10 lis 2023

Wojciech Jędrzejczak - Wspomnienia

W przeddzień powstania ukończyłem 10 lat. Ojciec był w niewoli niemieckiej, wzięty z walk 1939 roku. Mieszkałem z mamą na Mokotowie przy ul Madalińskiego 52 róg Króżańskiej, w pobliżu Alei Niepodległości. Budynek, jakich wiele było wówczas w Warszawie, wybudowany chyba jeszcze przed I wojną światową, trzypiętrowy, mieszkania głównie jednoizbowe. Na rogu budynku był sklep spożywczy zwany „U Rożka", który bardzo nam pomógł w zaopatrzeniu w pierwszych dniach powstania. Mieszkaliśmy na 1 piętrze, a pokój był słoneczny, co się wówczas liczyło jako duży walor. Nasze poprzednie mieszkanie w nowym domu na Pradze spłonęło w 1939 r. Po drugiej stronie Madalińskiego stała podobna kamienica, z budynkami gospodarczymi na podwórzu, w nich trzymano konie, krowy, których mięso ratowało nas przed głodem przez wiele dni powstania.

dr Wojciech Jędrzejczak - zdjęcie współczesne

1 sierpnia o godz. 17.00 zastał mnie z mamą w naszym mieszkaniu. Przebiegający pod oknami powstańcy wołali - chować się, to powstanie!

W pierwszych dniach powstania wokoło nas było względnie spokojnie, tak że nawet spaliśmy w mieszkaniu, czasem chowając się na korytarzu, gdy słychać było blisko strzały. Niestety, stawało się coraz bardziej niebezpiecznie. Kule trafiały w dom, a nie było się, gdzie schować, bowiem dużą część piwnic zajmowały zamieszkałe sutereny.

Po około 10 dniach nadarzyła się możliwość przeniesienia się do budynku przy Al. Niepodległości 120, który opuścili Niemcy zajmujący go od początku okupacji. Mieli tam chyba ośrodek szkoleniowy telegrafistów, gdyż obok postawiony był bardzo wysoki drewniany maszt.

Tam też spotkaliśmy się z moją ciotką, jej mężem i ich roczną córeczką - i dalej trzymaliśmy się już razem. Był to bardzo nowoczesny budynek pięciopiętrowy o żelbetowej konstrukcji, wybudowany tuż przed wojną, mający rozległe piwnice, do których ciągle przybywali ludzie. Do tego budynku od strony Różanej przylegał następny o podobnej konstrukcji - Al. Niepodległości 118, a za nim były wykopane fundamenty pod kolejny budynek ze ścianami do poziomu parteru. Były to tzw. murki, po których bieganie było jedną z ulubionych zabaw okolicznych dzieci w czasie okupacji.

Piwnice były tu względnie bezpieczne, mimo że jak podliczono pod koniec powstania, w budynek nasz uderzyło ok. 40 pocisków, nie licząc dziesiątek kul karabinowych, a ostrzał pochodził głównie od strony zachodniej, to jest od Okęcia. Wychodząc z piwnicy do tego wykopu między „murki” można było dość bezpiecznie zaczerpnąć świeżego powietrza.

Kilka razy przeżyliśmy bardzo dużo strachu, gdy w odległości ok. 100 m padały bomby, a szczególnie gdy czołg niemiecki stanął na ul. Madalińskiego i z odległości ok. 100 m próbował się wstrzelić do piwnicy przez szczytową ścianę budynku. Pocisk, wybiwszy wielki otwór, wpadł na parter i na szczęście nie eksplodował. W tej części piwnicy była koksownia. Leżało tam kilka ton koksu, który wskutek podmuchu częściowo zamienił się w pył i runął w głąb piwnic, wywołując panikę. Mieliśmy wrażenie, że Niemcy wpuścili gaz! Hitlerowcy zapewne wiedzieli, że w piwnicach tego budynku schroniło się wiele osób i chcieli w ten sposób pozbawić nas życia.

Al. Niepodległości była tu jakby linią demarkacyjną w zasadzie w tym rejonie nie toczyły się walki. Czasem w naszym budynku znajdował się powstańczy posterunek obserwacyjny. Problem zaczął się, gdy po kilkunastu dniach zabrakło w kranach wody, nie było elektryczności, a najbliższe źródła żywności były na wyczerpaniu. Zaczęły się wypady po wodę - na szczęście w okolicy było kilka studni z ręcznymi pompami. Po żywność były dalsze wyprawy na zachód od Al. Niepodległości, głównie dostępne były rosnące tam warzywa, a potem aż na polu w rejonie Żwirki i Wigury, gdzie były wielohektarowe uprawy.

Zdarzały się też inne źródła zaopatrzenia, jak zdobyte przez powstańców bądź rozbite czy opuszczone magazyny. Wieści o takich okazjach rozchodziły się szybko i trzeba się było spieszyć, żeby coś zdobyć, mimo niemieckiego ostrzału.

Pamiętam, że kiedyś przez kilka dni jedliśmy z takiego źródła sztuczny miód i ohydną marmoladę z buraków, która jednak w tych warunkach nawet smakowała.

W piwnicy było coraz bardziej tłoczno. Spaliśmy po dwie - trzy osoby na łóżku, jeśli je ktoś miał! Do dziś nie bardzo wiem, jak udało nam się przetrwać prawie dwa miesiące w takich warunkach. Jak ogromnie zdeterminowani musieli być nasi rodzice.

Pod koniec września odwiedził nas patrol powstańców, a jeden z nich oznajmił, że będzie dobrze, bo nadeszła duża pomoc i alianci wylądowali na placu Unii Lubelskiej! Powiedzieli to chyba po to, żeby nas podtrzymać na duchu, bo nasilał się ostrzał. Następnego dnia do naszej piwnicy od strony wykopu wpadli Niemcy, wrzucając uprzednio granaty. Musieliśmy natychmiast wychodzić popędzani krzykiem i kolbami karabinów tak, że nawet nie można było zabrać przygotowanych uprzednio tobołków!

Popędzono nas Al. Niepodległości na Narbutta i ulokowano w budynkach między Asfaltową i Al. Niepodległości. Były to nowoczesne budynki. Mieszkania umeblowane dywany, pianina. Spędziliśmy tam noc wystraszeni wyczynami Niemców (mówiono, że to Ukraińcy) wyciągających siłą wybrane kobiety do swego towarzystwa.

Chyba już następnego dnia wyruszyliśmy bardzo dużą grupą pod eskortą na Okęcie, gdzie załadowano nas do wagonów towarowych i zawieziono do obozu przejściowego w Pruszkowie, na terenie Kolejowych Zakładów Naprawczych.

Wielka hala z kilkoma długimi kanałami, a w nich różne odpady i brudna woda, dookoła betonowa podłoga. Siedzimy na kawałkach desek i resztkach jakichś płyt ze ścian. Makabra! Dostajemy czarną kawę i kromkę chleba, po południu wodnistą zupę z jesiennych warzyw. Przez otaczający zakłady mur okoliczni mieszkańcy przerzucają nam głównie chleb - z naszej strony lecą resztki pieniędzy!

Następuje segregacja ludzi, mężczyźni, kobiety i starsza młodzież wywożeni są do pracy w Niemczech. Matki z małymi dziećmi na południe kraju.

Po kilku dniach pobytu w obozie, znaleźliśmy się w transporcie kolejowym w kierunku Krakowa. Trzy dni i dwie noce w towarowych wagonach, a tu początek października i padają deszcze!

Wreszcie wysiadamy w Słomnikach, skąd furmanki rozwożą nas do okolicznych gospodarzy. Ja z mamą i ciocią z roczną córeczką trafiamy do wsi Żerkowice, gmina Iwanowice. Początkowo mama i ja kwaterujemy w domu sołtysa. Tu po kilku dniach naszego pobytu odbyło się huczne wesele, co po naszym dwumiesięcznym wygłodzeniu było nie lada gratką!

Po ok. 2 tygodniach przeprowadzamy się na stałą kwaterę. Gospodarze sympatyczni- razem 6 osób i nas dwoje.

Staraliśmy się pomagać przy różnych pracach, a zwłaszcza moja mama wprowadzała do jadłospisu różne warzywa, które hodowano, ale niezbyt je wykorzystywano. Posiłki były tradycyjne, proste i jednakowe w całej okolicy, np na śniadanie biały barszcz okraszony słonina, a w piątek śmietaną. Na obiad była zwykle zupa a'la jarzynowa zwana tu gwarowo „fitką”.

Mięsa było niewiele, ale w niedzielę obowiązkowo i z własnej hodowli. Dużo nabiału - przede wszystkim mleko, prosto od krowy oraz chleb. Tak smacznego chleba już nigdy więcej nie jadłem. Był pieczony w domu, zawsze w sobotę. Sześć ogromnych bochenków po ok. 5 kg z żytniej mąki, przygotowany na zakwasie. Jak on pięknie pachniał rosnąc w wielkiej dzieży - a po upieczeniu to już poezja.

Robiło się coraz chłodniej, a ja nie miałem ciepłego ubrania. Udało się mamie dostać z RGO (Rada Główna Opiekuńcza) szary koc, z którego uszyła mi kurtkę i spodnie. Koc był marny i naszpikowany jakimiś drzazgami (z czego to zrobiono?), które kłuły mnie przez szereg dni dopóki nie udało się większości na z nich wyciągnąć! Dostałem jeszcze buty - kamasze na drewnianej podeszwie, tzw. drewniaki, które miały tak cienką i kiepską cholewkę, że jak przeszedłem po śniegu kilkanaście metrów z domu do WC to już były przemoczone. Mimo to, podczas całego tam pobytu ani razu się nie przeziębiłem! Co to znaczy zdrowe jedzenie i powietrze!

Tak dotrwaliśmy do wiosny 1945 r. i jak się nieco ociepliło - w połowie marca wróciliśmy do wyzwolonej Warszawy.

Nasze mieszkanie na Madalińskiego na szczęście ocalało - trzeba było tylko wstawić szyby w oknach i zorganizować jakąś kuchenkę do gotowania. I znów po raz kolejny (który to już w czasie wojny) musieliśmy się jakoś zagospodarować!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz