Nr konta SDPW1944 w Banku Gospodarki Żywnościowej (BGŻ): 10 2030 0045 1110 0000 0395 9950
MISJA STOWARZYSZENIA
Rodzice nasi walczyli i ginęli w PW 44’ za wolną i szczęśliwą Polskę.
Rolą naszą, Dzieci ’44 jest nie tylko pamiętać o horrorze warszawskiej Hiroszimy, ale przypominać, co z tego wynika dla współczesności. Doświadczyliśmy życia w niepokoju, życia na przetrwanie oraz życia w niezdrowiu. Aczkolwiek wielu z nas wyszło z tej gehenny zahartowanymi i osiągnęło wysokie cele swego życia, ale …to raczej mniejszość z nas? I dlatego mamy prawo pytać, mamy prawo szukać odpowiedzi, mamy prawo zastanawiać się czy ofiara nie była daremną, czy cena nie była za wysoką.
A także mamy prawo oceniać czy Rodziców ofiara nie poszła na marne z punktu widzenia tego, jak następne pokolenia realizują polską rację stanu, którą jest bezpieczeństwo w oparciu o dobre stosunki z sąsiadami i mocne sojusze a także oceniać jak realizowana jest strategia wolności i zachodniej demokracji, w tym i sprawiedliwości.
Sympozja, wystawy, spotkania: Co się dzieje w Muzeum Powstania Warszawskiego, w Warszawie, w Polsce i na świecie.
Baza Ofiar Cywilnych. Muzeum Powstania Warszawskiego prowadzi bazę ofiar cywilnych, link tutaj. Pomóż uzupełnić listę.
Zaproszenie
Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 w porozumieniu z Muzeum Powstania Warszawskiego i Instytutem Pamięci Narodowej organizuje sesję naukową „Powojenne losy Dzieci Powstania Warszawskiego. Nie jest to w każdym przypadku łatwe - podczas gdy my pracujemy społecznie, instytucje zatrudniają urzędników.
Niewiele czasu, może tylko kilka lat, pozostaje do zebrania relacji o dalszym życiu ludzi dotkniętych w dzieciństwie wojenną traumą. Zebrane wspomnienia będą naszym dobrem narodowym, a zarazem będą wykorzystane w badaniach w dziedzinach historii i nauk społecznych.
Dzięki działaniom pana Jerzego Mireckiego w roku 2012 wydana została książka „Dzieci 44” zawierająca wspomnienia warszawskich dzieci z okresu powstania. W tym roku ukazało się jej drugie wydanie.
Dziś czas na uzupełnienie tych wspomnień.
Zapraszamy dzieci powstania do spisania swoich wspomnień z okresu powojennego.
Forma wspomnień może być całkowicie dowolna, tak samo jak okres czasu którego wspomnienia dotyczą. Może to być czas zaraz po zakończeniu Powstania a może to być relacja pokrywająca kilka dziesięcioleci. W miarę ich napływu wspomnienia będą udostępniane (za zgodą autora) w Biuletynie Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944, a po zakończeniu akcji zamierzamy spowodować wydanie ich w formie książkowej.
Prosimy o odpowiedź mejlową (nawet jeśli jest negatywna) – do przesłania jej wystarczy przecież kilka kliknięć.
Zamieszczony kwestionariusz dziecka powstania (kliknij tutaj) pomoże w oragnizowaniu wspomnienia.
Zamieszczony kwestionariusz dziecka powstania (kliknij tutaj) pomoże w oragnizowaniu wspomnienia.
Z Wyrazami Szacunku
Profesor Andrzej Targowski,
Honorowy Przewodniczący Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944,
Jerzy Mirecki,
Autor książki „Dzieci ‘44”,
Dr Andrzej Olas,
Dr Wojciech Łukasik,
Profesor Roman Bogacz,
Ewa Chrzanowska,
Maria Nielepkiewicz,
Wiesław Winkler
Wiesław Winkler
Co dzieje się w Stowarzyszeniu:
Współpracujemy z Muzeum Dulag, z teatrem tańca LUZ.
Wzbogaca się baza naszych wspomnień. Dziś zamieszczamy comiesięczny felieton honorowego prezesa Stowarzyszenia, profesora Andrzeja Targowskiego, wspomnienia doktora Aleksandra Szczęsnego i p. Danuty Charkiewicz. W następnych numerach Biuletynu zamieścimy relacje pp. Muszyńskiej, Rudzińskiego, Wasilewskiej, Grabowskiego i następnych.
Wzbogaca się baza naszych wspomnień. Dziś zamieszczamy comiesięczny felieton honorowego prezesa Stowarzyszenia, profesora Andrzeja Targowskiego, wspomnienia doktora Aleksandra Szczęsnego i p. Danuty Charkiewicz. W następnych numerach Biuletynu zamieścimy relacje pp. Muszyńskiej, Rudzińskiego, Wasilewskiej, Grabowskiego i następnych.
Mamy stronę internetową na Facebooku. Szukaj pod @DzieciPowstaniaWarszawskiego.
Wspomnieliśmy o bazie wspomnień. Napłynęło do nas sporo wspomnień w formie maszynopisu lub rękopisu. Potrzebujemy pomocy w przeniesieniu tych wspomnień na format cyfrowy (word), tak aby zamieścić je w Biuletynie. Prosimy o zgłoszenie się na nasz adres mejlowy (powyżej) ochotników do tej pracy.
Gawędy o Mazowszu
Wspomnieliśmy o bazie wspomnień. Napłynęło do nas sporo wspomnień w formie maszynopisu lub rękopisu. Potrzebujemy pomocy w przeniesieniu tych wspomnień na format cyfrowy (word), tak aby zamieścić je w Biuletynie. Prosimy o zgłoszenie się na nasz adres mejlowy (powyżej) ochotników do tej pracy.
Teatr Tańca LUZ
13 marca o godz. 11:30 oraz o godz. 19:00 teatr LUZ ponownie wystawia w Siedlcach spektakl Dzieci Powstania’44. Spektakl jest z chęcią grany i oglądany, kochany zarówno przez dzieci, młodzież jak i dorosłych ( niektórzy przychodzą po kilka razy). W tym dniu, tym teatr LUZ wzbogaci spektakl o żywe wspomnienie dziecka powstania - jednego z bohaterów książki Jerzego Mireckiego Dzieci’44, członka naszego Stowarzyszenia pana Wiesława Winklera.
Dzieci Powstania będą mogły spotkać się z wiceprezesem Zarządu Stowarzyszenia doktorem Wojciechem Łukasikiem.
Dzieci Powstania będą mogły spotkać się z wiceprezesem Zarządu Stowarzyszenia doktorem Wojciechem Łukasikiem.
Wiadomości Muzeum Dulag
(Pruszków, ul. 3 maja 8A)
Marzec ’68 po
pięćdziesięciu latach. Oceny, interpretacje, manipulacje
W 50. rocznicę marcowych wydarzeń 1968 roku serdecznie
zapraszamy na kolejne spotkanie z cyklu „Przystanek Historia w Muzeum Dulag
121”, które odbędzie się 13 marca o godz. 17:30. Gościem spotkania będzie prof.
Jerzy Eisler – dyrektor Oddziału IPN w Warszawie, który wygłosi wykład „Marzec ’68
po pięćdziesięciu latach. Oceny, interpretacje, manipulacje”. Prof. Eisler
przedstawi historię marcowych wydarzeń – omówi przyczyny i przebieg
ogólnopolskich protestów studenckich i kampanii antysemickiej, dokona oceny
tych wydarzeń z perspektywy półwiecza, a także przedstawi skutki widoczne w
ówczesnej sytuacji politycznej Polski oraz opowie o wpływie „Marca” na
pokolenie ’68.
18 marca o godz. 15. zapraszamy do Muzeum Dulag 121 na
spotkanie z Lechosławem Herzem – aktorem, wybitnym krajoznawcą, projektantem
niemal 2 tys. km szlaków turystycznych m.in. na Mazowszu i Suwalszczyźnie oraz
autorem przewodników turystycznych. W ostatnich latach publikuje on także
książki beletrystyczne, utrzymane w formie gawęd krajoznawczych, opowieści o
historii, przyrodzie i spuściźnie kulturowej Mazowsza i Tatr. W 2017 roku
ukazały się „Świsty i pomruki. Sceny tatrzańskie" oraz „Pod ożywczym drzew
cieniem…” - poświęcona najbliższym okolicom Warszawy: Bielanom, wilegiaturom i
letniskom w Świdrze, Aninie, Podkowie Leśnej czy Zalesiu Górnym, uzdrowiskach,
np. w Konstancinie i o już zapomnianych, jak np. w Nowym Mieście nad Pilicą,
rezydencjom szlacheckich w Radziejowicach, Oborach i Młochowie, a także o
podwarszawskiej przyrodzie nad Wisłą.
Widziane z krzesła Honorowego Prezesa
profesora Andrzeja Targowskiego, Nr 34
À propos stanu polskiej nauki – między fikcją a
rzeczywistością
D Z I E C I P O W S T A N I A
Wspomnienie doktora Aleksandra Szczęsnego
Urodziłem
się w lutym 1936 roku pod Warszawą, ale
w wieku dwóch lat zamieszkałem w Warszawie – nie z wyboru, ale ze
szczęśliwego losu. W domu rodzinnym była
straszna bieda, z której wyciągnęła mnie Ciotka, zabierając do swojego domu i
zapewniając opiekę i lepsze warunki bytowania.
Przyszła
wojna i dużo mi zabrała. Byłem dzieckiem chorowitym, przewlekle niedożywionym,
a Ciotka włożyła wiele starań, bym
przeżył. Dla Polaków leki były prawie niedostępne, a ja w którymś z kolejnych
lat wojny, trafiłem do szpitala z powodu ciężkiego zapalenia płuc. Bez
odpowiednich leków stan mój stale się pogarszał. Zanim straciłem przytomność,
pamiętam tylko dożylne zastrzyki, po których robiło mi się gorąco ( preparaty
wapnia pewnie, bo nic innego nie było dostępne). Kiedy straciłem przytomność,
zasłonięto moje łóżeczko parawanem, bo już nic więcej nie było do zrobienia.
Jednak młody organizm jakoś zwalczył chorobę i
stopniowo wracałem do zdrowia, zmiatając z talerzy wszystko, co mi przyniesiono
do zjedzenia, a zwłaszcza domowe
potrawy, które przynosiła mi Ciotka. W
miarę zdrowienia zawierałem znajomości z innymi chorymi dziećmi, które czasem
wybawiałem z kłopotu, wypijając ich
nielubiane porcje tranu... W niedługim
czasie po moim wypisie ze szpitala, Niemcy wymordowali jego personel, a budynek
– wraz z chorymi, którzy nie mogli się ruszać – spalili.
Z obrazów
wojennej Warszawy pamiętam maszerujących ulicami dwójkami i trójkami niemieckich żołnierzy, palące się
domy, getto – widoczne z okna Ciotki mieszkania, strzały, alarmy, smutne twarze dorosłych.
Początek
powstania to dla mnie i dla mojej Ciotki nie kończąca się wędrówka po piwnicach,
między barykadami i ciągły strach przed strzelaniną, przed bombami i przed
schwytaniem przez Niemców. Od pierwszego
dnia powstania musieliśmy się wynieść z mieszkania na Woli.
Przez ponad trzy tygodnie żyliśmy w strachu, głodzie i brudzie , niepewni swego losu. W
jednym z takich dni gnieździliśmy wraz z innymi uciekinierami, aż tu
nagle zaczęły spadać bomby – rozpoczął się nalot. Jedna z tych bomb spadła na chałupę, w której ukrywaliśmy się i
urwała kawał przedniej ściany wyrywając z niej okno wraz z ramą. Jak to
ciekawe i nieświadome niebezpieczeństw dziecko – wyglądałem właśnie przez okno,
więc stałem przy te j ścianie. Kiedy
nieco ucichło i opadł gęsty kurz po rozwalonej ścianie, a ludzie opatrzyli swoje rany, jak tam kto mógł, zaczęto
rozglądać się za mną, nie bardzo mając nadzieję, że żyję. Tymczasem ja stałem
oniemiały i przestraszony, ale cały, bez jednego draśnięcia...
Któregoś
sierpniowego dnia, gdzieś w okolicach Śródmieścia, Niemcy nas dopadli
–schwytali całe mnóstwo ludzi, kryjących się – jak i my – w kilku budynkach. Zagoniono nas do kościoła- chyba ‘Wszystkich
Świętych” – na noc, którą spędziliśmy w strasznym ścisku i duchocie, niepewni
jutra. Następnego dnia rano Niemcy uformowali kolumnę, która ruszyła pieszo
ulicami Warszawy, pod nadzorem żołnierzy z psami. Mijaliśmy palące się wokół
domy, porozrzucane ludzkie zwłoki, walające się przedmioty powyrzucane z okien. Upał był nieznośny, jak
to w sierpniu bywa. Kto nie miał już sił
iść – był dobijany, a pozostałych popędzano, by szybciej szli.
I tak – z
wielkim trudem – dotarliśmy do Pruszkowa, który na ten moment był naszym
punktem docelowym. Wszystkich, którym udało się dotrzeć, zapędzono do wielkich hal zakładów remontowych
(„Parowozownia”). Teren był otoczony drutem kolczastym, a bramy pilnował
wartownik. W halach fabrycznych nie było żadnych warunków do spania, czy innych
czynnosci, po prostu do życia. Potrzeby fizjologiczne załatwiano w kanałach
remontowych.
Niemcy
przeprowadzili wstępną selekcje więzionych ludzi według ich przydatności dla Rzeszy:
młodszych i bardziej sprawnych wysyłali do prac przymusowych w swojej
ojczyźnie, gdzie mieli zastąpić siłę
roboczą , która walczyła na wszystkich frontach Europy, a tych mniej
sprawnych-do obozów koncentracyjnych. Ludzie nie bardzo się w tym wszystkim
orientowali, przestraszeni, głodni, oderwani od normalnego życia, więc nie
bronili się przed wysyłaniem, mając nadzieję na lepsze warunki życia. Tak więc
wjeżdżały kolejne wagony towarowe i ładowano do nich ludzi, a pozostali czekali
na swój przydział. Jedzenie chyba nie było w ogóle w planie. Okoliczna ludność
czasem coś podrzucała, też pod groźbą zastrzelenia. Do dziś pamiętam smak zupy,
którą Ciotce udało się zdobyć dla mnie
po raz pierwszy po tygodniu pobytu. Moja ciotka też chciała stąd
wyjechać podstawionym wagonem, ale życzliwi kolejarze odradzili jej to, bo znali przeznaczenie tych
wysyłek.
Któregoś
dnia powstało jakieś zamieszanie, może nawet możliwość wyjścia z obozu, w
każdym razie Niemcy zamierzali wypuścić
część kobiet z dziećmi, prawdopodobnie pod naciskiem Czerwonego Krzyża, lub
innej międzynarodowej organizacji. W tej sytuacji dzieci stały się cenną moneta
przetargową. Samotne kobiety starały się
„zaopatrzyć” w dziecko nie przebierając w środkach. Nagle i ja zostałem
mocno schwytany za rękę przez obcą osobę, która usiłowała przemknąć w ten
sposób przez bramę obozu. Krzyczałem głośno i wyrywałem się ile sił, a moja
przedsiębiorcza Ciotka odnalazła mnie i
tak udało nam wydostać z obozu, choć były momenty, gdy Niemcy chcieli
wstrzymać ten exodus i wtedy pomogli nam znów kolejarze, ukrywając pod wagonem
i pomagając potem wydostać się z Pruszkowa.
Dotarliśmy
do Zalesia Górnego, gdzie przygarnęła nas znajoma Ciotki. Było biednie, ale w
miarę bezpiecznie. W międzyczasie odnalazł się Wujek, który uciekł z terenu
robót przymusowych i teraz dołączył do nas. Zbliżała się jesień i musieliśmy
opuścić znajomą, która sama miała problemy. Znaleźliśmy nowe miejsce do życia u gospodarza, który był rolnikiem i
kowalem, miał żonę niewidomą i sześcioro dzieci , więc pomoc była mu niezbędna.
Gospodarze traktowali nas jak rodzinę, wujostwo miało pełne ręce roboty, a ja
hartowałem się w warunkach nieskażonej polskiej wsi – rano mycie w strumyku lub
pod studnią, potem bieganie boso po polach i łąkach, pasanie gęsi i krów,
popalanie skrętów z łycin kartoflanych...
Pewnej nocy
usłyszeliśmy łomot do drzwi-do domu wkroczyła grupa kilku mężczyzn z bronią w
ręku i podając się za partyzantów ograbili gospodarzy z wszystkiego, a i nas
pozbawili naszego niewielkiego dobytku.
Latem 1945
roku, już po skończonej wojnie, pojechaliśmy do Warszawy, zobaczyć, co też
nam ocalało. Niestety – dom, w którym
mieszkaliśmy został doszczętnie spalony, nie było do czego wracać. Ogłaszano,
że można się osiedlić na Ziemiach Odzyskanych. I tak znalazłem się w Olsztynie.
Tam
ukończyłem po kolei szkołę podstawową i liceum, a następnie – już w Gdańsku –
studia medyczne w 1963 roku i ożeniłem się. Przez wiele lat męczyły mnie
koszmary senne związane z wojennymi przeżyciami, a ślady odciśnięte na psychice
dziecka, tkwią w podświadomości do dziś.
KONIEC
WSPOMNIENIE DANUTY CHARKIEWICZ
11-letnia warszawianka, Danuta Charkiewicz w 1944 roku
mieszkała wraz z rodzicami przy ulicy Marszałkowskiej 118, nieopodal kina
Palladium. Tam też spędziła okres Powstania Warszawskiego, przeżywając ciężkie
bombardowania tej części miasta. 5 września 1944 r. rodzina przeniosła się do
Śródmieścia Południowego, do piwnic domu przy ulicy Mokotowskiej 57, gdzie
koczowali jej krewni. Rodzina Charkiewiczów zdecydowała się wyjść z miasta w
czasie zawieszenia broni na początku września 1944 r. i trafiła do obozu Dulag
121.
Warszawa, ulica Marszałkowska 118 m.1. Koniec sierpnia,
początek września 1944.
Północna Marszałkowska była stale pod ostrzałem. Dostępu
do niej pilnowały barykady na każdej z przecznic. Niemcy mieli armaty i tzw.
„krowy” niszczące wszystko podmuchem z charakterystycznym świstem. W pierwszych
dniach września wzmogło się bombardowanie naszej dzielnicy.
Z piwnicy, która była naszym schronem przy ulicy
Marszałkowskiej 118, przechodziłam codziennie piwnicami na obszerne podwórko ze
skwerem przy ulicy Złotej 8, dalej na drugą stronę ulicy osłoniętej barykadą z
przewróconym tramwajem, do kina Palladium przy Złotej 7/9, do sztabu „Chrobry
II”, a potem „Kiliński”. Dostarczałyśmy tam z moją sąsiadką Hanią Żmijewską
białe i czerwone materiały i wstążki uzbierane od lokatorów. Na półpiętrze, pod
kinem, było kilka maszyn do szycia, przy których pracowały kobiety. Powiedziano
nam, że szykują kukły imitujące powstańców, do przeciągania na linie przez
Marszałkowską. Miały odwracać w ten sposób uwagę Niemców od walk o PASTĘ przy
ulicy Zielnej. Obie z Hanią miałyśmy wtedy po 11 lat. Do kina Palladium
chodziłyśmy razem po wodę; zwykle były tam kolejki ludzi z kubłami. Około 1
września dotarł do nas kanałami znajomy mojego dziadka, pan Józef Czyżyk.
Przyszedł ze Starego Miasta brudny i głodny, opowiadał nam o klęsce i
doszczętnym zniszczeniu Starówki.
Tego dnia wybrałam się sama z kubłem po wodę, bo z Hanią
straciłam już kontakt. Podwórko Złotej 8 było dziwnie spokojne, a na skwerku
pojawiły się nowe groby. Na ulicy nie było nikogo, powstańcy odeszli gdzieś z
kina Palladium. Mimo huku dział ten opustoszały zakątek wydawał się cichy i
spokojny. Nagle, wychodząc z bramy na Złotą, z otwartego okna na I piętrze po
przeciwnej stronie ulicy usłyszałam głośny, pełny dźwięk fortepianu. Ktoś
bardzo energicznie grał „Warszawiankę”. Stanęłam jak zahipnotyzowana, tego nie
wolno było za Niemców grać ani śpiewać! Znałam „Warszawiankę”, bo w domu
śpiewaliśmy ją półgłosem, również moja szkoła „Zyberk-Plater” nauczyła nas
jej po kryjomu. Głośne, otwarte wykonanie „Warszawianki” w czasie okupacji, na
zupełnie pustej już ulicy, z niebem czerwono-czarnym od pożarów, ze
świadomością upadającego powstania, zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Znałam
wojenną pieśń „Z dymem pożarów…” graną i śpiewaną kiedyś u nas w domu, i jej
słowa przyszły mi wtedy na myśl (muzyka Józef Nikorowicz, słowa Kornel
Ujejski). Płacząc ze wzruszenia nad naszym losem wróciłam do swojej piwnicy bez
wody.
Danuta Charkiewicz, 1945 lub 1946 r., Piaseczno. Ze zbiorów Danuty Charkiewicz-Topolskiej
|
Od około 2 września bombardowanie trwało niemal bez
przerwy, dookoła wszystko płonęło. Byliśmy przyzwyczajeni do stałej
ciemnoczerwonej łuny na niebie. W tym czasie niebieskiego nieba nie było widać
w ogóle. Było oczywiste, że jakiś koniec się zbliża. Wiedzieliśmy, że lecące
nisko i pikujące bombowce teraz celowały w nasz dom, bo on jeszcze stał
niezniszczony. Od jakiegoś czasu nie było już słychać rosyjskich dział zza
Wisły. Mieliśmy wielki żal do „Kacapów” (tak ich nazywano), że nie przyszli z
pomocą. Jednak teraz każdy myślał, jak przeżyć samemu. Czuliśmy się
osamotnieni; wyjście piwnicami wydawało się nierealne!
Ojciec mój właśnie skończył przebijać otwór w murze
naszej piwnicy, by umożliwić ucieczkę w razie zawalenia się jedynego wąskiego
wyjścia schodkami. Ściana miała 50 cm grubości, ojciec sam ją kuł od początku
powstania. Ostatniego dnia pomógł mu pan Czyżyk. Radość była krótka – już przez
mały otwór widać było, że pomieszczenie obok nie miało wyjścia!
5 września 1944. Tego dnia sztab Komendanta Okręgu przenosi się z gmachu
PKO do kina Palladium. Wtedy o tym nie wiedzieliśmy. Niemiecka artyleria i
lotnictwo atakują bez przerwy. O godzinie 10 rano, po zjedzeniu rozmoczonych
płatków owsianych, moja babcia Jadwiga wzięła naczynia i poszła krętymi
schodami od podwórka na górę do naszego mieszkania (w czasie powstania frontowe
schody nie były używane, bo mieściły się blisko ulicy Marszałkowskiej, co było
niebezpieczne), pan Czyżyk idąc za nią niósł naczynia. Otworzywszy drzwi weszła
pierwsza do kuchni. W tym samym momencie bomba uderzyła w bok budynku, w ścianę
kuchni. Ciężkie metalowe drzwi zatrzasnęły się z hukiem tuż przed panem
Józefem. Był ocalony, na sekundę przed wejściem do mieszkania. Zbiegł na dół do
piwnicy wołając: „Chyba pani Luśniakowa zabita!”. Mój ojciec pobiegł z nim na
górę, drzwi oczywiście nie mogli ruszyć. Wyszli obaj przez okno klatki
schodowej na zewnętrzny gzyms i weszli do kuchni przez wyrwane okno. Gruz leżał
równo z parapetem okna, a olbrzymie siedmiopokojowe mieszkanie z dwoma
przedpokojami, dużą łazienką i ogromną kuchnią było jedną wielką halą.
Pozostały tylko zewnętrze mury domu z wyrwą od bomby. Było to pierwsze piętro;
sąsiedzi, państwo Pujdakowie, zbiegli jeszcze potem z czwartego piętra. Wołanie
babci nie odniosło skutku, przez opadający kurz widoczność była przymglona.
Zmasowany atak bombowy ciągle trwał. „Trzeba
uciekać!” – to była moja pierwsza myśl. Dziadek, Adalbert Wojciech Luśniak,
załamany śmiercią żony, inwalida bez nogi chodzący o kulach, nie chciał wyjść.
Tak samo moja mama, Irena Charkiewicz, nie mogła uwierzyć w nagłą śmierć swojej
matki i chciała jej szukać. Ojciec mój, Leopold Charkiewicz, był w rozterce. Ja
oświadczyłam, że wychodzę (znałam piwniczne przejścia) i ruszyłam do przodu.
Nikt mnie nie wstrzymywał, czego nie spodziewałam się. Wszyscy poszli za mną,
tylko pan Czyżyk gdzieś zniknął, poszedł swoją drogą.
Przeszliśmy przez ogólny schron, tylko siedem osób go nie
opuściło i zginęli potem w płomieniach, bo wyjścia zablokowały się wkrótce. Ja
prowadziłam piwnicą w kierunku Marszałkowskiej 120; wiedziałam, że na Złotą
przejścia już nie było. Budynek płonął, żar rozgrzał ściany piwnicy do tego
stopnia, że szliśmy bokiem by się nie poparzyć, co utrudniało szybką ucieczkę.
Wyjście wyprowadziło nas na małe podwórko przy ulicy Zgoda, nie wiedziałam
przez chwilę czy jestem już na zewnątrz, bo chmura dymu i czerwona łuna
przesłaniały niebo. Musieliśmy przejść przez płonącą drewnianą bramę na ulicę
Zgoda. Przed nami stał cały w ogniu budynek Gebethnera i Wolfa. Wielka,
wielopiętrowa, dobrze mi znana księgarnia płonęła.
Leopold Charkiewicz, ojciec autorki wspomnień. Ze zbiorów Danuty Charkiewicz-Topolskiej
|
Dalej było już łatwiej, choć dziadek szedł bardzo wolno.
Co chwila wchodziliśmy do jakiejś piwnicy i wychodziliśmy na podwórka. Do
przejścia przez przekop w Alejach Jerozolimskich stała kolejka, powstańcy
puszczali po 5 osób i każda grupa musiała czekać, aż całe przejście będzie
wolne. Kazali nam pochylić się i iść szybko, w ciszy. Po południowej stronie
Alei Jerozolimskich było w miarę spokojnie, słyszeliśmy tylko pojedyncze
strzały z pistoletów.
U rodziny na Mokotowskiej 57 byliśmy dwa dni. Walki już
słabły. Zdecydowaliśmy się wyjść z Warszawy – moi rodzice ze mną i ciotka z
wujem. Pamiętam ciemnoczerwoną łunę nad nami i zapach spalenizny. Szliśmy w
tłumie posuwającym się przez plac przy Politechnice, Nowowiejską w
kierunku dworca zachodniego. Szłam z ojcem Leopoldem Charkiewiczem, który niósł
walizkę pełną suchego chleba, matką Ireną, ciotką Zofią i jej mężem Rochem
Nowakowskim. Na trasie naszego przejścia do Dworca Zachodniego, osoby
mieszkające w pobliżu rzucały nam śliwki i pomidory. Wygłodniali uchodźcy
łapali je szybko.
W Pruszkowie weszliśmy do olbrzymiej hali pełnej ludzi
koczujących na betonowej podłodze; długo szukaliśmy wolnego miejsca. Następnego
dnia przed barakiem pojawił się kocioł z przypaloną zupą kartoflaną. Stanęłam w
kolejce i z kwaterką zdobytego pożywienia wróciłam do rodziny. Trzeciego dnia
rano wypędzono nas wszystkich przed halę i ustawiono w długą kolejkę, która
wolno posuwała się do miejsca segregacji. Niemcy skierowali na lewo mojego
ojca, ciotkę i wuja. Później okazało się, że ciotka pojechała do Niemiec na
roboty, a ojciec i wuj do obozu w Stolp-Reitz, lager 2, baracken 38 (dzisiejszy
Słupsk).
Kobiety z dziećmi, w tym mnie z mamą, skierowano na
prawo, prosto do podstawionego pociągu towarowego. Odkrytych wagonów
towarowych, bez dachu, było 71 – policzyłam na zakręcie! Ciągnęły nas dwie
parowe lokomotywy, a jedna pchała z tyłu. Stałam wysoko na walizce, aby coś
widzieć. Zapamiętałam krzyk Niemca: „nach Auschwitz”, co wówczas nic dla mnie
nie znaczyło, a brzmiało jak znane już słowa: „hände hoch”, „raus”,
„schnell”, „ausweis”, „kenkarte”, „halt”.
Pociąg jechał bardzo wolno, dzień, noc, dzień. Padał
deszcz, ludzie załatwiali się w wagonach. W nocy stał dość długo na stacji
Końskie. Na stopniach każdej lory stali żołnierze Wehrmachtu z karabinami. Ruch
pociągu był spowolniony ze względu na możliwość spostrzeżenia torów kolejowych
przez samoloty sowieckie. Na jednym z postojów z naszego wagonu wyskoczył
chłopak, miał podobno 16 lat. Dawniej wzdłuż torów biegły druty
telekomunikacyjne, w które on zaplątał się. Wyglądając zza górnej krawędzi lory
widziałam jak niemiecki żołnierz bił go kolbą po plecach, a nogi chłopca
wplątały się w druty. W końcu wyzwolił się i biegł przez pole w kierunku lasu.
Niemcy strzelali do niego, a on przewracał się, upadał, podnosił się parę razy,
aż wreszcie po kilku strzałach już nie wstał. Jego matka, jadąca w naszym
wagonie, widziała to. Nie było końca jej rozpaczy!
Irena Charkiewicz z domu Luśniak. Ze zbiorów Danuty Charkiewicz-Topolskiej |
Po drodze widzieliśmy poprzewracane na bok lokomotywy i
wagony w wyniku wcześniejszych bombardowań. W końcu i nasz pociąg został
zbombardowany przez samoloty radzieckie koło miejscowości, której ówczesna
nazwa była Białopole, kilka kilometrów przed Skarżyskiem. Niemcy gdzieś
zniknęli, przestali nas pilnować. Ludzie wydostali się z wagonów i rozpierzchli
po wsiach. Usiadłam z matką w polu. Znalazłam jakąś marchew, kartofle (wodę
miałyśmy w butelce) i na rozpalonym ognisku, w blaszance, ugotowałam
„zupę”.
Doszłyśmy do stacji Białopole. Stał tam pociąg z wagonami
pełnymi żołnierzy Wehrmachtu; na końcu była platforma do przewożenia pni drzew.
Usiadłyśmy na niej nieśmiało na brzegu, ze zwisającymi nogami. Po chwili
podszedł do nas Niemiec i kazał wejść do wagonu. Niemieccy żołnierze, którymi
wypełniony był wagon, posunęli się robiąc nam miejsce siedzące. Byli bardzo
smutni, wsparci na karabinach patrzyli na nas tępym wzrokiem. Panowała cisza;
gdy zapadła noc pociąg powoli ruszył. Po drodze widzieliśmy następne
przewrócone, zbombardowane lokomotywy. Te kilka kilometrów do Skarżyska pociąg
sunął całą noc.
Weszłyśmy z mamą do budynku stacji Skarżysko, a tam też
pełno żołnierzy Wehrmachtu śpiących na podłodze. Ułożyłyśmy się pomiędzy nimi
czekając na pociąg do Krakowa. Jeden z żołnierzy siedzących obok wyjął z
plecaka pół bochenka chleba, ukroił kromkę, położył na niej plaster pieczonego
schabu i już ją unosił do ust, gdy spojrzał na mnie. Obserwowałam go, musiałam
mieć bardzo wygłodniałą minę, bo dał mi tę pajdę chleba. Jej smak mam w ustach
do dziś.
W końcu przyjechał jakiś pociąg do Krakowa. Pierwszą noc
spędziłyśmy u w klasztorze u zakonnic. Pamiętam komfort zdjęcia po tylu dniach
ubrań, umycia się i położenia w czystej białej pościeli.
W Swoszowicach pod Krakowem zamieszkałyśmy u babci,
Stanisławy Charkiewicz – matki mojego ojca. Zarejestrowałyśmy się z mamą w RGO
(Rada Główna Opiekuńcza) w Krakowie, skąd otrzymałyśmy trochę jedzenia i
ubrania. Po zakończeniu działań wojennych ojciec przebył drogę ze Słupska
(Stolp-Reitz) do Swoszowic piechotą lub furmankami. Ktoś dał mu rower, ale
radzieccy żołnierze odebrali mu po drodze, a przy okazji zrabowali zegarek
(słynne już „dawaj czasy!”) i latarkę na dynamo. Sprawdzili, czy nie było
złotej obrączki na palcu, ale ta została uprzednio zaszyta w nogawce spodni,
więc ocalała. Ojciec wrócił zmęczony, zarośnięty, zawszony.
W ciągu dwóch tygodni otrzymaliśmy zaświadczenie z
Zarządu Gminy w Swoszowicach umożliwiające nam przejazd do Warszawy. Pociąg był
zatłoczony, ludzie jechali na stopniach, na dachach; my siedziałyśmy na
buforach, a ojciec jedną nogą stał na stopniu, drugą na buforze wagonu. Pociąg
jechał bardzo wolno i często stawał, co umożliwiało zejście na ziemię i
chwilowy odpoczynek. Jechaliśmy właściwie „tylko” do Warszawy, bo naszego domu
już nie było, liczyliśmy na pomoc dalszej rodziny. Zamieszkaliśmy poza
Warszawą, w Piasecznie.
KONIEC
Ważny cytat:
– Powinniśmy złożyć najwyższy hołd i przeprosić ludność
stolicy, że poniosła tak straszne upokorzenia, tak straszne cierpienia –
powiedział gen. Zbigniew Ścibor-Rylski „Motyl”, prezes Związku Powstańców
Warszawskich, odsłaniając w 2010 r. pomnik cywilnych ofiar tamtego zrywu.
Odeszli od nas:
We wtorek 6/02/18, zmarla Jolanta Saganska, wówczas Jola Przelaskowska, dziecko powstania. Jej wspomnienia zamieszczone sa w książce DZIECI '44. Powstanie przeżyła na Ochocie, na kolonii Staszica, jej matka zginęła czwartego dnia Powstania. Uciekła z transportu do obozu pruszkowskiego.
Cześć jej pamięci.
Spis wspomnień Dzieci Powstania zamieszczonych w Biuletynie
Halina Kałdowska Biuletyn nr 12
Profesor Elżbieta Skotnicka-Iliasiewicz Biuletyn nr 14
Agnieszka Wróblewska Biuletyn nr 15
Jerzy Kraśniewski Biuletyn nr 16
Profesor Janusz Przemieniecki Biuletyn nr 18
Profesor Agnieszka Muszyńska Biuletyn nr 21 - 27
Profesor Elżbieta Skotnicka-Iliasiewicz Biuletyn nr 27
Mirosław Kukliński Biuletyn nr 28,29,30
Agnieszka Wróblewska Biuletyn nr 29
Wojciech Sobieszuk Biuletyn nr 30
Andrzej Bischoff Biuletyn nr 31
Profesor Stanisław Lewak Biuletyn nr 31
Jacek Krzemiński Biuletyn nr 32,33,34,35
Profesor Stanisław Lewak Biuletyn nr 33
Profesor Agnieszka Muszyńska Biuletyn nr 34
Danurta Charkiewicz Biuletyn nr 36
Aleksander Szczęsny Biuletyn nr 36
Danurta Charkiewicz Biuletyn nr 36
Aleksander Szczęsny Biuletyn nr 36
Pożyteczne Linki:
Rachunek Bankowy Stowarzyszenia za okres 31.01.2018 - 28.02.2018
31.01.2018 5563,69 PLN
28.02.2018 5583,69 PLN
28.02.2018 5583,69 PLN
40 dolarów kanadyjskich
200 dolarów amerykańskich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz