O Stowarzyszeniu Dzieci Powstania 1944
Nr konta SDPW1944 w Banku Gospodarki Żywnościowej (BGŻ): 10 2030 0045 1110 0000 0395 9950
MISJA STOWARZYSZENIA
Rodzice nasi walczyli i ginęli w PW 44’ za
wolną i szczęśliwą Polskę.
Rolą naszą, Dzieci ’44 jest nie tylko pamiętać
o horrorze warszawskiej Hiroszimy, ale przypominać, co z tego wynika dla
współczesności. Doświadczyliśmy życia w niepokoju, życia na przetrwanie oraz
życia w niezdrowiu. Aczkolwiek wielu z nas wyszło z tej gehenny zahartowanymi i
osiągnęło wysokie cele swego życia, ale …to raczej mniejszość z nas? I dlatego
mamy prawo pytać, mamy prawo szukać odpowiedzi, mamy prawo zastanawiać się czy
ofiara nie była daremną, czy cena nie była za wysoką.
A także mamy
prawo oceniać czy Rodziców ofiara nie poszła na marne z punktu widzenia tego, jak następne pokolenia realizują polską rację stanu, którą jest bezpieczeństwo
w oparciu o dobre stosunki z sąsiadami i mocne sojusze a także oceniać jak realizowana
jest strategia wolności i zachodniej demokracji, w tym i sprawiedliwosci.
Sympozja, wystawy, spotkania: Co się dzieje w Muzeum Powstania Warszawskiego, w Warszawie, w Polsce i na świecie.
Baza Ofiar Cywilnych. Muzeum Powstania Warszawskiego prowadzi bazę ofiar cywilnych, link tutaj. Pomóż uzupełnić listę.
Zaproszenia Muzeum Dulag
Zaproszenia Muzeum Dulag
28 grudnia (czwartek) godz. 18:00
Młodzieżowy Dom Kultury „Pałacyk”
Rodzinne kolędowanie z Zespołem Pieśni i Tańca "POLSKI ŁAN"
W ten wyjątkowy świąteczny czas Muzeum Dulag 121 i Młodzieżowy Dom Kultury „Pałacyk” zapraszają Państwa na koncert oraz wspólne śpiewanie kolęd i pastorałek. Na scenie wystąpi Zespół Pieśni i Tańca "POLSKI ŁAN".
30 grudnia (sobota) godz. 16:00
„Kolędowanie Nadziei” – bożonarodzeniowe kreatywne warsztaty dla rodzin z dziećmi
W programie wydarzenia znajdą się m.in.: świąteczne opowieści z różnych stron świata, kreatywne warsztaty rodzinne oraz zabawy prowadzone przez animatorów z Muzeum Bajek, Baśni i Opowieści. Wstęp bezpłatny, obowiązują zapisy do 23 grudnia(dulag@dulag121.pl ; (22) 758 86 63 ; 696 591 295 )
Zaproszenie
Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 w porozumieniu z Muzeum Powstania Warszawskiego i Instytutem Pamięci Narodowej organizuje sesję naukową „Powojenne losy Dzieci Powstania Warszawskiego. Nie jest to w każdym przypadku łatwe - podczas gdy my pracujemy społecznie, instytucje zatrudniają urzędników.
Niewiele czasu, może tylko kilka lat, pozostaje do zebrania relacji o dalszym życiu ludzi dotkniętych w dzieciństwie wojenną traumą. Zebrane wspomnienia będą naszym dobrem narodowym, a zarazem będą wykorzystane w badaniach w dziedzinach historii i nauk społecznych.
Dzięki działaniom pana Jerzego Mireckiego w roku 2012 wydana została książka „Dzieci 44” zawierająca wspomnienia warszawskich dzieci z okresu powstania. W tym roku ukazało się jej drugie wydanie.
Dziś czas na uzupełnienie tych wspomnień.
Zapraszamy dzieci powstania do spisania swoich wspomnień z okresu powojennego.
Forma wspomnień może być całkowicie dowolna, tak samo jak okres czasu którego wspomnienia dotyczą. Może to być czas zaraz po zakończeniu Powstania a może to być relacja pokrywająca kilka dziesięcioleci. W miarę ich napływu wspomnienia będą udostępniane (za zgodą autora) w Biuletynie Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944, a po zakończeniu akcji zamierzamy spowodować wydanie ich w formie książkowej.
Prosimy o odpowiedź mejlową (nawet jeśli jest negatywna) – do przesłania jej wystarczy przecież kilka kliknięć.
Zamieszczony kwestionariusz dziecka powstania (kliknij tutaj) pomoże w oragnizowaniu wspomnienia.
Zamieszczony kwestionariusz dziecka powstania (kliknij tutaj) pomoże w oragnizowaniu wspomnienia.
Z Wyrazami Szacunku
Profesor Andrzej Targowski,
Honorowy Przewodniczący Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944,
Jerzy Mirecki,
Autor książki „Dzieci ‘44”,
Dr Andrzej Olas,
Dr Wojciech Łukasik,
Profesor Roman Bogacz,
Ewa Chrzanowska,
Maria Nielepkiewicz,
Wiesław Winkler
Wiesław Winkler
Za Zarząd Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944.
Co dzieje się w Stowarzyszeniu:
Wzbogaca się baza naszych wspomnień. Dziś zamieszczamy comiesięczny felieton honorowego prezesa Stowarzyszenia, profesora Andrzeja Targowskiego, dalszy ciąg wspomnienia p. Jacka Krzemińskiego i tekst profesora Stanisława Lewaka. W następnych numerach Biuletynu zamieścimy relacje pp. Kijkowskiego, Komorowskiego, Muszyńskiej, Rudzińskiego, Charkiewicz.
Widziane z krzesła Honorowego Prezesa
profesora Andrzeja Targowskiego, Nr 31
Polityka w wydaniu wschodnim
Ortodoksja. Bizancjum to
Rzym II - wschodnia prowincja wielkiego Imperium Rzymskiego (41 p.n.e. – 476
n.e.), która zauroczyła Euroazję po dzień dzisiejszy. Zwłaszcza zauroczyła
Rosję, którą nawet nazywano Rzymem III, (choć potem przyznano ten numer kolejny
Stanom Zjednoczonym). Bizancjum jednak dało podstawy rozwojowi ważnej i
wielkiej Wschodniej cywilizacji, ponieważ, zanim nie zostało opanowane przez
Turków, wyznawało Chrześcijaństwo, na które po chrzcie w 988 r. n.e. przeszło
Księstwo Kijowskie a po schizmie Chrześcijaństwa od 1054 r. wyznawało
Prawosławie (Ortodoksja). Religia ta po dzień dzisiejszy jest bardzo zachowawcza,
tzn. polega na bezwzględnym posłuszeństwie wiernych w relacjach z popami a ci
uznali niekwestionowaną zwierzchność władz cywilnych, za cenę dobrego życia w
spokoju.
Autokracja. To sposób sprawowania władzy przez imperatorów, zwłaszcza przez rosyjskich
carów i imperatorów. Ich sposób rządzenia różnił się od konstytucyjnych
monarchii w Europie, ponieważ był oparty na absolutyzmie władcy. Takimi
władcami był zwłaszcza Iwan Groźny (1530-1584), Aleksander I (1770-1825) i
Stalin (1878-1953) oraz inni. Praktycznie to byli despoci a w przypadku Stalina
był on masowym mordercą. Autokraci kontrolowali władzę polityczną i gospodarczą
oraz nadzorowali władzę religijną. Mieli większą władzę od europejskich
monarchów. W Rosji ten typ władzy wprowadził Iwan III (1440-1505) a która
została obalona przez Bolszewicką Rewolucję w 1917 r. Czyli trwała ok. 400 lat
z przerwami, kiedy rządy sprawowali światli-autokraci carowie jak np. Piotr
Wielki (1672-1725), czy Niemka (ze Szczecina) Katarzyna Wielka (1729-1796) i
inni.
Słowianofilia. Nurt myśli politycznej ukształtowany w Rosji po 1839.
Słowianofile dostrzegali konieczność rozwiązania szeregu problemów społecznych
Rosji. Inspiracji dla dokonania niezbędnych reform poszukiwali w historii tego
kraju, twierdząc, że każde państwo rozwija się w unikatowy sposób i nie może
wzorować się na innych. Opowiadali się za usunięciem z Rosji elementów kultury
zachodniej, wprowadzonych do kraju przez Piotra Wielkiego, twierdząc, że ich
pojawienie się (w szczególności upowszechnianie zachodniego racjonalizmu i
legalizmu) zakłóciło harmonijny rozwój społeczeństwa. Argumentowali, że
oczyszczenie kultury rosyjskiej z obcych wpływów umożliwiłoby również odnowę
kultury europejskiej, gdyż odrodzona Rosja byłaby przykładem dla innych państw.
Z drugiej strony, uznając grzeszność natury ludzkiej traktowali istnienie
rządów za konieczność, zaś funkcjonowanie samodzierżawia – za ważną rosyjską
tradycję; słowianofile odrzucali zachodnie koncepcje monarchii konstytucyjnej.
Kreowali natomiast wizje monarchii patriarchalnej, której „dobry” władca opiera
się na zaufaniu ludu, wyrażanym na zwoływanych wiecach. Innymi słowy
słowianofila to słowiański nacjonalizm.
Triada polityki
Wschodniej cywilizacji to: ortodoksja-autokracja-słowianofila. Po upadku ZSRR w 1991 r. i odrodzeniu Rosji, Prezydent
Władimir Putin po prostu wprowadza ponownie władzę opartą na tej Triadzie,
opartej na 400 – letniej tradycji. Czy
tylko Rosja wprowadza tę politykę w Europie?
Andrzej Targowski
Moje Wspomnienia, 1939 - 1945,
część 2/4
część 2/4
Jacek Krzemiński
Wrzesień 1939
roku w moich wspomnieniach to naloty bombowe, długie okresy przebywania w
piwnicy, brak jedzenia. Na Lwowskiej przebywałem wtedy z matką i dwoma momi
braćmi, gdyż mój Ojciec, już wtedy porucznik rezerwy, został w lecie
zmobilizowany i brał udział w działaniach wojennych, jako dowódca kolumny
samochodów sanitarnych. W połowie września dostał się do niewoli.
Pierwszą
tragedią w naszej rodzinie była śmierć Tomka, mojego brata stryjecznego. Mój
stryj, Zdzisław Krzemiński, był kapitanem Wojsk Pancernych i Zmotoryzowanych i
brał udział w kampanii wrześniowej. Jego żona, Doda (Dobrosława) została z
trojgiem dzieci w domu, w Warszawie, przy ulicy Dobrej. Najstarszym dzieckiem
była Halszka, średnim Zbyszek, a najmłodszy Tomek miał 12 lat. Gdy podczas
jednego z nalotów zbiegali do piwnicy, bomba uderzyła w ich dom. Odłamki bomby
zabiły Tomka, Ciotce urwały prawą rękę i poraniły Halszkę i Zbyszka. Stryj pod
koniec kampanii wrześniowej razem z wojskiem przeszedł do Rumunii, potem do
Francji i po upadku Francji do Anglii, gdzie służył w Dywizji Pancernej 1-go
Korpusu generała Maczka, a pod koniec wojny w 2-gim Korpusie generała Andersa.
Ciotka nauczyła się wszystko robić lewą ręką, zarabiała sprzedając ciastka i
pasztety, które piekła Halszka. Zbyszek i Halszka działali w harcerstwie i
Armii Krajowej. Pod koniec wojny Zbyszkowi groziło aresztowanie i musiał
uciekać z Warszawy. Do końca wojny był w partyzantce w lasach w Górach
Świętokrzyskich.
Po wkroczeniu
Niemców do Warszawy zaczęły sie dla nas ciężkie czasy. Dowiedzieliśmy się, że Ojciec
jest w niewoli, w oflagu Murnau. W nowej
sytuacji musieliśmy sobie dać radę sami.
Andrzej, ja i Wojtek (. prawdopodobnie grudzień 1939), zdjęcie wysłane do Ojca
do Murnau.
Po
bombardowaniach w naszym mieszkaniu nie było oni jednej szyby. Zamieszkaliśmy w
jednym pokoju, okna zabito dyktą. Ostała się tylko mała szybka, przez którą do
pokoju wpadało trochę światła. Nadeszła zima, tego roku wyjątkowo ciężka. W
pokoju zainstalowaliśmy piecyk, tzw. „kozę”, z rurą wychodzącą na zewnątrz
przez dziurę w dykcie w oknie. Żyliśmy ze sprzedaży różnych wartościowych
przedmiotów. Dość dużo pieniędzy dostaliśmy za zbiór znaczków pocztowych. Przed
wojną Ojciec założył dla każdego z nas jakiś zbiór. Wojtek dostał znaczki pocztowe
i właśnie te znaczki pozwoliły nam przeżyć zimę. Pod koniec zimy udało się
matce wynająć jeden nasz pokój mecenasowi Mieczkowskiemu i mieliśmy małe, ale
zawsze jakieś, źródło dochodów. W połowie 1940 roku Ojciec wrócił z obozu. Udało
mu się wyjść z obozu zarówno z powodu ciężkiej choroby jak i dzięki interwencji
nowo utworzonego Banku Emisyjnego, którego dyrekcja stwierdziła, że Ojciec jest
w Banku niezbędny. Była w tym duża zasługa dyrektora Banku, Feliksa Młynarskiego.
Odkąd Ojciec zaczął pracować w Banku, nasza sytuacja poprawiła się. W oknach
znowu były szyby, do domu wróciło centralne ogrzewanie, działała elektrownia,
zniknęła „koza” i wróciliśmy do reszty mieszkania. Tylko w gabinecie Ojca nadal
mieszkał mecenas Mieczkowski.
Okupacja
Tak więc, po powrocie
Ojca żyliśmy w miarę normalnie. Ojciec zarabiał pracując w Banku Emisyjnym, a moi
bracia, a później i ja, chodziliśmy do szkoły. Przed wojną Wojtek i Andrzej
byli harcerzami; podczas okupacji działali w harcerstwie podziemnym. Był to
czas stałego niepokoju, czy kogoś aresztują, czy może złapią w łapance.
Pamiętam, jak
kiedyś na pełnej ludzi ulicy, niemiecki oficer wrzeszczał i strzelał z
pistoletu do uciekającego mężczyzny. Od czasu do czasu były w nocy alarmy
lotnicze, przylatywały sowieckie samoloty i parę razy bombardowały Warszawę.
Najbliżej nas została zbombardowana hala handlowa na Koszykowej i znowu
poleciały szyby w naszym mieszkaniu. Naloty pod koniec wojny były coraz
częstsze, więc coraz częściej spędzaliśmy noce w schronie w piwnicy. Zaczęły
się ograniczenia w dostawie elektryczności. Czasem mieliśmy elektryczność co
drugi tydzień, czasem dopiero późno w nocy. Na początku okupacji zabrano nam
radio, ale jakoś docierały wiadomości o tym co się dzieje na świecie. Akurat
wtedy, kiedy zaczęliśmy używać zdobyte przez Ojca lampy, karbidówki, wojska
alianckie zajęły dwie włoskie wyspy i od tych wysp nasze karbidówki dostały
nazwy: „lampeduza” (duża lampa) i „panteleria” (ta mniejsza).
Wakacje
spędzałem w Podkowie Leśnej, u przyjaciół mojej Matki, państwa Lilpopów. Jak
już pisałem, moja Matka mając 18 lat brała udział w wojny bolszewickiej i
pracowała w Szpitalu Polowym nr 1 Polskiego Czerwonego Krzyża i tam zaprzyjaźniła
się z małżeństwem Lilpopów. Pani Lilpopowa była siostrą znanego pisarza Jarosława
Iwaszkiewicza, właściciela majątku Stawiska w Podkowie Leśnej. Na części ziemi
tego majątku, Lilpopowie zbudowali przed wojną willę i w tej willi w czasie
okupacji wakacje letnie spędzały dzieci ich rodziny i przyjaciół. Było nas tam
zawsze pięcioro czy sześcioro dzieci i pani Lilpopowa utrzymywała dość ostrą
dyscyplinę. Ja miałem trochę wyższy status, jako że doktor Lilpop był moim
ojcem chrzestnym.
Andrzej, ja i
Marysia Trawińska
Dużo czasu
spędzałem bawiąc się na podwórku, z dziećmi z naszego domu, najczęściej z moim
przyjacielem Wiesiem Szlenkiem. Państwo Szlenkowie mieli mieszkanie na naszej klatce
schodowej, ale piętro wyżej. Mimo tego, że Wiesio był o rok ode mnie młodszy,
doskonale sie razem bawiliśmy. Dużo czasu poświęcał mi mój brat Andrzej. Miał
talent do rysowania i uczył mnie rysować. Miał też talent muzyczny. Któregoś
roku dostałem na imieniny harmonijkę ustną i jak większość dzieci bez zdolności
muzycznych zacząłem dmuchać, zupełnie nieudanie, w tę harmonijkę. Andrzej wziął
ode mnie harmonijkę i powiedział, że mi pokaże, jak należy grać – od razu
zaczął wygrywać melodie. Rodzice szybko się zorientowali, że ma talent do
muzyki i kupili mu nową, znacznie lepszą harmonijkę. Andrzej grał na tyle
dobrze, że stał się sławny wśród kolegów szkolnych i kolegów harcerzy i w końcu
przybrał pseudonim „Grajeck” („ck” na końcu, bo już ktoś inny miał w jego
drużynie pseudonim Grajek).
.
Szkoła
Mój najstarszy
brat, Wojtek, chodził do gimnazjum, później liceum, imienia Tadeusza Reytana,
które oficjalnie było ogrodniczą szkołą zawodową. Jak wiadomo, polskie dzieci
nie miały prawa do nauki w szkołach średnich (oczywiście zamknięto też uniwersytety).
My, „Untermenschen”, mogliśmy się uczyć tylko w szkołach powszechnych i
zawodowych. Andrzej początkowo chodził do szkoły powszechnej, a po paru latach
też do tajnego gimnazjum. W 1941 i ja zacząłem naukę w szkole. Była to ta sama
szkoła, do której chodził Andrzej - Szkoła nr 3 Tadeusza Bilińskiego, która mieściła
się przy ulicy Bagatela 15. Na najwyższym piętrze tego domu, od strony Placu
Unii Lubelskiej, pomiędzy okrągłymi wieżami jest taras, na którym, jeżeli
pozwalała pogoda, mieliśmy lekcje gimnastyki. Na tym to tarasie po wojnie
umieszczono wielki neon „Młodzież czyta Sztandar Młodych”.
Dom
przy Placu Unii Lubelskiej (Bagatela 15), gdzie mieściła siś moja szkoła.
Na tarasie
między dwoma wieżami mieliśmy lekcje gimnastyki
Chodziliśmy z
Lwowskiej ulicą Polną. Tam, po drodze, mijaliśmy cukiernię G.G. Lardelli, gdzie
poznałem pierwsze niemieckie słowa. Był to napis na murze cukierni „Nur für
Deutsche” – cukiernia była wyłącznie dla Niemców.
Naszą
nauczycielką była młoda pani Łazowska. Bardzo ją lubiliśmy i szanowaliśmy,
zwłaszcza, że jej mąż (może narzeczony) był pilotem w polskim dywizjonie w
Anglii. Na koniec roku szkolnego dostałem „Bescheinigung”, zaświadczenie o ukończeniu
pierwszej klasy, napisane dużymi literami w języku niemieckim, a niżej małymi -
po polsku. Zaświadczenie to zachowało się i jest teraz w zbiorach Biblioteki
Publicznej w Warszawie.
Zaświadczenie
ukończenia 1-szej klasy.
Drugą i trzecią klasę przerobiłem w domu na kompletach. Od czwartej klasy
miałem już wrócić do normalnej szkoły i rzeczywiście, wróciłem, ale już pod
koniec wojny, w marcu 1945, w Łodzi.
Getto.
Często
jeździliśmy z moją Matką do znajomych na Zoliborzu. Jeździliśmy tramwajem przez
Getto, wewnątrz którego tramwaj nie zatrzymywał się. Przed bramą do Getta w
wejściach do wagonów stawali niemieccy żołnierze. Przez okna widać było w
jakich strasznych warunkach żyli tam ludzie. Później podzielono Getto murem na
dwie części i tramwaj jechał korytarzem, po obu stronach którego był wysoki
mur, a na jego szczycie ostre kawałki szkła. Mniej więcej w połowie tego
korytarza był most, który łączył obie części Getta i tylko na tym moście widać
było przechodzących ludzi.
Most, który łączył obie części Ghetta
Czasem w
mieście, poza Gettem, można było zobaczyć żydowskie dzieci, w łachmanach,
wygłodzone, błagające o jedzenie. W kwietniu 1943 roku wybuchło w Gecie
powstanie. Nawet u nas na Lwowskiej słychać było wybuchy i widać było dymy
pożarów.
Powstanie.
Pod koniec
lipca 1944 roku słychać było daleki huk armat, a Alejami Jerozolimskimi
uciekały na zachód niemieckie wojska. Poszliśmy z Matką to oglądać. Niemcy
jechali na furmankach i samochodach wyładowanych różnymi gratami; przyjemnie
było patrzeć na nich, brudnych i zmęczonych. Nic nie zostało z pewnych siebie
zwycięskich „Übermenschen”, których widzieliśmy na ulicach Warszawy przez pięć
lat okupacji. Cieszyliśmy się, że zbliża się koniec wojny.
Moi bracia byli
aktywni w podziemnym harcerstwie. Wojtek był drużynowym i miał stopień
podharcmistrza. Obaj byli w Kompanii Harcerskiej Batalionu Gustaw. Wojtek pod
koniec okupacji przeszedł szkolenie w podziemnej szkole podchorążych, którą
zakończył w stopniu kaprala podchorążego i miał funkcję „Podchorąży od zleceń”,
zaś Andrzej był w plutonie łączników.
Wojtek w czasie ćwiczen wojskowych (ca. 1943 – 1944)
Pierwszego
sierpnia w naszym mieszkaniu odbyła się w południe odprawa oficerów i
podoficerów kompanii harcerskiej. Po odprawie obaj moi bracia udali sie na
miejsce zbiórki ich oddziałów. Na początku Powstania walczyli na Woli, później
na Starym Mieście. Andrzeja już wiecej nie zobaczyliśmy.
Mój Ojciec w
chwili wybuchu Powstania był w domu. Pracował wtedy w Państwowej Wytwórni
Papierów Wartościowych (PWPW) przy drukowaniu pieniędzy. Tego dnia miał
pracować na drugiej, wieczornej zmianie, ale go kolega poprosił, żeby się
zamienić czasem pracy. Dzięki temu Ojciec wymknął się śmierci po raz pierwszy, gdyż
wszyscy pracownicy PWPW zostali w pierwszydh dniach Powstania wywiezieni przez
Niemców do któregoś z obozów koncentracyjnych i wszyscy tam zginęli.
Powstanie
zaczęło się strzelaniną. Na naszej ulicy szybko zbudowano szereg barykad, do
których użyto płyt chodnikowych. Aż do końca Powstania linia frontu przebiegała
wzdłuż ulicy Noakowskiego – Niemcy przez cały czas zajmowali gmach
Politechniki. Okna naszego mieszkania wychodziły na drugie podwórko naszego
domu, ktore kończyło się parkanem, za którym był ogród willi przy ulicy Śniadeckich,
a na przeciw ogrodu stał budynek szkoły zawodowej. W szkole tej przez pierwsze
dni powstania byli Niemcy i z naszych okien można było obserwować walki, które zakończyły
się zdobyciem budynku. Później w tym domu zorganizowano szpital powstańczy.
Stanowisko
powstańcze na naszej ulicy
Jacek Krzemiński
KONIEC CZĘŚCI 2/4, ciąg dalszy nastąpi.
|
Żyrardów
Profesor Stanisław Lewak
W wyniku perypetii powstaniowych 12 sierpnia 1944 roku znaleźliśmy
się w Żyrardowie u ciotki Miry Krusze.
My, to znaczy mój ojciec, ja początkowo w szpitalu, w którym ciotka była
lekarzem, oraz mój młodszy brat Jędrek, którego dostarczył ursusowski
tramwajarz. Matka nasza pozostała do końca Powstania w Warszawie u dziadka na Mokotowie
i nie wiedzieliśmy nic o jej losach. A nam wieczorami i nocą na wschodnim
niebie świeciła czerwona (krwawa) łuna nad płonącą Warszawą. Widoczna była
jeszcze w październiku i listopadzie.
Kołchoz u cioci Miry
Ciotka Mira była dość
daleką krewną mamy; nigdy nie udało mi się opanować (zrozumieć) szczegółów ich
pokrewieństwa. Mieszkała w fabrycznym domu Zakładów Żyrardowskich oddalonym od
centrum miasta w pobliżu „bielnika”,
tzn. części kompleksu fabryki
tkanin lnianych w której barwiono produkt. Oddzielnie stojący czteropiętrowy
dom, zwany przez miejscowych „gołębnikiem”, z uprawnymi ogródkami lokatorów i
widokiem od południa na park (nur fűr Deutsche w czasie okupacji) i od
zachodu na niewielkie lotnisko wojskowe. W czteropokojowym mieszkaniu z pięknym
tarasem mieszkała ciocia ze służącą-kucharką (chyba zwała się Agata) i
siostrzenicą Oleńką, która także pracowała w szpitalu. Przyjazd nasz i
ulokowanie u siebie traktowała jako oczywistość wobec zaistniałych
okoliczności, jak również daleko idącą opiekę
jako rzecz naturalną. Następnego dnia po naszym „przyjeździe” zatroszczyła się
o moje ubranie; jedynym odzieniem, w którym opuściłem Warszawę była kusa
koszulka i koc, o którym pomyślał mój ojciec wychodząc ze mną z płonącego domu.
Byliśmy w domu ciotki
pierwszymi „wypędkami” (lub mniej elegancko wychodkami) z powstańczej
Warszawy, ale nie ostatnimi. Kolejno pojawiali się: siostra ciotki Ludmiła
Horodyska (matka Oleny), żona zaprzyjaźnionego chirurga (nazwiska nie mogę
sobie przypomnieć) z szesnastoletnią córką Madzią (Magdalena), pan D.
(konspiracyjny oficer, także nie pamiętam nazwiska), starsza pani, także jakaś krewna, o której i do
której mówiło się pani baronowa, oraz od czasu do czasu krótkoterminowi
przejściowi lokatorzy zatrzymujący się na jedną lub dwie noce. W szczytowych
okresach dochodziło do 16 osób nocujących i żywiących się u ciotki Miry.
Z perspektywy
siedemdziesięciu lat postawa i aktywność ciotki Miry Krusze wydaje się być
czymś nadzwyczajnym i wyjątkowym. Samotna pani w wieku około 40 lat, od
kilkunastu lat lekarz w prowincjonalnym szpitalu, o dobrze zorganizowanym życiu
zawodowym, społecznym i towarzyskim, z dnia na dzień stała się ostoją, jedynym
ratunkiem grupy przypadkowych ludzi, nie koniecznie bliskich, a zdarzało się, że
nieznajomych. Ludzi tych trzeba było gdzieś położyć na noc, nakarmić i często
odziać ( nadchodziła chłodna jesień). Dochodziła do tego opieka lekarska i
pomoc w pogodzeniu się tych ludzi z tym co ich spotkało przed dotarciem do
Żyrardowa. Ciotka Mira potrafiła zapanować nad tym wszystkim. A grono
„wypędków” przyjmowało to jako rzecz
naturalną. Wydaje mi się, że mój ojciec jako jedyny zdawał sobie w pełni sprawę
z tego co my wszyscy ciotce zawdzięczamy. Pamiętam jego słowa; zaciągnęliśmy
olbrzymi dług wobec ciotki Krusze. Tego długu nigdy nie spłaciliśmy.
Funkcjonowanie gospodarstwa „u Cioci” było
jakby pierwowzorem kołchozów funkcjonujących w zrujnowanej Warszawie po
powrocie „wypędków”. Pierwowzorem, który chyba nigdzie potem nie został w tak
doskonały sposób zrealizowany. W kołchozie panowała akceptowana przez
wszystkich (niemal), pełna zrozumienia dyscyplina. Oczywiście dowodziła ciotka
Mira, której autorytet nie budził niczyich wątpliwości. Jej sugestie były
rozkazami obowiązującymi wszystkich. Natomiast sprawy „techniczne” należały do
Agaty, która organizowała w szczegółach (współ)życie wypędków i w miarę możliwości dzieliła obowiązki między
mieszkańców.
Z miejscami do spania było chyba najwięcej
kłopotów. My, tzn. nasza rodzina (ojciec, Jędrek i ja, a potem nasza mama)
sypialiśmy w gabinecie lekarskim, w którym ciotka popołudniami przyjmowała
pacjentów. Ja spałem na zestawionych razem dwóch fotelach, Jędrek podobnie,
a ojciec na lekarskim łóżeczku.
Oczywiście każdego ranka wszystkie ślady po naszym noclegu musiały zniknąć.
Karmienie całego
towarzystwa było w rękach Agaty. Skąd i kiedy zdobywała „surowiec” pozostaje w znacznym stopniu
tajemnicą. Jednym ze źródeł zaopatrzenia były „honoraria w naturze” przynoszone
niekiedy przez ciotkę Mirę z wizyt u pacjentów. Po raz pierwszy w życiu
kosztowałem czerninę przyrządzoną przez Agatę z kaczki takiego właśnie
pochodzenia. Innym (chyba podstawowym)
źródłem zaopatrzenia był „handel wymienny”. Ciotka, jak cała załoga szpitala i
wielu instytucji żyrardowskich, była pracownikiem Zakładów Lniarskich i jako
taka dostawała deputaty w postaci produktów tych Zakładów. Wieśniacy z okolic
Żyrardowa byli źródłem ziemniaków, jaj, warzyw (głównie kapusty) i t.p. w
zamian za żyrardowskie tkaniny. Wielokrotnie brałem udział w tym „handlu”
nosząc na wieś produkty Zakładów i przynosząc do domu uprzednio zamówioną
żywność.
Wielu z nas wypędków
opuściło Warszawę tak jak stali, lub nawet
leżeli (mój przypadek). Uzupełnienie garderoby pań nie było chyba
poważnym problemem dla ciotki, która uruchomiła własne zasoby. Natomiast
ubranie panów wymagało mobilizacji rodziny i przyjaciół. Mobilizacja okazała
się niezwykle skuteczna i nikt nie marzł jesienią ani zimą, która była w roku
1944-45 mroźna i śnieżna. Nie pamiętam wszystkich ofiarodawców ani szczegółów
mojej garderoby. Bieliznę (majtki, koszulę itp.) uszyła mi Agata z jakiegoś
zakładowego barchanu w czerwono-żółtawą kratkę. Ciężkie i znacznie za duże
palto. przywędrowało od jakichś kuzynów z Łodzi lub z Piotrkowa. Buty nosiłem po
ojcu, który dostał jakieś inne.
Stałe moje obowiązki w
„kołchozie”, poza realizacją dorywczych poleceń w charakterze posłańca, to była obsługa ogrzewania największego
pokoju. Polegało to na codziennym
czyszczeniu pieca i wynoszeniu popiołu,
przynoszenia z piwnicy paździerzy, które stanowiły podstawowe paliwo, a
które ciotka dostawała z Zakładów, ładowaniu nimi pieca i rozpalaniu.
Naładowanie pieca wymagało przyniesienia 4 do 6 kubłów, Pomagał mi w tym
Jędrek. Innym stałym obowiązkiem była produkcja papierosów, których ciotka
wypalała kilkadziesiąt dziennie. Za pomocą nieskomplikowanego aparatu
wypełniałem dziesiątki gilz tytoniem nieokreślonego pochodzenia. Próbą zdobycia
jakichś funduszy było pieczenie ciasteczek przez
panie-wypędki pod wodzą Agaty, które ładnie popakowane mieliśmy z Jędrkiem
sprzedawać na targu. Jednak po dwóch dniach udało nam się sprzedać jedną
paczuszkę i przedsiębiorstwo zakończyło
swoją aktywność.
Inną próbę podjął nasz
ojciec. Wybrał się pociągiem z kilkoma butelkami wódki do Krakowa, gdzie ponoć
alkohol był trudno dostępny, a za to bez trudu można było dostać drobiazgi,
których w Żyrardowie brakowało. Chyba tego rodzaju inicjatywa mogła mieć sens;
wrócił z torbą „towaru” wśród którego były n.p. żyletki niedostępne w Żyrardowie i okolicach. Żyletki dobrze
pamiętam bo chodziliśmy z Jędrkiem po domach i w ciągu jednego dnia wszystkie
sprzedali po paskarskiej cenie. Impreza jednak nie była powtarzana;
Wielogodzinna podróż zatłoczonym pociągiem kosztowała tatę zbyt wiele. Podczas
drogi powrotnej zemdlał w pociągu. Szczęśliwie znaleźli się ludzie, którzy się
nim zaopiekowali i jakoś dojechał do Żyrardowa. Ciotka zabroniła takich
podróży, a ojciec w początkach września
dostał „posadę” nauczyciela historii na kompletach gimnazjalnych; oczywiście
tajnych i oczywiście załatwiła to ciocia Mira. Komplety odbywały się w
mieszkaniach uczniów toteż w dzień ojciec najczęściej bywał poza „kołchozem”.
W pierwszych dniach
naszego pobytu u ciotki ojciec wysłał znaczną liczbę pocztówek do wszystkich
krewnych i znajomych po lewej stronie Wisły, których adresy pamiętał, lub udało
mu się odnaleźć. W korespondencji tej sygnalizował gdzie jesteśmy, a przede
wszystkim pytał o mamę, o której losach nic nie wiedzieliśmy.
Mama
Przed południem 1
sierpnia matka nasza, Zofia z Weilów, pojechała do swojego ojca, a naszego
dziadka, Stanisława Weila do jego mieszkania na ulicy Tynieckiej, na Mokotowie.
Tam zastało ją Powstanie. Dziadek, który po wypadku rowerowym w początku lat
30-tych miał częściowo sparaliżowaną lewą nogę i całkowicie lewą rękę wymagał
stałej opieki. Mieszkał ze swoją drugą
żoną, dla nas ciotką Marychną. Pierwsza żona, moja babka, zmarła w 1907
roku. Syn dziadka i ciotki Marychny, starszy ode mnie o kilka lat Jurek,
walczył w Powstaniu (batalion Zośka) i zginął w końcu września na Czerniakowie.
Całe Powstanie mama spędziła na Mokotowie nie wiedząc co się z nami dzieje; czy
jeszcze żyjemy; telefony przestały działać już po południu 1 sierpnia. Opiekując się ojcem i macochą
prowadziła równolegle aktywną, jak
zwykle, działalność głównie w powstańczym
szpitalu.
Powstanie
na Mokotowie zakończyło się 24 września. Znaczna część powstańców przeszła do
Śródmieścia kanałami. Niewiele brakowało aby nasza mama także podążyła tą drogą, ale, chyba na
szczęście, nic z tego nie wyszło. Od świtu 25 września zwycięzcy systematycznie
opróżniali dom po domu rozdzielając
mieszkańców zależnie od planowanego ich dalszego losu. Mama znalazła się
w grupie pognanej do obozu przejściowego w Pruszkowie z perspektywą wysłania do
pracy w Niemczech. Ciotkę Marychnę
pognano w innej grupie też do Pruszkowa jako niezdolną do pracy.
Natomiast dziadka, jako niezdolnego do transportu, po prostu zastrzelono.
Wielogodzinną wędrówkę w
strzeżonej przez uzbrojonych żołnierzy gromadzie i kilkudniowy pobyt w obozie w
Pruszkowie wspominała mama niechętnie. Otumaniona wydarzeniami ostatnich
godzin, w rozpaczającym tłumie, bez żadnych wiadomości nie tylko co z nami, ale
także co z ojcem i jego żoną, w upale i bez kropli wody, świadoma ze pozostanie
w tyle wędrującej kolumny, lub upadek,
to dołączenie do lezących na poboczu drogi trupów, ledwo dowlokła się do obozu.
W obozie wystarczyło jej energii aby „dodać sobie lat” ubierając się i charakteryzując
na zidiociałą staruszkę co umożliwiło przeniesienie jej do kategorii „niezdolna
do pracy”. Po kilku dniach spędzonych w obozie znalazła się, wraz z
kilkudziesięcioma podobnymi wygnańcami, w „bydlęcym” wagonie pociągu jadącego w
nieznane. Podróż trwała wiele godzin. Pociąg zatrzymywał się często i niektórzy
z „pasażerów” mogli przez szpary w deskach wagonu orientować się którędy jadą.
Dzięki temu, gdy zatrzymali się w Milanówku mamie udało się nagryzmolić na
kawałku papieru pakowego parę słów ;Wyjechałam z Warszawy. Jest strasznie.
Nie wiem dokąd nas wiozą i co z moją rodziną? Zaadresowała ten „list” do
prof. Włodzimierza Antoniewicza (przyjaciela naszego ojca, a mojego ojca
chrzestnego), który miał willę w Milanówku i wyrzuciła list przez szparę z
wagonu. List dotarł do adresata tego samego dnia, a wiadomość za parę dni – do
nas w Żyrardowie. Po dwóch miesiącach niepewności była to pierwsza wiadomość,
że mama przeżyła Powstanie.
Gdy pociąg
dojechał do Jędrzejowa wyproszono „pasażerów” z mamy wagonu
pozostawiając ich własnemu losowi na stacji. W miasteczku Oksa oddalonym o ok.
20 kilometrów od Jędrzejowa mieszkała Maria (Myszka) Pągowska, przyjaciółka
mamy z Warszawy. Nie pamiętam w jaki sposób mama tam dotarła, ale wiem że
została serdecznie przyjęta podobnie jak dwóch innych wygnańców. Pierwszą
czynnością mamy po umyciu się i jakimś
poczęstunku było pisanie pocztówek do wszystkich krewnych i znajomych, których
adresy pamiętała, z jednobrzmiącą informacją i pytaniem: Jestem tutaj. Co
z Adamem i chłopcami? Pomimo wyraźnego rozluźnienia administracji i
gospodarki w okupowanej Polsce (Generalgouvernement) przyznać trzeba, że poczta
(Deutsche Post Osten) funkcjonowała perfekcyjnie; pocztówki docierały do
adresatów w przeciągu dwóch dni. Po południu następnego dnia po otrzymaniu
przez ciotkę Mirę przesyłki z Oksy do
drzwi mieszkania zadzwoniła mama. Adam Stefanowicz, siostrzeniec taty, dostał w
Krakowie pocztówkę od naszej mamy i nie czekając, tego samego dnia pojechał do
Oksy. Zabrał mamę do Jędrzejowa i wsadził do pociągu, którym dojechała do Żyrardowa
w pierwszych dniach października. Nie trudno jest wyobrazić sobie radości
spotkania, opowieści mamy o jej
przejściach i naszych opowieści, gdzie łzy radości mieszały się ze smutkiem i
łzami rozpaczy. Na mnie wymizerowanie mamy nie zrobiło szczególnego wrażenia.
Wszyscy wychodziliśmy z Warszawy wymizerowani. Natomiast byłem zaskoczony tym,
że mama jest taka malutka. Przywykłem potrzeć na nią zadzierając głowę,
teraz okazałem się od niej wyższym.
„Wyzwolenie”
Po „wyzwoleniu”
„Wyzwolenie”
Mniej-więcej ustabilizowany nasz pobyt u
ciotki trwał do połowy stycznia 1945. Obaj z Jędrkiem kontynuowaliśmy naukę
gimnazjalną na kompletach, które w Żyrardowie również funkcjonowały podczas
okupacji. Jędrek studiował w pierwszej, a ja w trzeciej klasie. Ze względu na
warunki w mieszkaniu cioci, chodziliśmy popołudniami odrabiać zadane lekcje do
miejscowych kolegów. Z niektórymi z nich zaprzyjaźniliśmy się na dłużej (np. ja
zwykle chodziłem uczyć się do Władka Gąseckiego, syna aptekarza).
Wigilia Bożego Narodzenia w atmosferze
odbiegającej od ściśle rodzinnej, do jakiej
wszyscy przywykliśmy, miała jednak dość optymistyczny charakter.
Wiedzieliśmy, że tym razem koniec wojny jest naprawdę bliski. Wiadomości o
niemieckiej ofenzywie w Ardenach nie niepokoiły nas nadmiernie.
Podczas wschodniego wiatru było słychać w
Żyrardowie dudnienie frontu nad Wisłą. W
pierwszym tygodniu stycznia hałas ten wyraźnie się wzmógł, Zwiększyła się
również częstotliwość spotykania na ulicach niemieckich oddziałów wojskowych.
Wiadomości o charakterze plotek mówiły
że front ruszył, a także że Rosjanie są już pod Mszczonowem. Nie
odbijało się to jednak w sposób widoczny na życiu miasta, np. na ruchu ulicznym.
Rankiem 16 stycznia, jak
codziennie, poszliśmy obaj (Jędrek i ja) do „szkoły” pomimo że hałas był potężny
i na niebie pokazywały się samoloty z czerwonymi gwiazdami na skrzydłach.
Zajęcia na kompletach odbywały się w różnych częściach miasta, tak że
rozstaliśmy się stosunkowo niedaleko od domu, przy mostku na Pisie. Ja miałem
spory kawałek drogi do mieszkania jednego z kolegów (chyba Janusza
Guzowskiego). Pierwszą lekcją tego dnia
miała być historia. Nauczyciel się spóźniał; czekaliśmy ponad godzinę. Wybuchy
były coraz głośniejsze i bliższe tak, że niektórych spanikowanych kolegów, a
zwłaszcza koleżanki, trzeba było uspokajać. Udało mi się przyjąć rolę
ostrzelanego w Warszawie, doświadczonego speca od warunków bojowych,. W końcu
pojawił się nauczyciel i powiedział że lekcji dzisiaj nie będzie oraz zarządził
aby odczekać do chwili gdy ostrzał się zmniejszy i rozejść się do domów.
Przypadkiem było, że spotkaliśmy się z
Jędrkiem przy mostku nad Pisią, tam gdzie rozstaliśmy się rano. Droga z tego
miejsca do domu cioci wiedzie obok ogrodzonego parku (nur für Deutsche)
z jednej strony i polem z nieczynnym lotniskiem z drugiej i jest drugorzędną
drogą wylotową z miasta. Gęsiego szli nią podbiegając żołnierze niemieccy. Było
ich kilkudziesięciu. Nie wszyscy mieli
broń, a wielu z nich pozrzucało hełmy. Wyraźnie była to ucieczka. Za nimi, w
mieście słychać było strzelaninę nie
tylko artyleryjską, ale również broń maszynową oraz pojedyncze, liczne strzały. Odczekaliśmy aż
przeszła „defilada” i, zachowując rozsądny odstęp od ostatnich maruderów, poszliśmy ich śladem z pewnym niepokojem
oglądając się na przelatujące samoloty.
Do domu wchodziliśmy przez zrujnowaną klatkę schodową. Pocisk, chyba z
samolotu, trafił ją kilkanaście minut
przed naszym przyjściem.
W domu byli wszyscy poza ciotką i Oleną,
które od rana były w szpitalu. Nikt nie schodził do schronu (piwnicy) pomimo
trwającej strzelaniny. Przez okna z III piętra mogliśmy oglądać kolejne grupy
uciekających Niemców. Po mniej więcej godzinie pokazały się za nimi czołgi.
Zarówno ich kształt, jak i mundury siedzących na nich żołnierzy różniły się od
tych, z którymi spotykaliśmy się podczas okupacji niemieckiej. Ktoś zawołał: to
chyba już są Bolszewicy!
Niedługo czekaliśmy na potwierdzenie tego
przypuszczenia. Przy wejściu do domu kilku żołnierzy przyniosło rannego kolegę.
Młode chłopaki (chyba młodsi od Rosjan w niemieckich mundurach, których
spotkaliśmy w Warszawie), podnieceni i chyba przerażeni prosili (!) żeby zająć
się kolegą bo oni muszą iść dalej. Ranny chyba miał poharatane nogi, był w
szoku, ale przytomny. Zajęła się nim ciotka Ludmiła, bo mówiła po rosyjsku i
Agata, bo potrafiła wszystko. Panie założyły opatrunki i zdecydowały, że
koniecznie trzeba chłopaka zawieźć do szpitala. Po południu strzelanina
wyraźnie ustąpiła przenosząc się z miasta w stronę Wiskitek. Agata gdzieś
znikła i po pewnym czasie zajechała przed dom na koźle pustego wozu towarowego
ciągniętego przez dwa konie. Prawdopodobnie był to zaprzęg porzucony przez
uciekający oddział niemiecki. Rannego położono na skrzyni wozu i Agata zawiozła
go, podobno bez przeszkód, do szpitala.
Późnym wieczorem wróciły nasze panie ze
szpitala. Zmordowana ciocia opowiadała o
licznych rannych zwożonych do szpitala tego dnia. Niemcy bronili Żyrardowa
przez kilka godzin i cały personel niewielkiego, przecież, szpitala miał pełne
ręce roboty.
Następnego dnia mogliśmy zobaczyć niektóre z
wyników tej obrony. Po pięciu latach okupacji (w tym Powstanie) miałem wiele
okazji oglądania nieboszczyków. Niemniej
potężne wrażenia tego dnia, które pozostały po dziś dzień to żołnierz radziecki
zabity w chwili wychodzenia z płonącego
czołgu i spalony (wysmażony) do wymiarów
kilkuletniego dziecka. Inny przykład to żołnierze niemieccy rozjechani przez
czołgi, być może jeszcze za życia. Zgnieciona przez czołgową gąsienicę głowa w hełmie może się przyśnić po wielu latach.
Kolejne dwa moje wrażenia dotyczące
nieboszczyków. Zwłoki, których sporo było na ulicach, zbierano Niemniej podczas
pierwszych dni po wkroczeniu Rosjan prowizorycznie wykorzystywano do tych celów
także rowy przeciwlotnicze, których sporo pozostawili Niemcy na ulicach. Na
ulicy 1-goMaja, głównej ulicy miasta, wystawała z zasypanego już rowu ręka w niemieckim mundurze. Na
serdecznym palcu dłoni była złota obrączka. I tak było przez kilka dni, aż do
zlikwidowania prowizorycznego grobu. Nikt na to złoto się nie połasił.
Zupełnie inne obserwacje miałem podczas
wypraw na wieś po ziemniaki i inną żywność. Blisko drogi leżał pod płotem
żołnierz niemiecki w mundurze i z wyciągniętymi do nieba rękami. Zwłoki zamarznięte musiały być na kamień; zima w
styczniu 1945 była siarczysta. Moich wypraw było kilka, co parę dni. Podczas
drugiej wyprawy brakowało żołnierzowi butów, a podczas trzeciej - spodni. Dwa
całkowicie odmienne obyczaje, a może całkowicie różni ludzie.
Ranem następnego dnia po przejściu frontu (16
stycznia) zobaczyliśmy gromady ludzi na drodze do bielnika - części fabryki
gdzie barwiono płótna i inne lniane produkty. Ludzie szli do fabryki i wracali
dźwigając to co dało się wynieść, co mogło się przydać, lub co można było
sprzedać. Nasz tata przyłączył się do nich i wrócił dźwigając belkę białego
lnianego płótna. Ciocia przywitała go ze zgrozą – kradniesz własność
państwową. Z trudem przekonał ją, że zdobycz ta jest minimalną rekompensatą
za to co straciliśmy w Warszawie. Płótno to służyło przez lata jako podstawa
bielizny pościelowej. Szczątki dziadka Weila po ekshumacji zostały zawinięte
przed pogrzebem w prześcieradło z tego materiału. Ja również postąpiłem śladami
mojego ojca. Było już trochę późno i wartościowe przedmioty zdążyły zmienić
właścicieli. Niemniej przyniosłem z pralni fabrycznej dwie mundurowe kurtki,
płaszcz wojskowy i stołek. Stołek został w łazience u cioci, płaszcz po ufarbowaniu na czarno i stosownej
przeróbce nosiła mama, a ja chodziłem
przez dwa lata. w niemieckiej wojskowej kurtce po odpruciu „wrony”.
Po „wyzwoleniu”
Życie
w Żyrardowie dość szybko się stabilizowało. Co prawda na kompletach, które
funkcjonowały jeszcze przez kilka tygodni zanim uruchomiono normalną szkołę,
nauczycielka niemieckiego oznajmiła nam: zmienił nam się okupant więc
zamiast niemieckiego będziecie teraz uczyć się rosyjskiego, to zachowania
się robotniczego Żyrardowa nie można było uważać za reakcję miasta okupowanego.
Nawiasem mówiąc, parę lekcji na których nauczycielka omawiała jak należy
modyfikować polskie dźwięki i słowa tak
aby Rosjanin nas rozumiał okazało się niesłychanie pożyteczne.
Ciągnące przez ul 1-go Maja zmordowane piesze
oddziały frontowe spotykały spontanicznie gromadzące się tłumy wiwatujących
mieszkańców. Zatrzymujące się na odpoczynek grupy żołnierzy śpiewały na ich
widok. „Bojcy” jadący na czołgach strzelali na wiwat. Wśród mieszkańców byli
tacy co rzucali im kwiaty. Jednym słowem – obopólna radość, przyjaźń i
braterstwo. Chyba nie tak się wita okupantów.
Przez pierwsze 10 dni na ulicach dominowały
oddziały frontowe. Wojsko to pod niemal wszystkimi względami różniło się od
Niemców. Znacznie słabsza bariera językowa
ułatwiała nawiązywania kontaktów handlowych i wręcz towarzyskich. Nikt
tych żołnierzy się nie bał, ani oni nie wydawali się groźni. Raczej byli
ciekawi naszego kraju i ludzi. U sąsiadów w domu cioci zakwaterowano oficera.
Próbował bawić się z dziećmi, uczył się języka, pożyczał książki i z zapałem
czytał Potop Sienkiewicza. Także uwagę naszą zwracał strój tej armii. W porównaniu
z zadbanymi, wręcz eleganckimi, żołnierzami niemieckimi wyglądali na
zaniedbanych i bałaganiarskich: nieobrębione szynele o różnych odcieniach
zieleni i brązu, czasem szarawe lub o barwie wpadającej we fiolet, sznurki
zamiast pasów przy karabinach, buty rozmaitego kroju i barwy na ogół w podłym
stanie i t.p. Również kobiety (dziewczyny) w mundurach i z bronią były czymś
zupełnie nowym.
Po dwóch tygodniach wojsko frontowe opuściło Żyrardów i można
było zauważyć tworzenie się nowej administracji. Pojawiły się drogowskazy
pisane cyrylicą (najczęściej do Berlina), milicja wojskowa w czapkach z
niebieskim otokiem i oficerowie polityczni (politruki), którzy gromadząc
przechodniów na ulicach opowiadali o czekającej nas wspaniałej przyszłości; przyjdzie
wasze wojsko, będą wybory, już jest polski rząd w Lublinie, Katyń to była
robota Niemców itp. Tłem tej indoktrynacji były dość często przejeżdżające
ciężarowe samochody wypełnione szczelnie niemieckimi jeńcami.
Jeden z ostatnich dni stycznia,. popołudnie.
Jestem u Władka gdzie próbujemy
rozwiązać jakieś zadania z matematyki. Poza nami nikogo nie ma w
mieszkaniu. Dzwonek do drzwi, Władek je otwiera i do mieszkania wchodzi dwóch
panów. Jeden jest w mundurze sowieckiego oficera, a drugi w cywilnej kurtce.
Obaj mają widoczną broń. Pytają: czy to mieszkanie państwa Gąseckich? i
zaraz potem do Władka: czy zastaliśmy pana brata? Władek mówi, że brata nie ma w domu. Następne
pytanie: a gdzie jest? I odpowiedź: nie wiem, nie widziałem go od
wielu dni. Na to oficer bardzo grzecznym tonem: przykro nam, ale musimy
to sprawdzić i pokazuje jakieś dokumenty. I sprawdzali przez dwie godziny
szukając nie tyle brata co broni i jakichś dokumentów. Niczego co mogłoby ich
zainteresować nie znaleźli, pożegnali się i poszli. Pomimo, że podczas
poszukiwań penetrowali zawartość szuflad, szaf, kanapy i spiżarki, wychodząc
dołożyli starań aby zostawić wszystko w
takim stanie jak zastali. Dowiedziałem się później, że panowie byli z NKWD, a
starszy brat Władka, którego nigdy nie spotkałem, należał do NSZ.
Opisuję dość szczegółowo to wydarzenie bo już
wtedy uderzyła mnie różnica w zachowaniu się sowieckich tajniaków i
gestapowców, którzy w listopadzie 1939 r. przyszli aresztować mojego ojca.
Gestapowców było czterech i jeden cywilny tłumacz. Przyszli o 5-tej rano waląc
kolbami karabinów w drzwi. Nie było przywitań ani tłumaczeń tylko krzyki z
których zrozumiałem tylko często powtarzane schneller. Ojcu powiedzieli pójdziesz
z nami i dali 10 minut na ubranie się. Na pytania mamy dokąd go zabierają?
odpowiadali śmiechem.
W pierwszych dniach lutego ojciec wybrał się
do Warszawy. Dużą część 50-ciokilometrowej drogi przebył pieszo. Pociągi
jeszcze nie chodziły, a kolejka EKD z Milanówka i Grodziska dochodziła tylko do
któregoś z przystanków za Pruszkowem. Wrócił po kilku dniach z nowinami: (1)
zburzona jest część domu od ul. Wawelskiej, ale nasze mieszkanie tylko wypalone, podobnie jak reszta domu i
wszystkie domy w dzielnicy, (2) teren Uniwersytetu przy Krakowskim Przedmieściu
zniszczony jest w stosunkowo niewielkim stopniu (podczas Powstania był cały
czas w rękach Niemców, a później kwaterował tam wehrmacht). Ogromną ulgą dla
taty było stwierdzenie, że Biblioteka Uniwersytecka ocalała.
Równolegle z moim ojcem na Uniwersytet
ściągali ocaleli pracownicy uczelni. Konstytuowały się jej władze i
administracja. Obowiązki rektora pełnił prof. Antoniewicz, ostatni rektor
przedwojenny. Tata postanowił na stałe wrócić do Warszawy i podjąć obowiązki
dyrektora biblioteki, Kompletowanie załogi, rozpoznawanie strat i porządkowanie zbiorów wymagało jego
obecności. Początkowo mieszkał w piwnicy Biblioteki. Gdy przyznano mu pokój w
gmachu „porektorskim” ściągnął naszą mamę, która również podjęła pracę na
umownym stanowisku magazyniera porządkując zbiory biblioteczne. Z inicjatywy
ciotki Miry postanowiono, że my, tzn. Jędrek i ja pozostaniemy w Żyrardowie do
końca roku szkolnego podczas gdy rodzice zorganizują jakieś warunki
bytowania w Warszawie.
U
ciotki mieszkaliśmy jeszcze cztery miesiące. W marcu uruchomiono prawdziwą
szkołę. W przedwojennym budynku gimnazjum doprowadzono kilka klas do stanu
używalności tzn. wstawiono szyby i
odnaleziono meble. Początkowo prowadzono lekcje na dwie zmiany równocześnie
remontując, przy pomocy uczniów, pozostałe pomieszczenia. Pamiętam swój udział
w kopaniu pojemnej latryny na dziedzińcu szkoły. Tak się złożyło, że
żyrardowskie gimnazjum było moją pierwszą prawdziwą szkołą. Szkołę podstawową
(wtedy zwana powszechną) odbyłem w jednoklasowej prywatnej szkole, a później
była nauka na kompletach zarówno w Warszawie jak i w Żyrardowie. Naukę na
kompletach traktowaliśmy wszyscy bardzo poważnie. Konspiracja i związane z nią
ryzyko było wyrazem protestu wobec okupanta (wroga) i aktywnością „patriotyczną”. Nigdy tak pilnie nie
przykładałem się do nauki jak na kompletach.
No może na studiach, ale to już były
inne lata. Natomiast nauka w normalnej szkole nie miała tej motywacji, a
szkoła i życie w „wolnej” ojczyźnie stwarzały tyle pokus, że tylko dzięki
wyrozumiałości nauczycieli ukończyłem trzecią klasę gimnazjalną na trójkach.
W
czerwcu, po zakończeniu nauki, przenieśliśmy się do Warszawy, gdzie
rodzice zagospodarowali się w pewnym
stopniu. Odezwał się najstarszy z braci ojca, stryj Tadeusz którego wojenne
losy zagnały na Podhale i we wsi Kąclowa, kilka kilometrów od Grybowa, pracował
jako kierownik tartaku. Zaproponował aby
wysłać do niego nas (Jędrka ze mną) na miesiąc. Toteż po kilku dniach w
Warszawie pojechaliśmy na południe i tak zakończył się żyrardowski epizod.
Profesor Stanisław Lewak
KONIEC
POSZUKIWANIA
Dziecko powstania z ulicy Bednarskiej poszukuje sąsiadów z czasu powstania. Zgłoszenia prosimy kierować do Redakcji.
Pożyteczne Linki:
Muzeum DULAG
Finanse Stowarzyszenia
Rachunek bankowy 5053,69 PLN
Pan K.D. Can$20 (po raz trzeci,do wymiany na złote)
Pani Z.K., Floryda $200 (do wymiany na złote).
Pan S.W. Can$20 check, czeka na wymianę.
Finanse Stowarzyszenia
Rachunek bankowy 5053,69 PLN
Pan K.D. Can$20 (po raz trzeci,do wymiany na złote)
Pani Z.K., Floryda $200 (do wymiany na złote).
Pan S.W. Can$20 check, czeka na wymianę.
Jestem pod wrażeniem. Bardzo ciekawie napisane.
OdpowiedzUsuń