiciela, przed kościołem, stoi niemiecki samochód pancerny z zapalonymi światłami. Nie strzelają, ale kontrolują okolicę – poinformował nas jeden z powstańców.
– Możecie spróbować przejść do ulicy Szóstego Siepnia, – (nasz dom znajdował się na rogu tej ulicy i Placu Zbawiciela – ale ryzyko jest duże – dodał.

Mieliśmy już spore doświadczenie w podejmowaniu ryzyka. Po przejściach na Polu Mokotowskim nie można było w tym miejscu rezygnować. Mama zdecydowała, że najpierw pójdzie ze mną i rowerem, potem wróci po brata. Brat pozostał w bramie domu u wylotu Mokotowskiej. My zdjęłyśmy pantofle i boso, by było ciszej, zaczęłyśmy się wraz z rowerem skradać wzdłuż ściany domu na Placu Zbawiciela w kierunku naszej ulicy. Reflektory samochodu pancernego oświetlały tę ścianę w jednym krytycznym miejscu. To miejsce przebiegłyśmy jaknajszybciej, na ile pozwalał mamie objuczony rower. Udało się! Cisza na Placu trwała dalej. Szybko do bramy naszego domu!

I tu następna przeszkoda: brama okazała się zamknięta na klucz (w czasie okupacji bramy były zamykane na noc). Dzwonimy do dozorcy, który zwykł był bramę otwierać. Bezskutecznie. Może dzwonek nie działa? Dobijanie się nie bardzo wchodziło w rachubę. Ale innego wyjścia nie było. Zaczęłyśmy delikatnie pukać. Po paru minutach jakiś głos zza bramy zapytał o co chodzi. Szczęśliwie był to nasz sasiad. Otworzył nam i wyjaśnił, że dozorca, za współpracę z okupantem (o czym nie wiedzieliśmy), mocą wyroku Armii Krajowej, został rozstrzelany w ciągu pierwszej godziny powstania.

Mama doprowadziła rower i mnie do naszego mieszkania na pierwszym piętrze i natychmiast udała się z powrotem na Mokotowską po brata. Czas naszej nieobecności wydawał się bratu nieskończonością, ale jako 13-stoletni mężczyzna starał się nie pokazywać po sobie strachu. Przemykanie pod oświetloną reflektorami ścianą domu na Placu Zbawiciela znów zajęło Mamie i bratu nieco czasu, który, z kolei mnie, wydawał się okropnie długi. Wreszcie, już dobrze po północy, wszyscy szczęśliwie znaleźliśmy się w domu.

Reszta nocy nie przeszła jednak całkiem spokojnie. Budziły nas sporadyczne strzały i jakieś dziwne odgłosy dochodzące z ulicy. Rano odkryliśmy przyczynę: Tuż pod naszymi oknami wyrosła barykada, zamykająca ulicę Szóstego Sierpnia. Barykada składała się z mebli, beczek i jakichś starych rupieci, wszystkiego, jak widać, co było pod ręką. Chyba nie wyglądała na dostatecznie groźną, gdyby pancerny samochód albo czołg zamierzał ją staranować. Dla nas jednak była czymś absolutnie niezwykłym i wspaniałym. Na jej szczycie powiewała biało-czerwona flaga! Polskiej flagi nie widzieliśmy blisko pięć lat! Wraz z widokiem naszej, polskiej barykady wstąpiła w nas nadzieja na rychły koniec Powstania i całej wojny. Mama zachwycona tak jak i my, dzieci, wyciągnęła aparat fotograficzny i niebezpiecznie wychylając Mama zachwycona tak jak i my, dzieci, wyciągnęła aparat fotograficzny i niebezpiecznie wychylając się z balkonu, uwieczniła naszą barykadę. Jej zdjęcie noszone w podręcznym bagażu przetrwało dalszą zawieruchę Powstania, po-powstaniowej eksmisji z Warszawy i nastpującej po niej tułaczki. Sama barykada, nieco później wzmocniona wyjętymi z chodników płytami, przetrzymała niemieckie ataki w ciągu całych 63-ech dni Powstania. Przez Plac Zbawiciela do końca powstania przechodziła linia frontu. A my przetrwaliśmy szczęśliwie całe Powstanie Warszawskie w naszym mieszkaniu ponad barykadą.

Barykada u wylotu ulicy 6-go sierpnia (dzisiejsza Nowowiejska wiodąca w lewo na Politechnikę) w kierunku Placu Zbawiciela, zdjęcie od strony południowej.


Profesor Agnieszka Muszyńska

KONIEC


Pożyteczne Linki:
Muzeum DULAG

Rachunek Bankowy Stowarzyszenia za okres 1.11.2017 -31.12.2017
1.11.2017                4780.49 PLN
31.12.2017              5238.69 PLN




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz