14 gru 2017

Biuletyn Nr 33, grudzień 2017

     ŚWIĄTECZNA PRZYGODA JEDNEGO Z CZŁONKÓW STOWARZYSZENIA

W drzwiach stał Święty Mikołaj.
- Tu nie ma dzieci – wnuki też już podrosły i mieszkają same - powiedziałem.
- Ja do pana – powiedział Mikołaj – wejdźmy do środka bo ciasno.
Rzeczywiście na podeście było tłoczno, bo za Mikołajem stało sześć reniferów zaprzężonych do potężnych Mikołajowych sań. Na tyle sań leżały worki z prezentami. Uwagę moją przyciągnęła leżąca na przednim siedzeniu ogromna barania szuba.
 – Pewnie to nią okrywa się Mikołaj pośród swych gwiezdnych wojaży - pomyślałem.
Mikołaj kiwnął głową:
- Tak, bywa tam zimno. Na przykład koło Saturna – w średniej minus sto dziewięćdziesiąt trzy stopnie.

Ocknąłem się:
- Ależ proszę, proszę bardzo do środka. Choć tam też będzie ciasnawo. Wie pan, panie Święty Mikołaju, to było budowane za Gomułki, metraże wtedy były bardzo oszczędne.
- Wiem, wiem, panie Andrzeju – chyba mogę się tak do pana zwracać? – Mikołaj przerwał i po chwili ciągnął dalej:
- Wiem, pana budynek dostał wtedy tytuł Mister Warszawy. Nowoczesne rozwiązania, zsypy do śmieci, nie jedna a dwie windy w jednym budynku.
- Zsypy – pomyślałem – a może jak Mikołaj jest Święty, to mógłby coś poradzić na te karaluchy.
- Nie panie Andrzeju – Mikołaj pokiwał przecząco głową - na karaluchy sposobu nie mam. Nawet u nas ...
Mikołaj przerwał, pogodna dotąd twarz posmutniała.
- No tak – pomyślałem -w niebie każdy zsyp to kilometry a może i całe lata świetlne.
- Ale do rzeczy – powiedział Mikołaj – na ciasnotę sposób mam.
Spoglądając na sanie z reniferami złożył zaciśniętą pięść prawej dłoni w lewą powiedział:
- Zoom minus 10.

Na moich oczach zaprząg zmniejszył się dziesięciokrotnie. Stukając maluteńkimi kopytkami renifery wspięły się na próg i wciągnęły sanie do mieszkania.
Oniemiałem. Przecież to nie był tak często używany przeze mnie zoom kamery cyfrowej. To był zoom rzeczywistości. Z renifera pełnego rozmiaru do wielkości myszki. To było moje wydarzenie roku, a może i więcej niż roku. Musiałem spróbować, w takiej sytuacji nie można być tylko widzem.
Zacisnąłem prawą dłoń w lewej i w myślach powiedziałem:
- Zoom plus pięćdziesiąt.
- Nie, nie panie Andrzeju, tak nie można – trzeba być realistą, trzeba uważać na metraż. A w ogóle to jestem u pana w ramach public relations – powiedział Mikołaj.
- Ale pan czyta w moich myślach.
- Tak, to bardzo łatwe, nie ma o czym mówić. A wracając do zoomu, to może pan spróbować takiego malutkiego zoomika – plus dwa. No śmiało. I nie musi pan aż tak zaciskać dłoni. To niezdrowe, pan dużo pracuje z komputerem, trzeba dłonie oszczędzać.
- A minus cztery?
- No... Może być, ale nie na moich przyjaciołach z zaprzęgu.
Znów zacisnąłem prawą dłoń w lewej i powiedziałem:
- Zoom minus cztery.
Tylko że tym razem w zaciśniętej prawej dłoni trzymałem wezwanie do zapłaty pożyczonej kiedyś z banku kwoty sto tysięcy złotych.
- W końcu będą to radosne i wolne od trosk Święta – pomyślałem.

WESOŁYCH ŚWIĄT DRODZY PRZYJACIELE 


Krakowskie Przedmieście, w wieku XIX


O Stowarzyszeniu Dzieci Powstania 1944
KONTAKT: 04-083 Warszawa, ul. Igańska 26 m. 38 sdpw44@gmail.com
     Nr konta SDPW1944 w Banku Gospodarki Żywnościowej (BGŻ): 10 2030 0045 1110 0000 0395 9950

  MISJA STOWARZYSZENIA


Rodzice nasi walczyli i ginęli w PW 44’ za wolną i szczęśliwą Polskę.

Rolą naszą, Dzieci ’44 jest nie tylko pamiętać o horrorze warszawskiej Hiroszimy, ale przypominać, co z tego wynika dla współczesności. Doświadczyliśmy życia w niepokoju, życia na przetrwanie oraz życia w niezdrowiu. Aczkolwiek wielu z nas wyszło z tej gehenny zahartowanymi i osiągnęło wysokie cele swego życia, ale …to raczej mniejszość z nas? I dlatego mamy prawo pytać, mamy prawo szukać odpowiedzi, mamy prawo zastanawiać się czy ofiara nie była daremną, czy cena nie była za wysoką.


A także mamy prawo oceniać czy Rodziców ofiara nie poszła na marne z punktu widzenia tego, jak następne pokolenia realizują polską rację stanu, którą jest bezpieczeństwo w oparciu o dobre stosunki z sąsiadami i mocne sojusze a także oceniać jak realizowana jest strategia wolności i zachodniej demokracji, w tym i sprawiedliwosci.

     Sympozja, wystawy, spotkania: Co się dzieje w Muzeum        Powstania Warszawskiego, w Warszawie, w Polsce i na świecie.

Baza Ofiar Cywilnych. Muzeum Powstania Warszawskiego prowadzi bazę ofiar cywilnych, link tutaj. Pomóż uzupełnić listę.

Zaproszenia Muzeum Dulag


28 grudnia (czwartek) godz. 18:00
Młodzieżowy Dom Kultury „Pałacyk”
Rodzinne kolędowanie z Zespołem Pieśni i Tańca "POLSKI ŁAN"
W ten wyjątkowy świąteczny czas Muzeum Dulag 121 i Młodzieżowy Dom Kultury „Pałacyk” zapraszają Państwa na koncert oraz wspólne śpiewanie kolęd i pastorałek. Na scenie wystąpi Zespół Pieśni i Tańca "POLSKI ŁAN".



30 grudnia (sobota) godz. 16:00
Restauracja „Ucieranie Treści” – Pruszków, ul. Obrońców Pokoju 8
„Kolędowanie Nadziei” – bożonarodzeniowe kreatywne warsztaty dla rodzin z dziećmi

W programie wydarzenia znajdą się m.in.: świąteczne opowieści z różnych stron świata, kreatywne warsztaty rodzinne oraz zabawy prowadzone przez animatorów z Muzeum Bajek, Baśni i Opowieści. Wstęp bezpłatny, obowiązują zapisy do 23 grudnia(dulag@dulag121.pl ; (22) 758 86 63 ; 696 591 295 )





Zaproszenie
Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 w porozumieniu z Muzeum Powstania Warszawskiego i Instytutem Pamięci Narodowej organizuje sesję naukową „Powojenne losy Dzieci Powstania Warszawskiego. Nie jest to w każdym przypadku łatwe - podczas gdy my pracujemy społecznie, instytucje zatrudniają urzędników. 
Niewiele czasu, może tylko kilka lat, pozostaje do zebrania relacji o dalszym życiu ludzi dotkniętych w dzieciństwie wojenną traumą. Zebrane wspomnienia będą naszym dobrem narodowym, a zarazem będą wykorzystane w badaniach w dziedzinach historii i nauk społecznych.
Dzięki działaniom pana Jerzego Mireckiego w roku 2012 wydana została książka „Dzieci 44” zawierająca wspomnienia warszawskich dzieci z okresu powstania. W tym roku ukazało się jej drugie wydanie.
Dziś czas na uzupełnienie tych wspomnień.
Zapraszamy dzieci powstania do spisania swoich wspomnień z okresu powojennego. 
Forma wspomnień może być całkowicie dowolna, tak samo jak okres czasu którego wspomnienia dotyczą. Może to być czas zaraz po zakończeniu Powstania a może to być relacja pokrywająca kilka dziesięcioleci. W miarę ich napływu wspomnienia będą udostępniane (za zgodą autora) w Biuletynie Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944, a po zakończeniu akcji zamierzamy spowodować wydanie ich w formie książkowej.
Prosimy o odpowiedź mejlową (nawet jeśli jest negatywna) – do przesłania jej wystarczy przecież kilka kliknięć.

Zamieszczony kwestionariusz dziecka powstania (kliknij tutaj) pomoże w oragnizowaniu wspomnienia.
Z Wyrazami Szacunku

Profesor Andrzej Targowski,
Honorowy Przewodniczący Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944,

Jerzy Mirecki,
Autor książki Dzieci 44,

Dr Andrzej Olas,
Dr Wojciech Łukasik,
Profesor Roman Bogacz,
Ewa Chrzanowska,
Maria Nielepkiewicz,
Wiesław Winkler
Za Zarząd Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944.

Co dzieje się w Stowarzyszeniu:
Wzbogaca się baza naszych wspomnień. Dziś zamieszczamy comiesięczny felieton honorowego prezesa Stowarzyszenia, profesora Andrzeja Targowskiego, dalszy ciąg wspomnienia p. Jacka Krzemińskiego i tekst profesora Stanisława Lewaka. W następnych numerach Biuletynu zamieścimy relacje pp. Kijkowskiego, Komorowskiego, Muszyńskiej, Rudzińskiego, Charkiewicz. 
Mamy stronę internetową na Facebooku. Szukaj pod  @DzieciPowstaniaWarszawskiego. 



Widziane z krzesła Honorowego Prezesa 
profesora Andrzeja Targowskiego, Nr 31


Polityka w wydaniu wschodnim

Ortodoksja.  Bizancjum to Rzym II - wschodnia prowincja wielkiego Imperium Rzymskiego (41 p.n.e. – 476 n.e.), która zauroczyła Euroazję po dzień dzisiejszy. Zwłaszcza zauroczyła Rosję, którą nawet nazywano Rzymem III, (choć potem przyznano ten numer kolejny Stanom Zjednoczonym). Bizancjum jednak dało podstawy rozwojowi ważnej i wielkiej Wschodniej cywilizacji, ponieważ, zanim nie zostało opanowane przez Turków, wyznawało Chrześcijaństwo, na które po chrzcie w 988 r. n.e. przeszło Księstwo Kijowskie a po schizmie Chrześcijaństwa od 1054 r. wyznawało Prawosławie (Ortodoksja). Religia ta po dzień dzisiejszy jest bardzo zachowawcza, tzn. polega na bezwzględnym posłuszeństwie wiernych w relacjach z popami a ci uznali niekwestionowaną zwierzchność władz cywilnych, za cenę dobrego życia w spokoju.

Autokracja. To sposób sprawowania władzy przez imperatorów, zwłaszcza przez rosyjskich carów i imperatorów. Ich sposób rządzenia różnił się od konstytucyjnych monarchii w Europie, ponieważ był oparty na absolutyzmie władcy. Takimi władcami był zwłaszcza Iwan Groźny (1530-1584), Aleksander I (1770-1825) i Stalin (1878-1953) oraz inni. Praktycznie to byli despoci a w przypadku Stalina był on masowym mordercą. Autokraci kontrolowali władzę polityczną i gospodarczą oraz nadzorowali władzę religijną. Mieli większą władzę od europejskich monarchów. W Rosji ten typ władzy wprowadził Iwan III (1440-1505) a która została obalona przez Bolszewicką Rewolucję w 1917 r. Czyli trwała ok. 400 lat z przerwami, kiedy rządy sprawowali światli-autokraci carowie jak np. Piotr Wielki (1672-1725), czy Niemka (ze Szczecina) Katarzyna Wielka (1729-1796) i inni.

Słowianofilia. Nurt myśli politycznej ukształtowany w Rosji po 1839. Słowianofile dostrzegali konieczność rozwiązania szeregu problemów społecznych Rosji. Inspiracji dla dokonania niezbędnych reform poszukiwali w historii tego kraju, twierdząc, że każde państwo rozwija się w unikatowy sposób i nie może wzorować się na innych. Opowiadali się za usunięciem z Rosji elementów kultury zachodniej, wprowadzonych do kraju przez Piotra Wielkiego, twierdząc, że ich pojawienie się (w szczególności upowszechnianie zachodniego racjonalizmu i legalizmu) zakłóciło harmonijny rozwój społeczeństwa. Argumentowali, że oczyszczenie kultury rosyjskiej z obcych wpływów umożliwiłoby również odnowę kultury europejskiej, gdyż odrodzona Rosja byłaby przykładem dla innych państw. Z drugiej strony, uznając grzeszność natury ludzkiej traktowali istnienie rządów za konieczność, zaś funkcjonowanie samodzierżawia – za ważną rosyjską tradycję; słowianofile odrzucali zachodnie koncepcje monarchii konstytucyjnej. Kreowali natomiast wizje monarchii patriarchalnej, której „dobry” władca opiera się na zaufaniu ludu, wyrażanym na zwoływanych wiecach. Innymi słowy słowianofila to słowiański nacjonalizm.

Triada polityki Wschodniej cywilizacji to: ortodoksja-autokracja-słowianofila. Po upadku ZSRR w 1991 r. i odrodzeniu Rosji, Prezydent Władimir Putin po prostu wprowadza ponownie władzę opartą na tej Triadzie, opartej na 400 – letniej tradycji. Czy tylko Rosja wprowadza tę politykę w Europie?

                                                                                                                                                                                              Andrzej Targowski



Moje Wspomnienia, 1939 - 1945, 


część 2/4    


Jacek Krzemiński      

Wrzesień 1939 roku w moich wspomnieniach to naloty bombowe, długie okresy przebywania w piwnicy, brak jedzenia. Na Lwowskiej przebywałem wtedy z matką i dwoma momi braćmi, gdyż mój Ojciec, już wtedy porucznik rezerwy, został w lecie zmobilizowany i brał udział w działaniach wojennych, jako dowódca kolumny samochodów sanitarnych. W połowie września dostał się do niewoli.  
Pierwszą tragedią w naszej rodzinie była śmierć Tomka, mojego brata stryjecznego. Mój stryj, Zdzisław Krzemiński, był kapitanem Wojsk Pancernych i Zmotoryzowanych i brał udział w kampanii wrześniowej. Jego żona, Doda (Dobrosława) została z trojgiem dzieci w domu, w Warszawie, przy ulicy Dobrej. Najstarszym dzieckiem była Halszka, średnim Zbyszek, a najmłodszy Tomek miał 12 lat. Gdy podczas jednego z nalotów zbiegali do piwnicy, bomba uderzyła w ich dom. Odłamki bomby zabiły Tomka, Ciotce urwały prawą rękę i poraniły Halszkę i Zbyszka. Stryj pod koniec kampanii wrześniowej razem z wojskiem przeszedł do Rumunii, potem do Francji i po upadku Francji do Anglii, gdzie służył w Dywizji Pancernej 1-go Korpusu generała Maczka, a pod koniec wojny w 2-gim Korpusie generała Andersa. Ciotka nauczyła się wszystko robić lewą ręką, zarabiała sprzedając ciastka i pasztety, które piekła Halszka. Zbyszek i Halszka działali w harcerstwie i Armii Krajowej. Pod koniec wojny Zbyszkowi groziło aresztowanie i musiał uciekać z Warszawy. Do końca wojny był w partyzantce w lasach w Górach Świętokrzyskich.
Po wkroczeniu Niemców do Warszawy zaczęły sie dla nas ciężkie czasy. Dowiedzieliśmy się, że Ojciec jest w niewoli, w oflagu Murnau.  W nowej sytuacji musieliśmy sobie dać radę sami.

       Andrzej, ja i Wojtek (. prawdopodobnie grudzień 1939), zdjęcie wysłane do Ojca do Murnau.

Po bombardowaniach w naszym mieszkaniu nie było oni jednej szyby. Zamieszkaliśmy w jednym pokoju, okna zabito dyktą. Ostała się tylko mała szybka, przez którą do pokoju wpadało trochę światła. Nadeszła zima, tego roku wyjątkowo ciężka. W pokoju zainstalowaliśmy piecyk, tzw. „kozę”, z rurą wychodzącą na zewnątrz przez dziurę w dykcie w oknie. Żyliśmy ze sprzedaży różnych wartościowych przedmiotów. Dość dużo pieniędzy dostaliśmy za zbiór znaczków pocztowych. Przed wojną Ojciec założył dla każdego z nas jakiś zbiór. Wojtek dostał znaczki pocztowe i właśnie te znaczki pozwoliły nam przeżyć zimę. Pod koniec zimy udało się matce wynająć jeden nasz pokój mecenasowi Mieczkowskiemu i mieliśmy małe, ale zawsze jakieś, źródło dochodów. W połowie 1940 roku Ojciec wrócił z obozu. Udało mu się wyjść z obozu zarówno z powodu ciężkiej choroby jak i dzięki interwencji nowo utworzonego Banku Emisyjnego, którego dyrekcja stwierdziła, że Ojciec jest w Banku niezbędny. Była w tym duża zasługa dyrektora Banku, Feliksa Młynarskiego. Odkąd Ojciec zaczął pracować w Banku, nasza sytuacja poprawiła się. W oknach znowu były szyby, do domu wróciło centralne ogrzewanie, działała elektrownia, zniknęła „koza” i wróciliśmy do reszty mieszkania. Tylko w gabinecie Ojca nadal mieszkał mecenas Mieczkowski.

Okupacja

Tak więc, po powrocie Ojca żyliśmy w miarę normalnie. Ojciec zarabiał pracując w Banku Emisyjnym, a moi bracia, a później i ja, chodziliśmy do szkoły. Przed wojną Wojtek i Andrzej byli harcerzami; podczas okupacji działali w harcerstwie podziemnym. Był to czas stałego niepokoju, czy kogoś aresztują, czy może złapią w łapance.
Pamiętam, jak kiedyś na pełnej ludzi ulicy, niemiecki oficer wrzeszczał i strzelał z pistoletu do uciekającego mężczyzny. Od czasu do czasu były w nocy alarmy lotnicze, przylatywały sowieckie samoloty i parę razy bombardowały Warszawę. Najbliżej nas została zbombardowana hala handlowa na Koszykowej i znowu poleciały szyby w naszym mieszkaniu. Naloty pod koniec wojny były coraz częstsze, więc coraz częściej spędzaliśmy noce w schronie w piwnicy. Zaczęły się ograniczenia w dostawie elektryczności. Czasem mieliśmy elektryczność co drugi tydzień, czasem dopiero późno w nocy. Na początku okupacji zabrano nam radio, ale jakoś docierały wiadomości o tym co się dzieje na świecie. Akurat wtedy, kiedy zaczęliśmy używać zdobyte przez Ojca lampy, karbidówki, wojska alianckie zajęły dwie włoskie wyspy i od tych wysp nasze karbidówki dostały nazwy: „lampeduza” (duża lampa) i „panteleria” (ta mniejsza).

                          

Andrzej, ja i Ojciec na spacerze na Polu Mokotowskim (ca. 1942)

Wakacje spędzałem w Podkowie Leśnej, u przyjaciół mojej Matki, państwa Lilpopów. Jak już pisałem, moja Matka mając 18 lat brała udział w wojny bolszewickiej i pracowała w Szpitalu Polowym nr 1 Polskiego Czerwonego Krzyża i tam zaprzyjaźniła się z małżeństwem Lilpopów. Pani Lilpopowa była siostrą znanego pisarza Jarosława Iwaszkiewicza, właściciela majątku Stawiska w Podkowie Leśnej. Na części ziemi tego majątku, Lilpopowie zbudowali przed wojną willę i w tej willi w czasie okupacji wakacje letnie spędzały dzieci ich rodziny i przyjaciół. Było nas tam zawsze pięcioro czy sześcioro dzieci i pani Lilpopowa utrzymywała dość ostrą dyscyplinę. Ja miałem trochę wyższy status, jako że doktor Lilpop był moim ojcem chrzestnym.

                          Andrzej, ja i Marysia Trawińska

Dużo czasu spędzałem bawiąc się na podwórku, z dziećmi z naszego domu, najczęściej z moim przyjacielem Wiesiem Szlenkiem. Państwo Szlenkowie mieli mieszkanie na naszej klatce schodowej, ale piętro wyżej. Mimo tego, że Wiesio był o rok ode mnie młodszy, doskonale sie razem bawiliśmy. Dużo czasu poświęcał mi mój brat Andrzej. Miał talent do rysowania i uczył mnie rysować. Miał też talent muzyczny. Któregoś roku dostałem na imieniny harmonijkę ustną i jak większość dzieci bez zdolności muzycznych zacząłem dmuchać, zupełnie nieudanie, w tę harmonijkę. Andrzej wziął ode mnie harmonijkę i powiedział, że mi pokaże, jak należy grać – od razu zaczął wygrywać melodie. Rodzice szybko się zorientowali, że ma talent do muzyki i kupili mu nową, znacznie lepszą harmonijkę. Andrzej grał na tyle dobrze, że stał się sławny wśród kolegów szkolnych i kolegów harcerzy i w końcu przybrał pseudonim „Grajeck” („ck” na końcu, bo już ktoś inny miał w jego drużynie pseudonim Grajek).
.
Szkoła

Mój najstarszy brat, Wojtek, chodził do gimnazjum, później liceum, imienia Tadeusza Reytana, które oficjalnie było ogrodniczą szkołą zawodową. Jak wiadomo, polskie dzieci nie miały prawa do nauki w szkołach średnich (oczywiście zamknięto też uniwersytety). My, „Untermenschen”, mogliśmy się uczyć tylko w szkołach powszechnych i zawodowych. Andrzej początkowo chodził do szkoły powszechnej, a po paru latach też do tajnego gimnazjum. W 1941 i ja zacząłem naukę w szkole. Była to ta sama szkoła, do której chodził Andrzej - Szkoła nr 3 Tadeusza Bilińskiego, która mieściła się przy ulicy Bagatela 15. Na najwyższym piętrze tego domu, od strony Placu Unii Lubelskiej, pomiędzy okrągłymi wieżami jest taras, na którym, jeżeli pozwalała pogoda, mieliśmy lekcje gimnastyki. Na tym to tarasie po wojnie umieszczono wielki neon „Młodzież czyta Sztandar Młodych”.

                   Dom przy Placu Unii Lubelskiej (Bagatela 15), gdzie mieściła siś moja szkoła.
                                  Na tarasie między dwoma wieżami mieliśmy lekcje gimnastyki


Chodziliśmy z Lwowskiej ulicą Polną. Tam, po drodze, mijaliśmy cukiernię G.G. Lardelli, gdzie poznałem pierwsze niemieckie słowa. Był to napis na murze cukierni „Nur für Deutsche” – cukiernia była wyłącznie dla Niemców.
Naszą nauczycielką była młoda pani Łazowska. Bardzo ją lubiliśmy i szanowaliśmy, zwłaszcza, że jej mąż (może narzeczony) był pilotem w polskim dywizjonie w Anglii. Na koniec roku szkolnego dostałem „Bescheinigung”, zaświadczenie o ukończeniu pierwszej klasy, napisane dużymi literami w języku niemieckim, a niżej małymi - po polsku. Zaświadczenie to zachowało się i jest teraz w zbiorach Biblioteki Publicznej w Warszawie.

 
 Zaświadczenie ukończenia 1-szej klasy.

Drugą i trzecią klasę przerobiłem w domu na kompletach. Od czwartej klasy miałem już wrócić do normalnej szkoły i rzeczywiście, wróciłem, ale już pod koniec wojny, w marcu 1945, w Łodzi.

 Getto.

Często jeździliśmy z moją Matką do znajomych na Zoliborzu. Jeździliśmy tramwajem przez Getto, wewnątrz którego tramwaj nie zatrzymywał się. Przed bramą do Getta w wejściach do wagonów stawali niemieccy żołnierze. Przez okna widać było w jakich strasznych warunkach żyli tam ludzie. Później podzielono Getto murem na dwie części i tramwaj jechał korytarzem, po obu stronach którego był wysoki mur, a na jego szczycie ostre kawałki szkła. Mniej więcej w połowie tego korytarza był most, który łączył obie części Getta i tylko na tym moście widać było przechodzących ludzi.


                                       Most, który łączył obie części Ghetta

Czasem w mieście, poza Gettem, można było zobaczyć żydowskie dzieci, w łachmanach, wygłodzone, błagające o jedzenie. W kwietniu 1943 roku wybuchło w Gecie powstanie. Nawet u nas na Lwowskiej słychać było wybuchy i widać było dymy pożarów.

Powstanie.

Pod koniec lipca 1944 roku słychać było daleki huk armat, a Alejami Jerozolimskimi uciekały na zachód niemieckie wojska. Poszliśmy z Matką to oglądać. Niemcy jechali na furmankach i samochodach wyładowanych różnymi gratami; przyjemnie było patrzeć na nich, brudnych i zmęczonych. Nic nie zostało z pewnych siebie zwycięskich „Übermenschen”, których widzieliśmy na ulicach Warszawy przez pięć lat okupacji. Cieszyliśmy się, że zbliża się koniec wojny.
Moi bracia byli aktywni w podziemnym harcerstwie. Wojtek był drużynowym i miał stopień podharcmistrza. Obaj byli w Kompanii Harcerskiej Batalionu Gustaw. Wojtek pod koniec okupacji przeszedł szkolenie w podziemnej szkole podchorążych, którą zakończył w stopniu kaprala podchorążego i miał funkcję „Podchorąży od zleceń”, zaś Andrzej był w plutonie łączników.

Wojtek w czasie ćwiczen wojskowych (ca. 1943 – 1944)

Pierwszego sierpnia w naszym mieszkaniu odbyła się w południe odprawa oficerów i podoficerów kompanii harcerskiej. Po odprawie obaj moi bracia udali sie na miejsce zbiórki ich oddziałów. Na początku Powstania walczyli na Woli, później na Starym Mieście. Andrzeja już wiecej nie zobaczyliśmy.
Mój Ojciec w chwili wybuchu Powstania był w domu. Pracował wtedy w Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych (PWPW) przy drukowaniu pieniędzy. Tego dnia miał pracować na drugiej, wieczornej zmianie, ale go kolega poprosił, żeby się zamienić czasem pracy. Dzięki temu Ojciec wymknął się śmierci po raz pierwszy, gdyż wszyscy pracownicy PWPW zostali w pierwszydh dniach Powstania wywiezieni przez Niemców do któregoś z obozów koncentracyjnych i wszyscy tam zginęli.
Powstanie zaczęło się strzelaniną. Na naszej ulicy szybko zbudowano szereg barykad, do których użyto płyt chodnikowych. Aż do końca Powstania linia frontu przebiegała wzdłuż ulicy Noakowskiego – Niemcy przez cały czas zajmowali gmach Politechniki. Okna naszego mieszkania wychodziły na drugie podwórko naszego domu, ktore kończyło się parkanem, za którym był ogród willi przy ulicy Śniadeckich, a na przeciw ogrodu stał budynek szkoły zawodowej. W szkole tej przez pierwsze dni powstania byli Niemcy i z naszych okien można było obserwować walki, które zakończyły się zdobyciem budynku. Później w tym domu zorganizowano szpital powstańczy.

Stanowisko powstańcze na naszej ulicy    

                    Jacek  Krzemiński

KONIEC CZĘŚCI 2/4, ciąg dalszy nastąpi.                 

         

Żyrardów

Profesor Stanisław Lewak 

W wyniku perypetii powstaniowych 12 sierpnia 1944 roku znaleźliśmy się  w Żyrardowie u ciotki Miry Krusze. My, to znaczy mój ojciec, ja początkowo w szpitalu, w którym ciotka była lekarzem, oraz mój młodszy brat Jędrek, którego dostarczył ursusowski tramwajarz. Matka nasza pozostała do końca Powstania w Warszawie u dziadka na Mokotowie i nie wiedzieliśmy nic o jej losach. A nam wieczorami i nocą na wschodnim niebie świeciła czerwona (krwawa) łuna nad płonącą Warszawą. Widoczna była jeszcze w październiku i listopadzie.

Kołchoz u cioci Miry

Ciotka Mira była dość daleką krewną mamy; nigdy nie udało mi się opanować (zrozumieć) szczegółów ich pokrewieństwa. Mieszkała w fabrycznym domu Zakładów Żyrardowskich oddalonym od centrum miasta w pobliżu „bielnika”,  tzn. części  kompleksu fabryki tkanin lnianych w której barwiono produkt. Oddzielnie stojący czteropiętrowy dom, zwany przez miejscowych „gołębnikiem”, z uprawnymi ogródkami lokatorów i widokiem od południa na park (nur fűr Deutsche w czasie okupacji) i od zachodu na niewielkie lotnisko wojskowe. W czteropokojowym mieszkaniu z pięknym tarasem mieszkała ciocia ze służącą-kucharką (chyba zwała się Agata) i siostrzenicą Oleńką, która także pracowała w szpitalu. Przyjazd nasz i ulokowanie u siebie traktowała jako oczywistość wobec zaistniałych okoliczności, jak również  daleko idącą opiekę jako rzecz naturalną. Następnego dnia po naszym „przyjeździe” zatroszczyła się o moje ubranie; jedynym odzieniem, w którym opuściłem Warszawę była kusa koszulka i koc, o którym pomyślał mój ojciec wychodząc ze mną z płonącego domu.

Byliśmy w domu ciotki pierwszymi „wypędkami” (lub mniej elegancko wychodkami) z powstańczej Warszawy, ale nie ostatnimi. Kolejno pojawiali się: siostra ciotki Ludmiła Horodyska (matka Oleny), żona zaprzyjaźnionego chirurga (nazwiska nie mogę sobie przypomnieć) z szesnastoletnią córką Madzią (Magdalena), pan D. (konspiracyjny oficer, także nie pamiętam nazwiska), starsza  pani, także jakaś krewna, o której i do której mówiło się pani baronowa, oraz od czasu do czasu krótkoterminowi przejściowi lokatorzy zatrzymujący się na jedną lub dwie noce. W szczytowych okresach dochodziło do 16 osób nocujących i żywiących się u ciotki Miry.

Z perspektywy siedemdziesięciu lat postawa i aktywność ciotki Miry Krusze wydaje się być czymś nadzwyczajnym i wyjątkowym. Samotna pani w wieku około 40 lat, od kilkunastu lat lekarz w prowincjonalnym szpitalu, o dobrze zorganizowanym życiu zawodowym, społecznym i towarzyskim, z dnia na dzień stała się ostoją, jedynym ratunkiem grupy przypadkowych ludzi, nie koniecznie bliskich, a zdarzało się, że nieznajomych. Ludzi tych trzeba było gdzieś położyć na noc, nakarmić i często odziać ( nadchodziła chłodna jesień). Dochodziła do tego opieka lekarska i pomoc w pogodzeniu się tych ludzi z tym co ich spotkało przed dotarciem do Żyrardowa. Ciotka Mira potrafiła zapanować nad tym wszystkim. A grono „wypędków”  przyjmowało to jako rzecz naturalną. Wydaje mi się, że mój ojciec jako jedyny zdawał sobie w pełni sprawę z tego co my wszyscy ciotce zawdzięczamy. Pamiętam jego słowa; zaciągnęliśmy olbrzymi dług wobec ciotki Krusze. Tego długu nigdy nie spłaciliśmy.
   
Funkcjonowanie gospodarstwa „u Cioci” było jakby pierwowzorem kołchozów funkcjonujących w zrujnowanej Warszawie po powrocie „wypędków”. Pierwowzorem, który chyba nigdzie potem nie został w tak doskonały sposób zrealizowany. W kołchozie panowała akceptowana przez wszystkich (niemal), pełna zrozumienia dyscyplina. Oczywiście dowodziła ciotka Mira, której autorytet nie budził niczyich wątpliwości. Jej sugestie były rozkazami obowiązującymi wszystkich. Natomiast sprawy „techniczne” należały do Agaty, która organizowała w szczegółach (współ)życie wypędków i  w miarę możliwości dzieliła obowiązki między mieszkańców.

Z miejscami do spania było chyba najwięcej kłopotów. My, tzn. nasza rodzina (ojciec, Jędrek i ja, a potem nasza mama) sypialiśmy w gabinecie lekarskim, w którym ciotka popołudniami przyjmowała pacjentów. Ja spałem na zestawionych razem dwóch fotelach, Jędrek podobnie, a  ojciec na lekarskim łóżeczku. Oczywiście każdego ranka wszystkie ślady po naszym noclegu musiały zniknąć.

Karmienie całego towarzystwa było w rękach Agaty. Skąd i kiedy zdobywała  „surowiec” pozostaje w znacznym stopniu tajemnicą. Jednym ze źródeł zaopatrzenia były „honoraria w naturze” przynoszone niekiedy przez ciotkę Mirę z wizyt u pacjentów. Po raz pierwszy w życiu kosztowałem czerninę przyrządzoną przez Agatę z kaczki takiego właśnie pochodzenia.  Innym (chyba podstawowym) źródłem zaopatrzenia był „handel wymienny”. Ciotka, jak cała załoga szpitala i wielu instytucji żyrardowskich, była pracownikiem Zakładów Lniarskich i jako taka dostawała deputaty w postaci produktów tych Zakładów. Wieśniacy z okolic Żyrardowa byli źródłem ziemniaków, jaj, warzyw (głównie kapusty) i t.p. w zamian za żyrardowskie tkaniny. Wielokrotnie brałem udział w tym „handlu” nosząc na wieś produkty Zakładów i przynosząc do domu uprzednio zamówioną żywność. 

Wielu z nas wypędków opuściło Warszawę tak jak stali, lub nawet  leżeli (mój przypadek). Uzupełnienie garderoby pań nie było chyba poważnym problemem dla ciotki, która uruchomiła własne zasoby. Natomiast ubranie panów wymagało mobilizacji rodziny i przyjaciół. Mobilizacja okazała się niezwykle skuteczna i nikt nie marzł jesienią ani zimą, która była w roku 1944-45 mroźna i śnieżna. Nie pamiętam wszystkich ofiarodawców ani szczegółów mojej garderoby. Bieliznę (majtki, koszulę itp.) uszyła mi Agata z jakiegoś zakładowego barchanu w czerwono-żółtawą kratkę. Ciężkie i znacznie za duże palto. przywędrowało od jakichś kuzynów z Łodzi lub z Piotrkowa. Buty nosiłem po ojcu, który dostał jakieś inne. 

Stałe moje obowiązki w „kołchozie”, poza realizacją dorywczych poleceń w charakterze posłańca,  to była obsługa ogrzewania największego pokoju.  Polegało to na codziennym czyszczeniu pieca i wynoszeniu popiołu,  przynoszenia z piwnicy paździerzy, które stanowiły podstawowe paliwo, a które ciotka dostawała z Zakładów, ładowaniu nimi pieca i rozpalaniu. Naładowanie pieca wymagało przyniesienia 4 do 6 kubłów, Pomagał mi w tym Jędrek. Innym stałym obowiązkiem była produkcja papierosów, których ciotka wypalała kilkadziesiąt dziennie. Za pomocą nieskomplikowanego aparatu wypełniałem dziesiątki gilz tytoniem nieokreślonego pochodzenia. Próbą zdobycia jakichś funduszy było pieczenie ciasteczek przez panie-wypędki pod wodzą Agaty, które ładnie popakowane mieliśmy z Jędrkiem sprzedawać na targu. Jednak po dwóch dniach udało nam się sprzedać jedną paczuszkę  i przedsiębiorstwo zakończyło swoją aktywność. 

Inną próbę podjął nasz ojciec. Wybrał się pociągiem z kilkoma butelkami wódki do Krakowa, gdzie ponoć alkohol był trudno dostępny, a za to bez trudu można było dostać drobiazgi, których w Żyrardowie brakowało. Chyba tego rodzaju inicjatywa mogła mieć sens; wrócił z torbą „towaru” wśród którego były n.p. żyletki niedostępne  w Żyrardowie i okolicach. Żyletki dobrze pamiętam bo chodziliśmy z Jędrkiem po domach i w ciągu jednego dnia wszystkie sprzedali po paskarskiej cenie. Impreza jednak nie była powtarzana; Wielogodzinna podróż zatłoczonym pociągiem kosztowała tatę zbyt wiele. Podczas drogi powrotnej zemdlał w pociągu. Szczęśliwie znaleźli się ludzie, którzy się nim zaopiekowali i jakoś dojechał do Żyrardowa. Ciotka zabroniła takich podróży, a ojciec w początkach  września dostał „posadę” nauczyciela historii na kompletach gimnazjalnych; oczywiście tajnych i oczywiście załatwiła to ciocia Mira. Komplety odbywały się w mieszkaniach uczniów toteż w dzień ojciec najczęściej bywał poza „kołchozem”. 

W pierwszych dniach naszego pobytu u ciotki ojciec wysłał znaczną liczbę pocztówek do wszystkich krewnych i znajomych po lewej stronie Wisły, których adresy pamiętał, lub udało mu się odnaleźć. W korespondencji tej sygnalizował gdzie jesteśmy, a przede wszystkim pytał o mamę, o której losach nic nie wiedzieliśmy.

Mama

 Przed południem 1 sierpnia matka nasza, Zofia z Weilów, pojechała do swojego ojca, a naszego dziadka, Stanisława Weila do jego mieszkania na ulicy Tynieckiej, na Mokotowie. Tam zastało ją Powstanie. Dziadek, który po wypadku rowerowym w początku lat 30-tych miał częściowo sparaliżowaną lewą nogę i całkowicie lewą rękę wymagał stałej opieki. Mieszkał ze swoją drugą  żoną, dla nas ciotką Marychną. Pierwsza żona, moja babka, zmarła w 1907 roku. Syn dziadka i ciotki Marychny, starszy ode mnie o kilka lat Jurek, walczył w Powstaniu (batalion Zośka) i zginął w końcu września na Czerniakowie. Całe Powstanie mama spędziła na Mokotowie nie wiedząc co się z nami dzieje; czy jeszcze żyjemy; telefony przestały działać już po południu  1 sierpnia. Opiekując się ojcem i macochą prowadziła równolegle aktywną,  jak zwykle, działalność głównie w powstańczym  szpitalu. 

Powstanie na Mokotowie zakończyło się 24 września. Znaczna część powstańców przeszła do Śródmieścia kanałami. Niewiele brakowało aby nasza  mama także podążyła tą drogą, ale, chyba na szczęście, nic z tego nie wyszło. Od świtu 25 września zwycięzcy systematycznie opróżniali dom po domu rozdzielając  mieszkańców zależnie od planowanego ich dalszego losu. Mama znalazła się w grupie pognanej do obozu przejściowego w Pruszkowie z perspektywą wysłania do pracy w Niemczech. Ciotkę Marychnę  pognano w innej grupie też do Pruszkowa jako niezdolną do pracy. Natomiast dziadka, jako niezdolnego do transportu, po prostu zastrzelono. 

Wielogodzinną wędrówkę w strzeżonej przez uzbrojonych żołnierzy gromadzie i kilkudniowy pobyt w obozie w Pruszkowie wspominała mama niechętnie. Otumaniona wydarzeniami ostatnich godzin, w rozpaczającym tłumie, bez żadnych wiadomości nie tylko co z nami, ale także co z ojcem i jego żoną, w upale i bez kropli wody, świadoma ze pozostanie w tyle wędrującej  kolumny, lub upadek, to dołączenie do lezących na poboczu drogi trupów, ledwo dowlokła się do obozu. W obozie wystarczyło jej energii aby „dodać sobie lat” ubierając się i charakteryzując na zidiociałą staruszkę co umożliwiło przeniesienie jej do kategorii „niezdolna do pracy”. Po kilku dniach spędzonych w obozie znalazła się, wraz z kilkudziesięcioma podobnymi wygnańcami, w „bydlęcym” wagonie pociągu jadącego w nieznane. Podróż trwała wiele godzin. Pociąg zatrzymywał się często i niektórzy z „pasażerów” mogli przez szpary w deskach wagonu orientować się którędy jadą. Dzięki temu, gdy zatrzymali się w Milanówku mamie udało się nagryzmolić na kawałku papieru pakowego parę słów ;Wyjechałam z Warszawy. Jest strasznie. Nie wiem dokąd nas wiozą i co z moją rodziną? Zaadresowała ten „list” do prof. Włodzimierza Antoniewicza (przyjaciela naszego ojca, a mojego ojca chrzestnego), który miał willę w Milanówku i wyrzuciła list przez szparę z wagonu. List dotarł do adresata tego samego dnia, a wiadomość za parę dni – do nas w Żyrardowie. Po dwóch miesiącach niepewności była to pierwsza wiadomość, że mama przeżyła Powstanie. 

Gdy pociąg  dojechał do Jędrzejowa wyproszono „pasażerów” z mamy wagonu pozostawiając ich własnemu losowi na stacji. W miasteczku Oksa oddalonym o ok. 20 kilometrów od Jędrzejowa mieszkała Maria (Myszka) Pągowska, przyjaciółka mamy z Warszawy. Nie pamiętam w jaki sposób mama tam dotarła, ale wiem że została serdecznie przyjęta podobnie jak dwóch innych wygnańców. Pierwszą czynnością mamy po umyciu się  i jakimś poczęstunku było pisanie pocztówek do wszystkich krewnych i znajomych, których adresy pamiętała, z jednobrzmiącą informacją i pytaniem: Jestem tutaj. Co z Adamem i chłopcami? Pomimo wyraźnego rozluźnienia administracji i gospodarki w okupowanej Polsce (Generalgouvernement) przyznać trzeba, że poczta (Deutsche Post Osten) funkcjonowała perfekcyjnie; pocztówki docierały do adresatów w przeciągu dwóch dni. Po południu następnego dnia po otrzymaniu przez ciotkę Mirę przesyłki z Oksy  do drzwi mieszkania zadzwoniła mama. Adam Stefanowicz, siostrzeniec taty, dostał w Krakowie pocztówkę od naszej mamy i nie czekając, tego samego dnia pojechał do Oksy. Zabrał mamę do Jędrzejowa i wsadził do pociągu, którym dojechała do Żyrardowa w pierwszych dniach października. Nie trudno jest wyobrazić sobie radości spotkania,  opowieści mamy o jej przejściach i naszych opowieści, gdzie łzy radości mieszały się ze smutkiem i łzami rozpaczy. Na mnie wymizerowanie mamy nie zrobiło szczególnego wrażenia. Wszyscy wychodziliśmy z Warszawy wymizerowani. Natomiast byłem zaskoczony tym, że mama jest taka malutka. Przywykłem potrzeć na nią zadzierając głowę, teraz  okazałem się od niej wyższym.


„Wyzwolenie”

Mniej-więcej ustabilizowany nasz pobyt u ciotki trwał do połowy stycznia 1945. Obaj z Jędrkiem kontynuowaliśmy naukę gimnazjalną na kompletach, które w Żyrardowie również funkcjonowały podczas okupacji. Jędrek studiował w pierwszej, a ja w trzeciej klasie. Ze względu na warunki w mieszkaniu cioci, chodziliśmy popołudniami odrabiać zadane lekcje do miejscowych kolegów. Z niektórymi z nich zaprzyjaźniliśmy się na dłużej (np. ja zwykle chodziłem uczyć się do Władka Gąseckiego, syna aptekarza).

Wigilia Bożego Narodzenia w atmosferze odbiegającej od ściśle rodzinnej, do jakiej  wszyscy przywykliśmy, miała jednak dość optymistyczny charakter. Wiedzieliśmy, że tym razem koniec wojny jest naprawdę bliski. Wiadomości o niemieckiej ofenzywie w Ardenach nie niepokoiły nas nadmiernie.
Podczas wschodniego wiatru było słychać w Żyrardowie dudnienie frontu nad Wisłą.  W pierwszym tygodniu stycznia hałas ten wyraźnie się wzmógł, Zwiększyła się również częstotliwość spotykania na ulicach niemieckich oddziałów wojskowych. Wiadomości o charakterze  plotek mówiły że front ruszył, a także że Rosjanie są już pod Mszczonowem. Nie odbijało się to jednak w sposób widoczny na życiu miasta,  np. na ruchu ulicznym.

Rankiem 16 stycznia,  jak codziennie, poszliśmy obaj (Jędrek i ja) do „szkoły” pomimo że hałas był potężny i na niebie pokazywały się samoloty z czerwonymi gwiazdami na skrzydłach. Zajęcia na kompletach odbywały się w różnych częściach miasta, tak że rozstaliśmy się stosunkowo niedaleko od domu, przy mostku na Pisie. Ja miałem spory kawałek drogi do mieszkania jednego z kolegów (chyba Janusza Guzowskiego).  Pierwszą lekcją tego dnia miała być historia. Nauczyciel się spóźniał; czekaliśmy ponad godzinę. Wybuchy były coraz głośniejsze i bliższe tak, że niektórych spanikowanych kolegów, a zwłaszcza koleżanki, trzeba było uspokajać. Udało mi się przyjąć rolę ostrzelanego w Warszawie, doświadczonego speca od warunków bojowych,. W końcu pojawił się nauczyciel i powiedział że lekcji dzisiaj nie będzie oraz zarządził aby odczekać do chwili gdy ostrzał się zmniejszy i rozejść się do domów.

Przypadkiem było, że spotkaliśmy się z Jędrkiem przy mostku nad Pisią, tam gdzie rozstaliśmy się rano. Droga z tego miejsca do domu cioci wiedzie obok ogrodzonego parku (nur für Deutsche) z jednej strony i polem z nieczynnym lotniskiem z drugiej i jest drugorzędną drogą wylotową z miasta. Gęsiego szli nią podbiegając żołnierze niemieccy. Było ich kilkudziesięciu.  Nie wszyscy mieli broń, a wielu z nich pozrzucało hełmy. Wyraźnie była to ucieczka. Za nimi, w mieście słychać było  strzelaninę nie tylko artyleryjską, ale również broń maszynową oraz  pojedyncze, liczne strzały. Odczekaliśmy aż przeszła „defilada” i, zachowując rozsądny odstęp od ostatnich maruderów,  poszliśmy ich śladem z pewnym niepokojem oglądając się  na przelatujące samoloty. Do domu wchodziliśmy przez zrujnowaną klatkę schodową. Pocisk, chyba z samolotu,  trafił ją kilkanaście minut przed naszym przyjściem.
W domu byli wszyscy poza ciotką i Oleną, które od rana były w szpitalu. Nikt nie schodził do schronu (piwnicy) pomimo trwającej strzelaniny. Przez okna z III piętra mogliśmy oglądać kolejne grupy uciekających Niemców. Po mniej więcej godzinie pokazały się za nimi czołgi. Zarówno ich kształt, jak i mundury siedzących na nich żołnierzy różniły się od tych, z którymi spotykaliśmy się podczas okupacji niemieckiej. Ktoś zawołał: to chyba już są  Bolszewicy!

Niedługo czekaliśmy na potwierdzenie tego przypuszczenia. Przy wejściu do domu kilku żołnierzy przyniosło rannego kolegę. Młode chłopaki (chyba młodsi od Rosjan w niemieckich mundurach, których spotkaliśmy w Warszawie), podnieceni i chyba przerażeni prosili (!) żeby zająć się kolegą bo oni muszą iść dalej. Ranny chyba miał poharatane nogi, był w szoku, ale przytomny. Zajęła się nim ciotka Ludmiła, bo mówiła po rosyjsku i Agata, bo potrafiła wszystko. Panie założyły opatrunki i zdecydowały, że koniecznie trzeba chłopaka zawieźć do szpitala. Po południu strzelanina wyraźnie ustąpiła przenosząc się z miasta w stronę Wiskitek. Agata gdzieś znikła i po pewnym czasie zajechała przed dom na koźle pustego wozu towarowego ciągniętego przez dwa konie. Prawdopodobnie był to zaprzęg porzucony przez uciekający oddział niemiecki. Rannego położono na skrzyni wozu i Agata zawiozła go, podobno bez przeszkód, do szpitala.

Późnym wieczorem wróciły nasze panie ze szpitala. Zmordowana ciocia  opowiadała o licznych rannych zwożonych do szpitala tego dnia. Niemcy bronili Żyrardowa przez kilka godzin i cały personel niewielkiego, przecież, szpitala miał pełne ręce roboty.
Następnego dnia mogliśmy zobaczyć niektóre z wyników tej obrony. Po pięciu latach okupacji (w tym Powstanie) miałem wiele okazji  oglądania nieboszczyków. Niemniej potężne wrażenia tego dnia, które pozostały po dziś dzień to żołnierz radziecki zabity w  chwili wychodzenia z płonącego czołgu i  spalony (wysmażony) do wymiarów kilkuletniego dziecka. Inny przykład to żołnierze niemieccy rozjechani przez czołgi, być może jeszcze za życia. Zgnieciona przez czołgową gąsienicę  głowa w hełmie może się przyśnić po wielu latach.

Kolejne dwa moje wrażenia dotyczące nieboszczyków. Zwłoki, których sporo było na ulicach, zbierano Niemniej podczas pierwszych dni po wkroczeniu Rosjan prowizorycznie wykorzystywano do tych celów także rowy przeciwlotnicze, których sporo pozostawili Niemcy na ulicach. Na ulicy 1-goMaja, głównej ulicy miasta, wystawała z zasypanego już  rowu ręka w niemieckim mundurze. Na serdecznym palcu dłoni była złota obrączka. I tak było przez kilka dni, aż do zlikwidowania prowizorycznego grobu. Nikt na to złoto się nie połasił.
Zupełnie inne obserwacje miałem podczas wypraw na wieś po ziemniaki i inną żywność. Blisko drogi leżał pod płotem żołnierz niemiecki w mundurze i z wyciągniętymi do nieba rękami. Zwłoki  zamarznięte musiały być na kamień; zima w styczniu 1945 była siarczysta. Moich wypraw było kilka, co parę dni. Podczas drugiej wyprawy brakowało żołnierzowi butów, a podczas trzeciej - spodni. Dwa całkowicie odmienne obyczaje, a może całkowicie różni ludzie.

Ranem następnego dnia po przejściu frontu (16 stycznia) zobaczyliśmy gromady ludzi na drodze do bielnika - części fabryki gdzie barwiono płótna i inne lniane produkty. Ludzie szli do fabryki i wracali dźwigając to co dało się wynieść, co mogło się przydać, lub co można było sprzedać. Nasz tata przyłączył się do nich i wrócił dźwigając belkę białego lnianego płótna. Ciocia przywitała go ze zgrozą – kradniesz własność państwową. Z trudem przekonał ją, że zdobycz ta jest minimalną rekompensatą za to co straciliśmy w Warszawie. Płótno to służyło przez lata jako podstawa bielizny pościelowej. Szczątki dziadka Weila po ekshumacji zostały zawinięte przed pogrzebem w prześcieradło z tego materiału. Ja również postąpiłem śladami mojego ojca. Było już trochę późno i wartościowe przedmioty zdążyły zmienić właścicieli. Niemniej przyniosłem z pralni fabrycznej dwie mundurowe kurtki, płaszcz wojskowy i stołek. Stołek został w łazience u cioci, płaszcz  po ufarbowaniu na czarno i stosownej przeróbce nosiła mama, a ja  chodziłem przez dwa lata. w niemieckiej wojskowej kurtce po odpruciu „wrony”.

Po „wyzwoleniu”

Życie w Żyrardowie dość szybko się stabilizowało. Co prawda na kompletach, które funkcjonowały jeszcze przez kilka tygodni zanim uruchomiono normalną szkołę, nauczycielka niemieckiego oznajmiła nam: zmienił nam się okupant więc zamiast niemieckiego będziecie teraz uczyć się rosyjskiego, to zachowania się robotniczego Żyrardowa nie można było uważać za reakcję miasta okupowanego. Nawiasem mówiąc, parę lekcji na których nauczycielka omawiała jak należy modyfikować  polskie dźwięki i słowa tak aby Rosjanin nas rozumiał okazało się niesłychanie pożyteczne.
Ciągnące przez ul 1-go Maja zmordowane piesze oddziały frontowe spotykały spontanicznie gromadzące się tłumy wiwatujących mieszkańców. Zatrzymujące się na odpoczynek grupy żołnierzy śpiewały na ich widok. „Bojcy” jadący na czołgach strzelali na wiwat. Wśród mieszkańców byli tacy co rzucali im kwiaty. Jednym słowem – obopólna radość, przyjaźń i braterstwo. Chyba nie tak się wita okupantów.

Przez pierwsze 10 dni na ulicach dominowały oddziały frontowe. Wojsko to pod niemal wszystkimi względami różniło się od Niemców. Znacznie słabsza bariera językowa  ułatwiała nawiązywania kontaktów handlowych i wręcz towarzyskich. Nikt tych żołnierzy się nie bał, ani oni nie wydawali się groźni. Raczej byli ciekawi naszego kraju i ludzi. U sąsiadów w domu cioci zakwaterowano oficera. Próbował bawić się z dziećmi, uczył się języka, pożyczał książki i z zapałem czytał Potop Sienkiewicza. Także uwagę naszą zwracał strój tej armii. W porównaniu z zadbanymi, wręcz eleganckimi, żołnierzami niemieckimi wyglądali na zaniedbanych i bałaganiarskich: nieobrębione szynele o różnych odcieniach zieleni i brązu, czasem szarawe lub o barwie wpadającej we fiolet, sznurki zamiast pasów przy karabinach, buty rozmaitego kroju i barwy na ogół w podłym stanie i t.p. Również kobiety (dziewczyny) w mundurach i z bronią były czymś zupełnie nowym.

Po dwóch tygodniach  wojsko frontowe opuściło Żyrardów i można było zauważyć tworzenie się nowej administracji. Pojawiły się drogowskazy pisane cyrylicą (najczęściej do Berlina), milicja wojskowa w czapkach z niebieskim otokiem i oficerowie polityczni (politruki), którzy gromadząc przechodniów na ulicach opowiadali o czekającej nas wspaniałej przyszłości; przyjdzie wasze wojsko, będą wybory, już jest polski rząd w Lublinie, Katyń to była robota Niemców itp. Tłem tej indoktrynacji były dość często przejeżdżające ciężarowe samochody wypełnione szczelnie niemieckimi jeńcami.

Jeden z ostatnich dni stycznia,. popołudnie. Jestem u Władka gdzie próbujemy  rozwiązać jakieś zadania z matematyki. Poza nami nikogo nie ma w mieszkaniu. Dzwonek do drzwi, Władek je otwiera i do mieszkania wchodzi dwóch panów. Jeden jest w mundurze sowieckiego oficera, a drugi w cywilnej kurtce. Obaj mają widoczną broń. Pytają: czy to mieszkanie państwa Gąseckich? i zaraz potem do Władka: czy zastaliśmy pana brata?  Władek mówi, że brata nie ma w domu. Następne pytanie: a gdzie jest? I odpowiedź: nie wiem, nie widziałem go od wielu dni. Na to oficer bardzo grzecznym tonem: przykro nam, ale musimy to sprawdzić i pokazuje jakieś dokumenty. I sprawdzali przez dwie godziny szukając nie tyle brata co broni i jakichś dokumentów. Niczego co mogłoby ich zainteresować nie znaleźli, pożegnali się i poszli. Pomimo, że podczas poszukiwań penetrowali zawartość szuflad, szaf, kanapy i spiżarki, wychodząc dołożyli starań aby  zostawić wszystko w takim stanie jak zastali. Dowiedziałem się później, że panowie byli z NKWD, a starszy brat Władka, którego nigdy nie spotkałem, należał do NSZ.

Opisuję dość szczegółowo to wydarzenie bo już wtedy uderzyła mnie różnica w zachowaniu się sowieckich tajniaków i gestapowców, którzy w listopadzie 1939 r. przyszli aresztować mojego ojca. Gestapowców było czterech i jeden cywilny tłumacz. Przyszli o 5-tej rano waląc kolbami karabinów w drzwi. Nie było przywitań ani tłumaczeń tylko krzyki z których zrozumiałem tylko często powtarzane schneller. Ojcu powiedzieli pójdziesz z nami i dali 10 minut na ubranie się. Na pytania mamy dokąd go zabierają? odpowiadali śmiechem.
W pierwszych dniach lutego ojciec wybrał się do Warszawy. Dużą część 50-ciokilometrowej drogi przebył pieszo. Pociągi jeszcze nie chodziły, a kolejka EKD z Milanówka i Grodziska dochodziła tylko do któregoś z przystanków za Pruszkowem. Wrócił po kilku dniach z nowinami: (1) zburzona jest część domu od ul. Wawelskiej, ale nasze mieszkanie  tylko wypalone, podobnie jak reszta domu i wszystkie domy w dzielnicy, (2) teren Uniwersytetu przy Krakowskim Przedmieściu zniszczony jest w stosunkowo niewielkim stopniu (podczas Powstania był cały czas w rękach Niemców, a później kwaterował tam wehrmacht). Ogromną ulgą dla taty było stwierdzenie, że Biblioteka Uniwersytecka ocalała.

Równolegle z moim ojcem na Uniwersytet ściągali ocaleli pracownicy uczelni. Konstytuowały się jej władze i administracja. Obowiązki rektora pełnił prof. Antoniewicz, ostatni rektor przedwojenny. Tata postanowił na stałe wrócić do Warszawy i podjąć obowiązki dyrektora biblioteki, Kompletowanie załogi, rozpoznawanie strat i  porządkowanie zbiorów wymagało jego obecności. Początkowo mieszkał w piwnicy Biblioteki. Gdy przyznano mu pokój w gmachu „porektorskim” ściągnął naszą mamę, która również podjęła pracę na umownym stanowisku magazyniera porządkując zbiory biblioteczne. Z inicjatywy ciotki Miry postanowiono, że my, tzn. Jędrek i ja pozostaniemy w Żyrardowie do końca roku szkolnego podczas gdy rodzice zorganizują jakieś warunki bytowania  w Warszawie.

U ciotki mieszkaliśmy jeszcze cztery miesiące. W marcu uruchomiono prawdziwą szkołę. W przedwojennym budynku gimnazjum doprowadzono kilka klas do stanu używalności  tzn. wstawiono szyby i odnaleziono meble. Początkowo prowadzono lekcje na dwie zmiany równocześnie remontując, przy pomocy uczniów, pozostałe pomieszczenia. Pamiętam swój udział w kopaniu pojemnej latryny na dziedzińcu szkoły. Tak się złożyło, że żyrardowskie gimnazjum było moją pierwszą prawdziwą szkołą. Szkołę podstawową (wtedy zwana powszechną) odbyłem w jednoklasowej prywatnej szkole, a później była nauka na kompletach zarówno w Warszawie jak i w Żyrardowie. Naukę na kompletach traktowaliśmy wszyscy bardzo poważnie. Konspiracja i związane z nią ryzyko było wyrazem protestu wobec okupanta (wroga) i aktywnością  „patriotyczną”. Nigdy tak pilnie nie przykładałem się do nauki jak na kompletach.  No może na studiach, ale to już były  inne lata. Natomiast nauka w normalnej szkole nie miała tej motywacji, a szkoła i życie w „wolnej” ojczyźnie stwarzały tyle pokus, że tylko dzięki wyrozumiałości nauczycieli ukończyłem trzecią klasę gimnazjalną na trójkach.


W czerwcu, po zakończeniu nauki, przenieśliśmy się do Warszawy, gdzie rodzice  zagospodarowali się w pewnym stopniu. Odezwał się najstarszy z braci ojca, stryj Tadeusz którego wojenne losy zagnały na Podhale i we wsi Kąclowa, kilka kilometrów od Grybowa, pracował jako kierownik  tartaku. Zaproponował aby wysłać do niego nas (Jędrka ze mną) na miesiąc. Toteż po kilku dniach w Warszawie pojechaliśmy na południe i tak zakończył się żyrardowski epizod. 


                                                                Profesor Stanisław Lewak


KONIEC


POSZUKIWANIA


Dziecko powstania z ulicy Bednarskiej poszukuje sąsiadów z czasu powstania. Zgłoszenia prosimy kierować do Redakcji.


Pożyteczne Linki:
Muzeum DULAG

Finanse Stowarzyszenia
Rachunek bankowy 5053,69 PLN
Pan K.D. Can$20 (po raz trzeci,do wymiany na złote)
Pani Z.K., Floryda $200 (do wymiany na złote).
Pan S.W. Can$20 check, czeka na wymianę.


1 komentarz: