8 paź 2017

Biuletyn Nr 31, październik 2017


Stowarzyszenie podczas marszu pamięci - 1.10.2017

O Stowarzyszeniu Dzieci Powstania 1944
KONTAKT: 04-083 Warszawa, ul. Igańska 26 m. 38 sdpw44@gmail.com
     Nr konta SDPW1944 w Banku Gospodarki Żywnościowej (BGŻ): 10 2030 0045 1110 0000 0395 9950            
Sympozja, wystawy, spotkania: Co się dzieje w Muzeum Powstania Warszawskiego, w Warszawie, w Polsce i na świecie.

Baza Ofiar Cywilnych. Muzeum Powstania Warszawskiego prowadzi bazę ofiar cywilnych, link tutaj. Pomóż uzupełnić listę.

Zaproszenie
Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 w porozumieniu z Muzeum Powstania Warszawskiego i Instytutem Pamięci Narodowej organizuje sesję naukową „Powojenne losy Dzieci Powstania Warszawskiego. Nie jest to w każdym przypadku łatwe - podczas gdy my pracujemy społecznie, instytucje zatrudniają urzędników. 
Niewiele czasu, może tylko kilka lat, pozostaje do zebrania relacji o dalszym życiu ludzi dotkniętych w dzieciństwie wojenną traumą. Zebrane wspomnienia będą naszym dobrem narodowym, a zarazem będą wykorzystane w badaniach w dziedzinach historii i nauk społecznych.
Dzięki działaniom pana Jerzego Mireckiego w roku 2012 wydana została książka „Dzieci 44” zawierająca wspomnienia warszawskich dzieci z okresu powstania. W tym roku ukazało się jej drugie wydanie.
Dziś czas na uzupełnienie tych wspomnień.
Zapraszamy dzieci powstania do spisania swoich wspomnień z okresu powojennego. 
Forma wspomnień może być całkowicie dowolna, tak samo jak okres czasu którego wspomnienia dotyczą. Może to być czas zaraz po zakończeniu Powstania a może to być relacja pokrywająca kilka dziesięcioleci. W miarę ich napływu wspomnienia będą udostępniane (za zgodą autora) w Biuletynie Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944, a po zakończeniu akcji zamierzamy spowodować wydanie ich w formie książkowej.
Prosimy o odpowiedź mejlową (nawet jeśli jest negatywna) – do przesłania jej wystarczy przecież kilka kliknięć.

Zamieszczony kwestionariusz dziecka powstania (kliknij tutaj) pomoże w oragnizowaniu wspomnienia.
Z Wyrazami Szacunku

Profesor Andrzej Targowski,
Honorowy Przewodniczący Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944,

Jerzy Mirecki,
Autor książki Dzieci 44,

Dr Andrzej Olas,
Dr Wojciech Łukasik,
Profesor Roman Bogacz,
Ewa Chrzanowska,
Maria Nielepkiewicz,
Wiesław Winkler
Za Zarząd Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944.

Marsz Pamięci, 1.10.2017

Stowarzyszenie wzięło udział w zorganizowanym przez Muzeum Dulag 121 Marszu Pamięci. Zawarliśmy wiele nowych znajomości, zyskaliśmy wielu nowych członków. Serdecznie dziękujemy pani Dyrektor/kustosz Muzeum Dulag Małgorzacie Bojanowskiej, pani Joannie Woszczyńskiej, kierowniczce Zespołu Tanca Luz i całemu zespołowi, pani Beacie Degiel i jej uczniom za pomoc naszemu Stowarzyszeniu.





Co dzieje się w Stowarzyszeniu:

Wzbogaca się baza naszych wspomnień. Dziś zamieszczamy comiesięczny felieton honorowego prezesa Stowarzyszenia, profesora Andrzeja Targowskiego, wspomnienie profesora Stanisława Lewaka i wspomnienie p. Andrzeja Bischoffa. W nastepnych numerach Biuletynu zamieścimy relacje pp. Kijkowskiego, Komorowskiego, Muszyńskiej, Lewaka, Rudzińskiego, Charkiewicz, Krzemińskiego. 

Mamy stronę internetową na Facebooku. Szukaj pod  @DzieciPowstaniaWarszawskiego. 


WSPOMNIENIA DZIECI POWSTANIA

 Andrzej Bischoff                                                      Kielce dnia 15.lipiec 2017r

Wspomniena z okresu wojny i po…….

Jak opisywałem w  skierowanym w 2014 roku liście do dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego  wieloosobowa moja rodzina/ dziadkowie,  rodzice ze mną, ciotka z mężem i synem/ po likwidacji Getta otrzymali mieszkanie w kamienicy przy ul Grzybowskiej 16 o zabudowie „studziennej.” Pamiętam, że  w kamienicy tej od frontu mieściła się cukiernia  p. Gajewskiego, który wraz z moim tatą po Powstaniu wywieziony został na roboty do Rzeszy. Chyba do końca  ubiegłego wieku  w tym miejscu stał budynek -  siedziba ZSL i banku BGŻ, którego jeszcze w latach 90tych byłem klientem.

Jeszcze przed wybuchem Powstania mój tata tokarz pracujący w Zakładzie Metalowym Norblina na ul Żelaznej zrobił  synkowi pięciolatkowi pistolecik sprężynowy,  z którego  z balkonu  śrutem, a jak  go zabrakło to grochem strzelałem do patroli niemieckich. O mało co pewnego razu byłbym rozpoznany.

W dniu  wybuchu  Powstania tatą ze mną byliśmy w odwiedzinach u rodziny mieszkającej na ul. Jana Kazimierza blisko ul Sowińskiego, tak więc  godzina „W” zastała nas  w drodze powrotnej do domu na pętli tramwajowej przy Kościółku  Mariawitów i  Forcie Wola. Dwie doby przebijaliśmy się do centrum  przez  ulice objęte już walkami. Okres Powstania na całe życie zapamiętany został  też z tego piwnicznego zapachu,  gdyż piwnicami się wędrowało, w piwnicach  wiele godzin spędzało się podczas walk. Teraz schodząc w bloku, w którym mieszkam do piwnicy  mam takie  zapachowe skojarzenia. Ulica Grzybowska i plac Grzybowski to rejon koncentracji i walk powstańców Zgrupowania Chrobry II , a wśród nich młodszej części  mojej rodziny i przyjaciół. W pamięci mam stół kuchenny, a na mim stojące granaty ręczne i leżąca broń. Wspomniałem też, że z Powstania wyniosłem niewielkie odłamki od granatu umiejscowione do dzisiaj w udzie i nad lewym biodrem, a jeden tkwiący między półkulami mózgu, wykryty  dopiero po latach (1989r) podczas badania tomografem komputerowym, a dzisiaj wykluczający badanie rezonansem magnetycznym. 

To malcowi szwędającemu się za drugą kompanią  Zgrupowania Chrobry II atakującą wzdłuż ul. Królewskiej  w kierunku Ogrodu Saskiego  w celu odbicia Starówki,  nie mającego odpowiedniego hełmu, choćby takiego jaki ma stojący w Muzeum Powstania Warszawskiego posążek małego powstańca, trafiły się przypadkowe odłameczki. W drodze do Pruszkowa wiezionemu na wózku obandażowanemu maluchowi jakiś litościwy żołnierz Wermachtu  nawet dał kawałek czekolady lub czegoś czekoladopodobnego. Po powrocie taty z Niemiec nie było gdzie zamieszkać w Warszawie, zamieszkaliśmy więc w odzyskanym Elblągu co jednak nie odpowiadało w chorobie mamy, więc następnie przenieśliśmy się  do znajomych naszej rodziny  w Lublinie, gdzie tata znalazł zatrudnienie, a ja rozpocząłem naukę. Tam też  w udzieleniu mi pierwszej komunii uczestniczył  w tym czasie będący  ordynariuszem diecezji lubelskiej  ks. biskup Stefan Wyszyński /mam pamiątkowe zdjęcie/.

Wróciliśmy do  Warszawy w 1949 roku i zamieszkaliśmy w połowie zaledwie odremontowanym domu państwa Przeździeckich  na ul. Jana Kazimierza. Ojciec pracował, aż do emerytury w Fabryce Narzędzi im.Świerczewskiego na Woli. Mama moja  od  wielu lat zmagająca się z wadą serca niestety zmarła w 1952 roku w szpitalu na Kasprzaka. podczas chyba jednej w tym czasie z pierwszych wykonywanych operacji na otwartym sercu. Po ukończeniu Technikum Radiowego, po krótkotrwałym młodzieńczo rozbrykanym okresie studiów na Politechnice Warszawskiej, powołano mnie  do zasadniczej służby wojskowej. Po pół roku postanowiłem wstąpić do Oficerskiej Szkoły Łączności w Zegrzu, którą ukończyłem 1963r.  W stopniu podporucznika służbę zawodową rozpocząłem  w tej  samej jednostce, w której  jako rekrut rozpoczynałem służbę zasadniczą  tj. w  5 pułku łączności na Żwirki i Wigury zwanym powszechnie nie wiem dlaczego 5 cyrkiem.

Zmiana lokalizacji jednostki do Wałcza, a następnie  ukończenie  Akademii Sztabu Generalnego W. P. zapoczątkowało moją  wraz z rodziną wędrówkę po garnizonach Bydgoszcz, Kwidzyn, Kielce pełniąc obowiązki na stanowiskach sztabowych i dowódczych, aby ostatecznie zakończyć służbę i pracę cywilną w 1999 roku  na stanowisku dyrektora departamentu biura spraw obronnych w istniejącym w latach 90tych Ministerstwie Łączności.

W liście do Dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego zapowiadałem usunięcie odłamków z uda i boku. Niestety w lipcu 2014 roku doznałem złamania trzonu kręgu Th 12  kręgosłupa, a w 2016 roku powstał krwiak w tej okolicy powodujący pełny niedowład kończyny lewej. Z tej przyczyny stałem się osobą niepełnosprawną podlegająca długotrwałej rehabilitacji. Mam nadzieję na poprawę tego stanu.         

Z wyrazami szacunku  -  Andrzej Bischoff

KONIEC WSPOMNIENIA ANDRZEJA BISCHOFFA

Profesor Stanisław Lewak

Nazywam się Stanisław Lewak, jestem emerytowanym profesorem Uniwersytetu Warszawskiego i mam 82 lata. Podobno na starość łatwiej przypomina się wydarzenia z  dzieciństwa i młodości niż z wieku dojrzałego; w moim przypadku chyba to się sprawdza. Prawdziwe moje dzieciństwo trwało dziewięć lat; do wybuchu wojny. Młodość, to znaczy przyspieszone wymuszone dojrzewanie, zaczęła się wcześnie, w 1939 roku i trwała przez całą wojnę i kilka lat powojennych do zakończenia studiów. To o czym teraz piszę dotyczy najbardziej intensywnego okresu mojego dojrzewania, kilkunastu dni sierpnia 1944. Pisanie to  jest skutkiem wielokrotnie powtarzanej zachęty moich córek i co ciekawszych przyjaciół, i  wręcz domagania się opisania tych dni..

Miejscem opisywanych wydarzeń jest głównie budynek między ulicami Wawelską, Pługa, Mianowskiego i Uniwersytecką na Ochocie. Blok składa się z dwóch spółdzielczych czteropiętrowych domów. Poza ponad setką mieszkań w bloku znajduje się apteka. Obecnie mówi się o nim (i pisze) „Reduta Wawelska”, co jest wyrazem uznania, że był to ostatni, najdłużej broniący się bastion powstańczy w tej dzielnicy Warszawy. Mieszkałem tam od r. 1932 z rodzicami i bratem Andrzejem (Jędrkiem) młodszym ode mnie o dwa lata. W sierpniu 1944 mam 14 lat.

O tym, że będzie w Warszawie Powstanie wiedzieliśmy wszyscy od dawna. Grupa moich rówieśników jest dobrze przetrenowana konspiracyjnie. Tajne komplety tajnego gimnazjum Batorego (wiosną 1944 skończyłem II klasę) i tajne harcerstwo w znacznym stopniu przygotowały nas do tego co ma nastąpić. W ostatniej dekadzie lipca wiedzieliśmy dokładnie który z nas co ma robić z chwila wybuchu Powstania. Miała to być służba łącznikowa. Tymczasem 25 lipca wszystko zostało odwołane; Powstania teraz nie będzie. Czekajcie na następne rozkazy.

Pierwszego sierpnia rano dowiedziałem się, że mam się „zameldować” w domu przy ul Filtrowej 62 (numeru lokalu na pierwszym piętrze nie pamiętam). Dostaniesz tam polecenie, które natychmiast wykonasz; możesz wziąć ze sobą brata. No tośmy się zameldowali. W mieszkaniu jest kilka zaaferowanych pań, w większości w białych „lekarskich” fartuchach. Jedna z tych pań daje mi kilka kopert mówiąc, żebyśmy jak najszybciej dostarczyli je osobom, których imiona i adresy są na kopertach. Wychodząc słyszymy syreny ryczące w całym mieście. Nie jest to sygnał nalotu; ten byłby przerywany, a to co słychać jest ciągłym wyciem, które trwa przez parę minut. Rozniesienie „korespondencji” zabiera nam około dwóch godzin, adresy są w dzielnicy, najdalszy na Żelaznej koło Wolskiej. Domyślamy się, że Powstanie jednak będzie. I że nie trzeba na nie długo czekać. Wracamy na Filtrową. Tam ta sama pani co poprzednio mówi: usiądźcie teraz w tym pokoju (pokój z oknem od Filtrowej), jest tu ten pan. Gdyby podchodził do okna natychmiast dajcie nam znać. Niewysoki pan siedzi na krześle w kącie. Ma wyraźnie za duże ubranie i minę dość niepewną. Siedzimy przeglądając jakieś książki około kolejnych dwóch godzin. Pan ani drgnie przez cały czas. Przychodzi ta sama pani i mówi do nas: możecie teraz wracać do domu. Dowiedziałem się znacznie później, parę lat po wojnie, że „pan” był jednym z pierwszych jeńców Powstania. Żołnierz niemiecki zabłądził do domu na Filtrowej; zbierające się panie przygotowujące punkt sanitarny rozbroiły go, przebrały w ubranie cywilne  i przechowywały (przy naszej pomocy) do wybuchu Powstania.

W domu jesteśmy około 4-tej. Na podwórzu spotykamy kilkunastu młodych ludzi, których nigdy nie widywaliśmy. Wkrótce przychodzi ojciec. Jemy pierogi z wiśniami, które przygotowała  matka przed wyjściem na Mokotów do dziadka.  Na podwórzu widzimy już kilkudziesięciu młodych ludzi z opaskami biało czerwonymi na ramionach. Wiemy co to znaczy. Idziemy do mieszkania Grabskich na trzecim piętrze z oknami na skrzyżowanie Wawelskiej, Raszyńskiej i Uniwersyteckiej obserwować początek Powstania. Punktualnie o godzinie piątej usłyszeliśmy wybuchy granatów i strzały, a także zobaczyli galopującą ulicą Wawelską dorożkę z przerażonym dorożkarzem..

 Reduta. Zadaniem grupy powstańczej, której miejscem zbiórki i miejscem wypadowym był nasz dom, jest zdobycie sąsiedniego kompleksu budynków między ulicami Wawelską, Raszyńską, Reja i Krzyckiego, w którym znajdowało się 50-ciu SS-manów oraz jeńcy włoscy. Obecnie kompleks ten zajmują Teatr Ochoty i Krajowa Szkoła Administracji Publicznej. Podczas okupacji teren ten był otoczony ogrodzeniem, a na rogu Wawelskiej i Raszyńskiej zbudowano betonowy bunkier. W ataku bierze udział niemal 100 dobrze przeszkolonych powstańców IV Obwodu AK lecz niewystarczająco uzbrojonych; trzy pistolety maszynowe „steny”, kilka karabinów i trochę broni krótkiej. Podstawowym uzbrojeniem są granaty, a później także butelki z benzyną. Dowodzi nimi porucznik Stach (Jerzy Gołembiewski). W składzie oddziału jest jeszcze porucznik Rarańcza (Jerzy Modro) oraz kapitan Sabała (Władysław Sieroszewski), który znalazł się w naszym domu przypadkiem. Chyba nie przypadkowa jest obecność księdza profesora Jana Salamuchy, który pełni obowiązki kapelana.

Planowany atak z zaskoczenia nie udał się. Na ostrzelanie wartowni i bunkra przez powstańców Niemcy odpowiedzieli morderczym ogniem zmuszając naszych do odwrotu. Nie czuli się jednak wystarczająco pewnie aby podjąć próbę kontrataku. Pierwszy dzień Powstania kończy niewielki deszcz. Wieczorem i w nocy jest możliwy, chociaż nie pozbawiony ryzyka, kontakt z innymi placówkami AK na Ochocie. Telefony nie działają, więc pozostają łącznicy (łączniczki). Okazuje się, że dowództwo zgrupowania na ulicy Kaliskiej (pułkownik Grzymała – Mieczysław Sokołowski i kapitan Pawlak – Janusz Chyczewski), po podobnie nieudanym ataku na budynek Monopolu Tytoniowego i przy braku nadziei na pomoc, podjęło decyzję opuszczenia Warszawy co nastąpiło następnego dnia. Również placówki na ulicach  Niemcewicza i Filtrowej były w trakcie zwijania się. Łącznikom udało się przynieść, chyba z Niemcewicza, kilkaset sztuk amunicji. Było to jednak okupione stratami. Na ul. Mianowskiego, pod naszymi oknami, zastrzelono łączniczkę. Nasze dowództwo postanowiło jednak bronić się, licząc na sukcesy Powstania w śródmieściu i rychłą pomoc. Zostaliśmy sami, otoczeni szeregiem placówek niemieckich w dzielnicy; poza SS w najbliższym sąsiedztwie, duże zgrupowanie  wojska jest w domu akademickim na placu Narutowicza (300 żandarmów) oraz w szkole na ul. Tarczyńskiej. Najbliższa, silna placówka powstańcza znajduje się na ul. Towarowej, w pobliżu placu Zawiszy.

W nocy z 1 na 2 sierpnia rozpoczyna się organizacja obrony. Organizacją udziału mieszkańców bloku zajmuje się kpt. Sabała zwołując spotkania spontaniczne powstających aktywów. Jednym z najważniejszych problemów obrony jest zabarykadowanie wejść do bloku. Barykady w dwóch bramach (od Wawelskiej i od Mianowskiego) powstają błyskawicznie, natomiast uniemożliwienie wejścia przez parterowe okna, których jest kilkadziesiąt i nie mają krat, jest zadaniem wymagającym pracy wielu ludzi i jego realizacja  jest niemożliwa  w ciągu jednej nocy. Jednym z pierwszych rozporządzeń władzy powstańczej jest polecenie udostępnienia wszystkich mieszkań, zwłaszcza tych na parterze i na pierwszym piętrze. Barykadowanie parteru wygląda tak, że w kolejne  okna od ulic otaczających blok wstawia się drzwi wyjęte z zawiasów,  w odległości kilkudziesięciu centymetrów montuje się drugie drzwi i między te drzwi sypie się piach (ziemię) wykopywaną z podwórza. Samorzutnie tworzą się ekipy złożone z kilkudziesięciu osób, w których pracują „cieśle”  montujący konstrukcje z drzwi, „kopacze” ładujący do wiader ziemię na podwórzu i „łańcuchowi” podający z rąk do rąk pełne wiadra w jedną stronę i puste z powrotem. Łańcuchy te służą również później podczas gaszenia pożarów. Praca nad okiennymi barykadami trwa od świtu do wieczora przez kilka dni i biorą w niej udział praktycznie wszyscy sprawni fizycznie mieszkańcy bloku. Zabarykadowane okna uniemożliwiają bezpośredni atak z zewnątrz. Placówki powstańcze są rozmieszczone na pierwszym piętrze.

Równolegle powstaje szereg innych „instytucji” służących obronie bloku. W dużej piwnicy pod bramą od ulicy Mianowskiego urządzono punkt opatrunkowy. W piwnicy tej ksiądz Salamucha odprawiał również mszę w niedzielę 6 sierpnia. W biurze Spółdzielni w lokalu 71 (obecnie nr 1) znajduje się „centrum informacyjne” – nasłuch radiowy i redakcja komunikatów dla ludności bloku. Jeszcze gdzieś – kuchnia, w której zespół pań przygotowuje posiłki (głównie zupki) z produktów dostarczanych przez lokatorów. Posiłki te są przeznaczone przede wszystkim dla powstańców. Jeszcze pierwszego wieczoru kpt. Sabała zwołał zebranie młodzieży, tzn. moich rówieśników. Zebranie odbyło się w już zabarykadowanej bramie naszego domu, było krótkie i rzeczowe. Zostaliśmy łącznikami (gońcami) między komendą (kpt. Sabała) a placówkami na linii (pierwsze piętro), a także „pomocnikami” we wszystkich aktywnościach kapitana. Na spotkaniu było nas kilku; trzymaliśmy się razem w od dawna zaprzyjaźnionej grupie złożonej z Romka Czosnowskiego, Zbyszka Grabskiego i jego młodszego brata Andrzeja i mnie wraz z moim bratem Jedrkiem. Nie było chyba przypadkiem, że ojcowie nasi (Stanisław Czosnowski – senator II RP, Ignacy Grabski – inżynier i Adam Lewak – mój tata, historyk) również trzymali się razem tworząc aktyw zaangażowany głównie w budowaniu barykad okiennych, a później w gaszeniu pożarów. 

Trzeciego dnia Powstania Niemcy rozpoczęli próby zdobycia „Reduty”. Pokazało się wojsko w mundurach Wehrmachtu, ale posługujące się językiem rosyjskim; ściągnięto do Warszawy oddziały RONA. Pokazały się również czołgi. W tym dniu nasze dowództwo wycofało placówkę z gmachu po drugiej stronie Wawelskiej (nieukończony przed wojną budynek Dowództwa Marynarki – obecnie Dowództwo Wojsk Lotniczych) jako niemożliwą do utrzymania. Zaczęło się oblężenie. Niemcy dość szybko zrozumieli, że bezpośredni atak piechoty nie ma szans. Powstańcze granaty i nieliczne steny skutecznie nie dopuszczały wroga do murów budynku. Aby wedrzeć się do budynku Niemcy musieli zniszczyć barykady i mury. Zadanie to pełniły czołgi i artyleria przeciwlotnicza ściągnięta z Pola Mokotowskiego, a później „goliaty” (miny na gąsienicach o napędzie elektrycznym). Od 4 sierpnia blok był systematycznie bombardowany. Ostrzał rozpoczynał się rano (ok. 7-mej), trwał do wczesnego popołudnia (ok.14-tej) i po ok. godzinnej przerwie bywał kontynuowany do zmroku, z  nieco mniejszą intensywnością. Ostrzeliwany był głównie narożnik domu między ulicami Uniwersytecką i Wawelską oraz ściany od Wawelskiej. Niemcy zrezygnowali z bombardowania innych części bloku po nieudanych próbach wprowadzenia czołgów na stosunkowo wąskie ulice Pługa i Uniwersytecką. Natomiast domy otaczające nasz blok, wielokrotnie podpalane, płonęły przez niemal cały pierwszy tydzień Powstania. Poza burzeniem frontu budynku ostrzeliwano go również pociskami zapalającymi powodując lokalne pożary, które udawało się gasić w zarodku. Rzadkie i raczej nieśmiałe próby zaskoczenia obrońców z reguły spotykały się ze skuteczną reakcją placówek powstańczych rozmieszczonych  na piętrze. Niemniej podejście do okna, nawet na wyższych piętrach, często powodowało strzały z domów naprzeciwko.

Kilkakrotnie prowadzono pod naszymi oknami (Raszyńską i Żwirki i Wigury) znaczne grupy ludzi wypędzonych z domów. Po zmroku widać łuny nad Ochotą i Śródmieściem. Z chwilą gdy rozpoczął się ostrzał artyleryjski dozorca wyłączył w całym bloku gaz. Elektryczność została wyłączona bez naszego udziału. Podobnie woda w kranach. Przewidująca administracja Spółdzielni kilka miesięcy wcześniej wybudowała na podwórzu studnię głębinową. Pompa ręczna jest w ruchu niemal bez przerwy i przynajmniej z zaopatrzeniem w wodę do wszystkich celów (łącznie z gaszeniem pożarów) nie ma problemu. Na podwórzu jest względnie bezpiecznie; przed bezpośrednim ostrzałem chronią mury budynku. Jednak Niemcy ostrzeliwują  blok również z granatników i pociski, w zasadzie wycelowane na dach, czasem spadają na podwórze. A tam jest ciągle ruch: kopie się ziemię na barykady a przy pompie niemal zawsze są ludzie. Toteż zdarzają się ofiary (ranni). W środku dziedzińca wykopano dół na śmiecie. Na trawniku przed klatką schodową nr 14 (obecnie nr 2) jest cmentarzyk; w ciągu pierwszych 9 dni Powstania, dopóki mogłem to obserwować, pochowano tam 5 osób.

Piwnice pod całym budynkiem są połączone korytarzem. Korytarz ten był główną drogą komunikacji między różnymi częściami bloku, ważnym dla nas  –  gońców-łączników, zwłaszcza w czasie intensywnego ostrzału. Posługiwanie się tą drogą miało jednak swoje słabe strony.  Przepychanie się przez zatłoczony korytarz zabierało więcej czasu niż przebiegnięcie przez podwórze. Pomimo przebicia ściany między piwnicami obu domów pozostawały dwa odcinki zamknięte: pod bramą od Wawelskiej 60 i pod narożnikiem Uniwersyteckiej i Mianowskiego, które trzeba było obchodzić „wierzchem”. Ale najsłabszą stroną wędrówek korytarzem jest panująca w nim atmosfera, zwłaszcza w ostatnich dniach oblężenia, W odróżnieniu od ruchu, głośnej wymiany poleceń i obserwacji, czasem krzyków z humorem na dziedzińcu i w pomieszczeniach w gmachu na „górze”, w korytarzach piwnicznych gromadzą się wystraszeni mieszkańcy, głównie starsze panie. Przy każdym głośniejszym wybuchu słychać krzyki przerażenia, a bez przerw – modlitwy.

Z biegiem dni intensywny ostrzał zaczął przynosić oczekiwane skutki, Zrujnowana ściana od ulicy Wawelskiej przestała chronić placówki powstańcze, które pełnią teraz swą służbę w ruinach. Daje się odczuwać ostry brak amunicji pomimo niesłychanie oszczędnego jej  użycia, Ze stenów strzela się pojedynczymi strzałami, lub najwyżej krótkimi (trzy strzały) seriami. Zdarzało się, że do odparcia ataku używano cegieł rzucanych równolegle z granatami, Wydawało się oczywistym, że blok, a właściwie jego ruiny, da się utrzymać jeszcze najwyżej przez kilka dni. Wobec tej sytuacji dowództwo, tracąc nadzieję na wystarczająco szybką pomoc z zewnątrz, podjęło decyzję opuszczenia gmachu. Wobec skromnego uzbrojenia i kończącej się amunicji, a także wyczerpania oddziału, w  rachubę nie wchodziło przebicie się do walczącego śródmieścia. Pozostała droga kanałami. Na początku drugiego tygodnia Powstania rozpoczęto budowę przejścia podziemnego do kanału biegnącego wzdłuż ulicy Wawelskiej. Byłem naocznym świadkiem większości zdarzeń opisywanych powyżej, ale o budowie przejścia do kanału tylko domyślałem się widząc i pomagając wywozić taczką z piwnicy przy klatce schodowej nr 2 (obecnie 14) żółty piach, którego nie ma na powierzchni podwórza.

Większość powstańców opuściła tą drogą „Redutę” wieczorem 11 sierpnia. Po różnych przejściach (część zabłądziła) dotarli do śródmieścia i tam kontynuowali walkę. Było to pierwsze przejście kanałami w historii Powstania. Kilka godzin po odejściu powstańców przerwano ostrzał artyleryjski i oblegający weszli do bloku strzelając gdzie popadnie. Grupę mieszkańców wyprowadzał przez drzwi od ul. Pługa ksiądz Salamucha. Zabili go na miejscu. Mieszkańcy wyciągani przez żołnierzy z piwnic i mieszkań konwojowani byli do obozu przy zbiegu ul. Opaczewskiej i Grójeckiej w tzw. Zieleniaku. Nie wszyscy jednak tam dotarli. Ocenia się, że tego wieczoru zabito około 80 mieszkańców naszego bloku.

Nie jestem w stanie opisać w sposób chronologiczny pierwszych dni Powstania w naszym bloku. Entuzjazm zarówno powstańców, jak i w znacznym stopniu mieszkańców, w naturalny sposób udziela się czternastolatkowi i zaciera kolejność zdarzeń. Pamiętam np. słowa mojego ojca: po niemal pięciu latach jesteśmy w wolnej Polsce. Ale patrząc z perspektywy  niemal 70-ciu lat powodów do radości było mniej niż realnych obaw.

Większość czasu spędzałem spełniając polecenia kapitana Sabały, a często, gdy byłem pod ręką, innych powstańców. Najczęściej z Romkiem ale czasem także z  Jędrkiem lub Zbyszkiem. Dotyczyły one przekazywania wiadomości (rozkazów) placówce w innej części bloku, zaniesienia na placówkę porcji (najczęściej niewielkiej) amunicji, w tym granaty i butelki zapalające. Ale zdarzało się, że uczestniczyłem w budowaniu (naprawianiu) barykad okiennych, zawiadamianiu mieszkańców o pożarze, do którego gaszenia potrzebni są ochotnicy i w wielu innych potrzebnych i niepotrzebnych aktywnościach.  Jędrek sporo czasu spędzał w „centrum informacyjnym” przepisując na maszynie komunikaty. Komunikaty te były codziennie redagowane przez kpt. Sabałę, zawierały wiadomości z naszego „frontu”, informacje i zalecenia porządkowe, a także informacje z nasłuchu radiowego. Komunikaty te roznosiłem (czasem z Romkiem) po mieszkaniach i piwnicach gdzie je odczytywałem. Cieszyły się one dużym zainteresowaniem, zwłaszcza informacje z frontu wschodniego. Wiadomości o inwazji sprzymierzonych na wybrzeżu francuskim budziły entuzjazm, a nawet łzy.

Zdarzały się także „wolne chwile”, gdy ostrzał cichł, nikt nas nie wołał, nigdzie się nie paliło. Ojciec próbował nam coś zorganizować do jedzenia, ale to nie wydawało się wtedy ważne. Bywały wieczory, gdy tata opowiadał nam o swojej rodzinie, albo o swoich doświadczeniach wojennych z przed kilkunastu lat z Brygad Bartoszowych. A czasem graliśmy w karty. Podczas pierwszych nocy spaliśmy w mieszkaniu. W drugim tygodniu Powstania - w piwnicy na jakichś deskach niewiadomego pochodzenia.

Kilka wydarzeń, które miały miejsce w czasie tych pierwszych 10 dni Powstania musiało wywrzeć na mnie takie wrażenie, że potrafię je przypomnieć ze szczegółami;
●  Idę z kpt. Sabałą przez podwórze. Ostrzał jest umiarkowany, głównie granatniki. Pocisk wymierzony na dach spada na dziedziniec gdzie wybucha. Nagle kapitan chwyta się za kaburę, w której ma pistolet i wyraźnie poruszony coś wykrzykuje. Odłamek uderzył go w kaburę. Moja reakcja – po co ten krzyk, przecież nic się nie stało, nawet nie jest ranny - dziś wydaje się dziwna, ale wtedy była naturalna.
●  Nie pamiętam po co, ale muszę przejść przez podwórze. Ostrzał granatnikami rzadki. Zamiast wędrować korytarzami piwnicznymi biegnę prosto chodnikiem przez dziedziniec.  Płonący pocisk zapalający pada na chodnik przede mną. Przeskakuję go i bezawaryjnie docieram do celu. Po 70-ciu latach pamiętam ochrzan, który mnie potem spotkał.
●  Barykada w bramie od ul. Wawelskiej 60 została rozbita; strzał z czołgu albo goliat. Do bramy wpada kilku żołnierzy i strzelają przed siebie nie wychodząc na podwórze. Oni boją się wyjść dalej, a z naszej strony nie ma możliwości ich przegnać. Krzyki na cały dziedziniec: porucznik Rarańcza!. Na podwórzu robi się ruch; mnie tam też nie brakuje. Z okna lokalu nad bramą wychyla się por. Rarańcza. Za stopy trzymają go koledzy. Wisząc na ścianie w wyciągniętych rękach trzyma stena i oddaje z niego serię do środka bramy. Nieproszeni goście znikają z bramy. Jej zamknięcie i odbudowa barykady trwa kilka minut.
●  Jola Trojanowska ma 6 lat i mieszka w sąsiednim budynku (Mianowskiego 15). Chyba Powstanie zastało ją w domu samą i opiekują się nią sąsiadki. Ojciec, znany lekarz, był gdzieś na mieście. W nieznany sposób potrafił wynegocjować z oblegającymi półgodzinne „zawieszenie broni” i wydostał córkę z oblężonego bloku. O uzgodnionej porze doktor pokazuje się sam na Mianowskiego. Położone na półpiętrze okno klatki schodowej nr 14 (obecnie 2) otwiera się. Dwóch powstańców ze stenem wychyla się sprawdzając czy rzeczywiście gdzieś nie kryje się wróg. Trzeci podaje ojcu przerażone dziecko. Dr Trojanowski szybko odchodzi z Jolą na rękach w kierunku ulicy Uniwersyteckiej.
●  Ojciec coś robi w kuchni naszego mieszkania przy zlewie, który jest w pobliży okna od ul. Mianowskiego. Strzał z domu naprzeciwko przebija szybę i kula trafia w ścianę blisko głowy taty. Ojciec ma całą twarz w drobnych, krwawiących rankach. Nie wiemy czy to odpryski ściany, czy strzelano ekrazytówką (kula z ładunkiem wybuchowym). Prowadzę tatę do punktu opatrunkowego gdzie zajmują się nim sanitariuszki. Ranki goją się szybko i bez śladu. Jest to jedyna sytuacja w całym moim życiu, gdy widziałem ojca naprawdę przestraszonego.

Koniec mojego Powstania. Jest środa, dziewiąty dzień Powstania, wczesne popołudnie. Jak zwykle o tej porze ustał ostrzal, jest względny spokój, sierpniowa pogoda i świeci słońce. Usiedliśmy we trójkę z moim ojcem i młodszym bratem na wychodzących na podwórze schodkach klatki schodowej nr 14 (obecnie 2) i gramy w karty (tysiąc, albo 66). W pewnym momencie podchodzi do nas kapitan Sabała mówiąc podobno ugaszony pożar na strychu znów się pali. Może któryś z panów młodszych pójdzie ze mną. To ja wstaję i idziemy na strych po schodach klatki nr 2 (obecnie 14), na których już ustawiają się mieszkańcy domu tworząc łańcuch podający wiadra z wodą lub piachem przeznaczonymi do gaszenia pożaru. Na górze nie ma już dachówek, pozostały tylko resztki drewnianych ścianek działowych. W pobliżu krawędzi strychu, prawie nad ulicą (Wawelska), unosi się dym.

Zaczęliśmy rzucać na to miejsce zawartość podawanych wiader gdy  na deskach  za nami daje się słyszeć grzechot. Nie słychać strzałów, ale kpt. Sabala mówi : psiakrew -  strzelają. Nawet widać skąd; po drugiej stronie Wawelskiej w dwupiętrowym domu, w którym przez wojną mieszkali oficerowie, a podczas okupacji ich miejsce zajęli Niemcy, są dwa wąskie okienka, prawdopodobnie łazienkowe.  Zaraz po strzałach, których nie słyszeliśmy, pokazały się wokół tych okien ślady po naszych kulach. W chwilę po pierwszym „grzechocie” następuje następny, nieco dłuższy. Kapitan pyta się mnie: czy jest pan ranny? Odpowiadam: chyba tak, bo jakoś głupio się poczułem i na lewej piersi oraz na nodze  powyżej lewego kolana pokazała mi się krew, która, zwłaszcza na piersi, coraz obficiej ciekła przez koszulę. Kapitan: schodzimy!

No to zacząłem schodzić klatką schodową, na której funkcjonował już łańcuch ludzi podających kubły. Wśród nich dostrzegam ojca Romka Czosnowskiego. Mówię do niego: czy mógłby pan mi pomóc ?, bo czuję się coraz bardziej niewyraźnie.  Pan Czosnowski sprowadza mnie na dół. Na podwórzu biorą mnie już na ręce jacyś ludzie i niosą do punktu opatrunkowego w piwnicy pod wejściem do gmachu od ulicy Mianowskiego 15. Pokazał się mój ojciec. Panie (dziewczyny) w szpitaliku obejrzały i oczyściły obie rany, założyły opatrunki i zaaplikowały zastrzyk przeciwtężcowy konkludując, że kość w nodze nie jest uszkodzona, a raną w piersi musi zająć się chirurg w prawdziwym szpitalu bo kula jest blisko serca. Zaczynam odczuwać ból, zwłaszcza w piersiach; każdy oddech powoduje dotkliwe kłucie. Staram się nie jęczeć, ale nie zawsze mi się to udaje. Zanoszą mnie do pobliskiej piwnicy gdzie na łóżkach (legowiskach) leży już dwóch ciężko poharatanych powstańców (o jednym z nich mówią „Książę”) oraz pani z naszego domu z postrzałem w brzuch. Pani towarzyszy jej mąż, a przy mnie znajduje się ojciec i brat. Po pewnym czasie (pewno pół godziny) przychodzi pan Czosnowski z ręką na temblaku. Postrzelili go zaraz po mnie na tym samym strychu. Towarzyszy mu Romek.

Niemal trzy doby spędzone w tej piwnicy kiepsko pamiętam. Byłem zmęczony i pewno nieco otumaniony jakimiś środkami przeciwbólowymi, które mi dali. Przyszedł do mnie ksiądz Salamucha. Coś mówił, odmówił jakąś modlitwę, na moim czole uczynił krzyż. Nie wiem czy było to odpuszczenie grzechów „in articulo mortis”, czy sakrament ostatniego namaszczenia. Chyba jednak to pierwsze. Atmosfera w piwnicy była dość ponura; próby pana Czosnowskiego i mojego ojca jej ratowania (wszystko będzie dobrze, przyjdzie pomoc, może Rojanie się ruszą)  giną na tle jęków poranionych chłopców (powstańcy), a zwłaszcza pani z postrzelonym brzuchem i widocznej bezradności (przerażenia) jej męża. Głupie myśli przychodzą mi także w tych warunkach (tyle pracy w szkole i teraz wszystko na nic).

Okienko od piwnicy, w której leżeliśmy, wychodzi na podwórze więc dobrze słychać co działo się w oblężonej „fortecy”. Ostrzał się wzmaga. Teraz trwa również w nocy. Poza strzałami z broni ręcznej słychać również wybuchy i to znacznie potężniejsze niż granatów, bo do tego zaczynamy przywykać. Wieczorem słychać nie tylko strzały, ale i świst kul oraz ich stukanie w ściany. A potem – krzyki, głównie męskie. A potem cisza. Wszyscy w piwnicy zrozumieliśmy, że to już koniec. W końcu słychać kroki. Idą.

Wchodzi czterech. Oficer z pistoletem w dłoni i trzech żołnierzy z pepeszami (pierwszy raz widzę taką broń). Wszyscy w mundurach niemieckich. Żołnierze w hełmach. Ojciec próbuje do nich mówić po niemiecku. W odpowiedzi słyszymy job twoju mać. Są to pierwsze słowa rosyjskie, które poznaję. Ojciec mówi po ukraińsku i jakoś się z nimi próbuje  dogadać. Oficer, wywijając ojcu przed nosem pistoletem, mówi że szukają bandytów. Nie interesują ich ciężko ranni, ale zabierają ze sobą pana Czosnowskiego. Romek, który boi się i kurczowo trzyma ojca za zdrową rękę, wychodzi z nimi.  Był to ostatni raz kiedy widziano Czosnowskich ojca i syna.

Przychodzą po kilku jeszcze dwa lub trzy razy. Nie szukają bandytów lecz zołota, zabierają obrączkę i zegarek rannej w brzuch pani. Chcą wody, której w piwnicy nie ma i zadowalają się kompotem. W ostatniej „wizycie” znajduje się Niemiec. Jest wyraźnie przerażony towarzystwem, w którym się znalazł. Usiadł w kącie i wdał się w rozmowę z moim ojcem. Na pytanie skąd się tu wziął odpowiedział, że jest po prostu czołgistą z Wehrmachtu. Czy ma także dzieci? Ma. Czy nie mógłby zostać przez pewien czas z nami bo jego obecność onieśmiela tych dzikusów. Zostaje więc sam z nami siedzi chyba przez godzinę. Potem przepraszając odchodzi, a my przez dłuższy czas pozostajemy nie wiedząc co nas czeka.

Dom się pali co widać przez okienko. W piwnicy czuć coraz silniej dym. Zaczyna być duszno. Ojciec z mężem rannej pani postanawiają że trzeba się stąd wydostać bo się podusimy. Znajdują w korytarzu nosze, z których zrzucają trupa w niemieckim mundurze, kładą mnie na te nosze i wynoszą po schodach do bramy wychodzącej na ulicę Mianowskiego. Barykada w bramie jest rozwalona i jej szczątki palą się na ziemi. Na oświetlonej przez pożar ulicy widać (i słychać) przebiegających żołnierzy. Mąż rannej pani, który miał wrócić z moim ojcem do piwnicy po żonę, mówi: ja nie pójdę dalej i schodzi z powrotem do piwnicy. Mówię do ojca: ja mogę przekuśtykać przed ulicę. Tata bierze stojące pod ścianą wiadro z wodą wylewa ją na żarzące się deski przy wyjściu na ulicę i biegniemy. Strzelają do nas, ale wpadamy do bramy wypalonego domu naprzeciwko (Mianowskiego 24). Ojciec pyta czy mnie trafili, odpowiadam: chyba nie.  Z bramy, po paru schodkach, trafiamy do niewypalonego mieszkania, a w nim - do łazienki. Tam grzebiemy w koszu z bielizną przygotowaną do prania szukając po omacku czegoś w co mógłbym się ubrać; z piwnicy wyszedłem w krótkiej koszuli i boso. Ojciec wychodząc wziął ze sobą koc, którym mogłem się okryć.

Po pewnym czasie (kwadrans, pół godziny?) słychać w pobliżu kroki i krzyki. Szukają nas. Przez cały czas od wybuchu  Powstania aż do tej chwili uczucie strachu było mi obce. Brak wyobraźni; widziałem poprzednio rannych i umierających, ale wtedy mnie to nie dotyczyło. A teraz  wpadłem w panikę. Zablokowałem nogą drzwi do łazienki i trzęsłem się ze strachu. Ojciec otwiera siłą te drzwi krzycząc coś do wchodzących żołnierzy. Chyba to było ranne dziecko – nie strzelać, ale nawet nie wiem w jakim języku. Tak czy inaczej nie wrzucili do łazienki granatu, na co się zanosiło, ale kazali wziąć to dziecko na ręce i iść z nimi. Zanosi mnie tata między płonącymi kamienicami do obozowiska zwycięzców i kładzie pod wschodnią ścianą na ulicy Pługa. Każą mu iść z sobą szukać bandytów a mnie zostawić.

Ojciec odszedł i nie wiadomo czy jakimś cudem wróci i jeśli tak to kiedy. Leżę pod tą ścianą na kocu niemal goły. Już się boję; jest mi wszystko dziwnie obojętne. Niemniej wspominam tą noc jako najgorszą (najtrudniejszą) w moim życiu. Po raz pierwszy jestem sam, bez możliwości kontaktu z najbliższymi, o losach których nic nie wiem – ojciec i brat w rękach obcych (wrogów). Matka rano 1 sierpnia pojechała na Mokotów do dziadka i żadnych wiadomości dotąd nie było. Wydaje mi się, że powinienem coś zrobić, ale nie mogę wymyślić   co. Znowu różne głupie myśli chodzą mi po głowie, a przy tym ciągle bolą mnie obie rany (mniej), a momentami kręci mi się w głowie i robi ciemno przed oczami.

W świetle płonącego domu widzę co się dzieje na ulicy Pługa. Po zachodniej stronie, pod wypalonymi domami obozują żołnierze. Niektórzy leżą na ziemi. Inni coś jedzą, a może i piją. Na ziemi leży sporo broni; po raz pierwszy widzę sowiecki ręczny karabin maszynowy (Diegtariew?). Śmiechów, ani pieśni nie słychać. W pewnym momencie zainteresowanie budzi żołnierz przymierzający czarne spodnie (frakowe?). Kiedy indziej  coś w rodzaju popłochu powoduje wybuch w odległej ode mnie części ulicy, blisko Wawelskiej. Co pewien czas przechodzi patrol – dwóch lub trzech żołnierzy w pełnym umundurowaniu (hełmy) z bronią w ręku. Jeden z takich patroli zbliża się do mnie. Mierząc z karabinu jeden z nich coś mówi. Odpowiadam: ich bin krank, verwunded.  Drugi żołnierz tłumaczy: raniony Germaniec  i odchodzą. Podobnych „wizyt” miałem więcej. Zapamiętałem jeszcze jedną. W jakimś momencie podszedł do mnie młody chłopak,  w rozpiętej bluzie mundurowej i bez broni. Próbował rozmawiać ze mną: gdie twaja mama? To zrozumiałem, ale on nie rozumiał mojej odpowiedzi po polsku, a ja  jego następnych pytań. Rozmowa zupełnie się nie kleiła, ale widać było, że chłopak jest pełen dobrej woli. Odchodząc przykrył mnie jakąś szmatą bo wydawało mu się, że marznę.

O świcie robi się ruch. Nikt już nie leży. Żołnierze się ubierają i zbierają w hałaśliwe grupy. Krzyki, których nie rozumiem i nie rozumiem do czego to zamieszanie zmierza. Mną nikt się nie interesuje. W pewnej chwili dostrzegam u wylotu ulicy Pługa do ulicy Mochnackiego ojca, który prowadzi za ręką mojego brata Jędrka, a towarzyszy im żołnierz pchający towarową rikszę rowerową. Na tym skończyła się najbardziej pamiętna noc mojego życia.

Opisuję teraz to co zapamiętałem z opowiadań mojego ojca. To co zdarzyło się między pozostawieniem mnie na ulicy a jego powrotem wraz z Jędrkiem.

Usłyszał: pójdziesz z nami szukać bandytów. No to poszedł z nimi do piwnicy, którą opuściliśmy kwadrans wcześniej. Sytuacja w piwnicy nie zmieniła się. Tata wziął ze sobą Jędrka i poprowadził patrol korytarzami piwnicy. Ani powstańców, ani nikogo innego nie spotkali z jednym wyjątkiem. Ojciec szedł przodem i za zakrętem zobaczył starszego (w swoim wieku) człowieka z siekierą w ręku. Zdążył powiedzieć: rzuć pan tą siekierę i chodź z nami. Obeszli w piątkę (tata, Jędrek, dwóch żołnierzy i pan od siekiery) wszystkie korytarze piwniczne pod płonącym budynkiem, nikogo więcej nie znaleźli i wyszli na podwórze. Tam  wydawało się ojcu, że wśród wielu trupów  poznaje Zbyszka Grabskiego, co okazało się pomyłką; Zbyszek żyje po dziś dzień. Następnie poprowadzili tatę, ciągle z Jedrkiem, na „przesłuchanie” do kwatery dowódcy w domu przy ul. Mochnackiego 4, na rogu Uniwersyteckiej. Spędzili tam resztę nocy z 11 na 12 sierpnia.

Prawdopodobnie dowódcą tym, do którego żołnierze zwracali się: „komandir”  był sam osławiony Kamiński, dowódca RONA walczącego na Ochocie. Przesłuchanie odbywało się przy użyciu nieograniczonej ilości alkoholu. Pił nie tylko komandir, ale kazali pić przesłuchiwanemu, a nawet wmuszali wódkę w 12-to letniego Jędrka. Początkowo pytania dotyczyły spraw ogólnych; ilu było powstańców, gdzie są oni teraz, czy i jacy cudzoziemcy byli w gmachu? Odpowiedzi ojca były równie ogólne, lub nieprecyzyjne;  wielu ich było, ale nie liczyłem, wyszli wszyscy nie wiem dokąd, byli także Francuzi i Anglicy. W pewnym momencie padło pytanie konkretne: a zołoto u tebia jest? W odpowiedzi tata wyjął z kieszonki w spodniach zegarek – dużą złotą „cebulę’ którą dostałem na chrzciny od stryja  Antoniego,  mojego ojca chrzestnego,. Reakcją było rozpromienienie się komandira: wot mołodiec, moi bojcy nie naszli, a ty dla mienia eto chranił. Tiepier ty mój drug, proś mnie o co chcesz – wszystko dostaniesz. Odpowiedź ojca, przy kolejnej szklance wódki była: oddaj mi mojego syna, który jest w twoim obozie. I tak się stało. Komandir wezwał żołnierza, wydał odpowiednie rozkazy i o świcie żołnierz zameldował się przed bramą z rowerową rikszą i bliżej nieokreślonym celem podróży.  Riksza to było pudło o wymiarze 2 na 1,5 m na dwóch kołach rowerowych z trzecim kołem wraz pedałami i siedzeniem z tyłu.  Wszystkie trzy koła miały opony z dziurawymi dętkami, a pedałowe urządzenie napędowe też było zdezelowane. Opisuję to dość szczegółowo, bo riksza, mimo wspomnianych mankamentów, odegrała ważną rolę w realizacji dalszych moich przygód tego dnia,

Po przytaszczeniu rikszy na ul. Pługa tata pomaga mi wejść na pudło, decyduje: musimy znaleźć szpital i pchają wraz z Jędrkiem rikszę do Wawelskiej i w prawo do Instytutu Radowego (Wawelska 15). Mogę zobaczyć z daleka płonący jeszcze, zrujnowany nasz dom.  . Towarzyszący nam  początkowo żołnierz gdzieś się zgubił. W Instytucie pusto więc próbujemy jechać do szpitala, który Niemcy urządzili w czasie okupacji w niewykończonym przed wojną uniwersyteckim gmachu chemii przy ul Pasteura 1. Także pusto, więc jedziemy dalej ul, Pasteura do ośrodka medycznego, który był koło szkoły na ulicy Pawińskiego. Na ulicy Pasteura, na wysokości obecnie stojącego Instytutu Nenckiego, natrafiamy na panią ciągnącą materac, na którym leży nieprzytomny pięcioletni chłopiec. Zamiast stóp ma kikuty owinięte zakrwawionymi szmatami. Do piwnicy, w której schroniła się matka z dzieckiem wrzucili granat. Tata wraz z panią ładują materac z chłopcem na naszą rikszę i razem ją pchają szukając lekarza dla dwóch „pacjentów”.

Ośrodek zdrowia jest zamknięty na cztery spusty. Ktoś w mundurze kieruje nas do „obozu”, który jest przy Grójeckiej. „Obozem” okazuje się być  zieleniak – otoczony murem plac, na którym rolnicy podwarszawscy sprzedawali swoje plony. Teraz na zieleniak spędza się mieszkańców dzielnicy wyrzuconych z płonących domów. Przetrzymuje się ich tam przed przeprowadzeniem wstępnej selekcji i transportem do obozu przejściowego w Pruszkowie. O tym co działo się za murami zieleniaka dowiadujemy się znacznie później. W tej chwili szukamy lekarza i szpitala. 
     
Przy wejściu na zieleniak, w budynku administracji targowiska jest coś w rodzaju wartowni; wielu głośno mówiących ludzi w mundurach i z bronią. Wygląda to groźnie. Kierują nas do wejścia na plac. Ojciec mówi wskazując na zawartość pudła rikszy, że  pilnie potrzebujemy lekarza. Szczęśliwie mówi po ukraińsku,. Lekarza nie ma, ale pokazuje się felczer Ukrainiec. Matka Maćka  (imię rannego chłopca) nazywa się Dowhyluk, ma gdzieś męża Ukraińca i ma kennkartę ukraińską. Ojciec mówi po ukraińsku, pani Dowhyluk legitymuje się kennkartą i felczer jest przekonany, że ma do czynienia z rodakami. Obejrzawszy rannych rozkłada bezradnie ręce mówiąc, że niezbędny jest rentgen, chirurg, a w skrócie – szpital. Najbliższy szpital jest w Pruszkowie. Sympatyczny felczer zmienia nam opatrunki i radzi: unikajcie  targowiska (zieleniaka), jest to straszne miejsce. Załatwia jakoś z wartownikami, że puszczają nas wolno. Tata wraz z panią Dowhyluk pchają rikszę z nami, a Jędrek drepcze obok. Idziemy szosą krakowską  i dochodzimy do Okęcia.

Okazuje się, że na Okęciu jest punkt opatrunkowy z lekarzem. Urządził go doktor Trojanowski, sąsiad z domu Mianowskiego 15, znany nam jako ojciec małej Joli. Jest równie bezradny jak ukraiński felczer: musicie dotrzeć do szpitala, z małym (Maćkiem) jest źle. Ostrzega nas przed obozem w Pruszkowie. Ruszamy więc dalej. Jeszcze na Okęciu zainteresowały się nami miejscowe chłopaki. Dowiedziawszy się, że to ranni rówieśnicy z Warszawy zaczęli przynosić nam pomidory z miejscowych upraw. Dochodziło już południe, zaczynało być gorąco, nikt z nas od bardzo dawna niczego nie jadł ani nie pił (wyjątek – wódka u „komandira”) więc rzuciliśmy się na pierwsze pomidory w tym roku. Pozostał mi na wiele lat uraz: zapach pomidorów kojarzył mi się z zapachem krwi; Maciek ciągle krwawił mimo opatrunków. Dotąd nie bardzo lubię pomidory.

Z szosy krakowskiej skręcamy na zachód w drogę, która teraz jest ulicą Łopuszańską, w nadziei dotarcia do szpitala w Pruszkowie.  Wędrujemy już parę godzin. Upał, pchanie rikszy o pustych oponach po brukowanej kocimi łbami drodze wymaga sporego wysiłku. Pani Dowhyluk obtarła nogi i ledwo idzie. Jędrek też ledwo się wlecze, a Maciek zaczyna majaczyć. W końcu docieramy do Ursusa. Podchodzi do nas jakiś człowiek, jak się później okazało – warszawski tramwajarz.. Gdy zorientował się kto i w jakim stanie znajduje się na pudle chwyta się za rikszę i pomaga ją pchać. Dochodzimy do stacji kolejowej, na której za chwilę zatrzymuje się pociąg osobowy jadący na zachód. W pociągu żołnierze w dziwnych mundurach. Tramwajarz mówi: to Węgrzy. Wiozą ich z frontu wschodniego. Reakcja ojca jest natychmiastowa: pani Dowhyluk bierze na ręce Maćka, ja mojego syna (mnie) i biegniemy do pociągu. Pana (tramwajarza) bardzo proszę o zaopiekowanie się moim młodszym synem (Jędrkiem) i doprowadzenie go do dr. Krusze w szpitalu w Żyrardowie. Rikszę niech Pan zatrzyma dla siebie.

Polecenie taty zostaje wykonane bez dyskusji. Kilku żołnierzy węgierskich wybiega z pociągu i pomaga we wciągnięciu biegnących do pociągu. Pociąg rusza.  Nas, tzn. Maćka i mnie, układają na ławkach w przedziale, obok nas są rodzice, a z korytarza słuchać głośną dyskusję po niemiecku, w ostrym tonie. Okazuję się, że w pociągu są również Niemcy. Udało mi się zrozumieć a tej dyskusji jedno zdanie wykrzyknięte niemczyzną o dziwnym akcencie nawet dla mnie: ich bin in dem Krieg, du bist in dem Krieg,  aber er ist nicht in dem Krieg. Pociąg zatrzymuje się na chwilę w Grodzisku (chyba), a potem w Żyrardowie. Dyskusja między Węgrami a Niemcami trwała cały czas. Niewątpliwym wynikiem tej pociągowej dyskusji jest, że na stacji w Żyrardowie dwóch niemieckich  oficerów kładzie Maćka na noszach i niesie do szpitala. Tata bierze mnie na ręce, znajduje na dworcu dorożkę i jedziemy do ciotki Miry Krusze. Następnego dnia przychodzi z noszami dwóch pracowników szpitala, w którym pracuje ciotka, i niosą mnie na tych noszach przez całe miasto do szpitala. Po drodze odpowiadają na pytania ciekawych przechodniów, że to ciężki przypadek tyfusu. Jest to  konieczność spowodowana wyłapywaniem przez Niemców uciekinierów z powstańczej Warszawy.

Na tym kończy się dla mnie Powstanie. W szpitalu spędziłem około 3 tygodni. Zajęto się głównie moją nogą. Żyrardowski rentgen nie znalazł pocisku w piersi; dopiero po wojnie w Warszawie znaleziono go ukrytego za żebrem. Maćka uratowano. Pani Dowhylukowa kilkakrotnie nawiązywała z ojcem kontakt i stąd wiemy, że po założeniu protez na stopy chłopak mógł chodzić po drzewach. Następnego dnia po naszym przyjeździe pojawił się w żyrardowskim szpitalu znajomy ursusowski tramwajarz z moim bratem.

Powstanie przeżył Zbyszek Grabski. Jego ojciec, ranny ciężko na tym samym strychu, na którym postrzelono mnie i pana Czosnowskiego zmarł w szpitaliku powstańczym przed końcem oblężenia. Pana Czosnowskiego i Romka nie odnaleziono. Pani Czosnowska pogodziła się ze śmiercią męża, natomiast przez kilkadziesiąt lat wierzyła, że Romek gdzieś na świecie jest; domyślała się że go porwali, stracił pamięć, ale kiedyś do niej wróci. Nie wrócił.

KOINIEC WSPOMNIENIA PROFESORA STANISŁAWA LEWAKA

Widziane z krzesła Honorowego Prezesa 

profesora Andrzeja Targowskiego, Nr 29,

(przesyłamy najlepsze życzenia urodzinowe).



                       Mądre miejsce w Europie leży nam na sercu

Po 1000 lat liczonych od czasu Ottona III Polska wreszcie weszła do Atlantyckiej Europy. Otton III spowodował powstanie Królestwa Polski ze względu na to, że będąc cesarzem Świętego Rzymskiego Cesarstwa starał się je odbudować po upadku Rzymu w 476 r. Albowiem miał żonę – księżniczkę grecką i widział granice zjednoczonego cesarstwa na Wschodzie Europy. Niestety Polska formalnie weszła do zjednoczonej Europy dopiero w 2004 r. Po 13 latach bycia Polski w UE Ojczyzna nasza bardzo wiele zyskała, zwłaszcza w zakresie sfinansowania rozwoju infrastruktury i rolnictwa.  Niestety sceptycy europejscy doprowadzili W. Brytanię do jej opuszczenia a za nią ogląda się Polska.
Dlaczego powstała UE. Powodem jej powstania była II Wojna Światowa i trzecia inwazja Francji przez Niemcy (1871, 1914, 1940) a być może i żal, że Cesarstwo Franków (800), które graniczyło z Polską (poprzez należącą do niego Bohemię-Czechy) zostało w praktyce wyparte przez Święte Rzymskie Cesarstwo, które było w zasadzie niemieckie a nie rzymskie. Dlatego francuscy politycy zaproponowali utworzenie 18 kwietnia 1951 Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali., Członkami założycielami były: BelgiaFrancjaHolandiaLuksemburgNiemcy i Włochy. Celem Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali było utworzenie wspólnej puli produkcji węgla i stali, aby zapobiec wojnie gospodarczej. Było to urzeczywistnienie planu opracowanego przez Jeana Monneta, a upowszechnionego przez francuskiego ministra spraw zagranicznych Roberta Schumana. Tak naprawdę chodziło o wciągnięcie Niemiec w ryzy grupy państw i by nie pozwolić Niemcom stać się jeszcze raz niekontrolowaną potęgą. Następnie 25 marca 1957 r. Traktatem w Rzymie ustanowiono  Europejską Wspólnotę Gospodarczą (EWG). Z kolei 7 lutego 1992 roku został podpisany traktat z Maastricht, na mocy którego 1 listopada 1993 roku powstała Unia Europejska. Celem jej było wprowadzenie wspólnej waluty euro oraz dalsze zacieśnianie współpracy polityczno-gospodarczej między członkami.
Dwie koncepcje Europy. Pierwsza koncepcja to naśladowanie Stanów Zjednoczonych i federacyjne zjednoczenie państw członkowskich tak pod względem gospodarczym jak i polityczno-społecznym, przy zachowaniu tylko pewnych praw własnych w federacyjnych państwach. Druga koncepcja to zjednoczenie pozorne państw, które będą praktykowały swoje rozwiązania bez uwzględniania całościowych, unijnych wartości, praw i reguł jak w pierwszej koncepcji. W praktyce jest realizowana koncepcja pierwsza z silną rolą centrali Europy, czyli tzw. „Brukseli.” Nie odpowiada to W. Brytanii, która wychodzi z takiej Unii a teraz nie odpowiada to rządowi sprawującemu władzę w Polsce. Rząd ten chce UE zmienić. Natomiast Francja chce utworzyć jeszcze ściślejszą UE „pierwszej prędkości” opartej na euro, aby pozbyć się krajów, które nie chcą ścisłej Unii, a w szczególności Polski. Francji zależy na tym, aby Niemcy były kontrolowane przez wartości i prawa Unii i nie planowały kolejnej wojny w Europie. Ponadto Francji zależy na rozwoju większego rynku aniżeli tylko francuskiego, ponieważ jest to dobre dla Big Business.

Polski rząd natomiast, chce by Polska była w 100% sobą i mogła robić to co partia, która wygrała wybory uważa, że jest dobre dla kraju. Oczywiście, przy pełnym zjednoczeniu UE, Polska byłaby Polską może tylko w 75%, ponieważ musiała by uwzględniać wartości i prawa unijne. Ale, każde z 27 państw, gdy przystępowało do Unii wiedziało o tym i godziło się z tego typu wymaganiami. Na tym polega kompromis. Gdy Polska opuści UE to pozostanie samotna i przypuszczalnie NATO wyciągnie z tego też wnioski, raczej niekorzystne dla Polski. Polska ma mocną własną kulturę, ale czy ma tradycję uprzemysłowienia i biznesu? Raczej nie. Rewolucja Przemysłowa ominęła nasz kraj w XIX w. a gospodarkę uprzemysłowioną w PRL skutecznie rozmontowano i praktycznie zniszczono w III RP. Czyżby byśmy wiedzieli co lepiej robić aniżeli 25 państw, które chcą być w UE? Pewne przysłowie mówi, jeżeli dwoje ludzi mówi ci, że jesteś pijany to nie argumentuj tylko połóż się do łóżka i dojdź do siebie.
  
Andrzej Targowski

Nowa książka profesora Andrzeja Targowskiego


Od Redakcji:

Jest to trzydziesty pierwszy, październikowy numer naszego Biuletynu. Zapraszamy członków Stowarzyszenia do współuczestnictwa w redagowaniu Biuletynu. Zapraszamy do redagowania rubryk, nadsyłania notek, komentarzy. 

Autorów prosimy o nadsyłanie materiału w formacie .docx. Zdjęcia, ilustracje w formacie .jpg, jpeg, najlepiej osobno, a nie w tekście. Prosimy o nieużywanie formatu .pdf, obróbka tekstu, a szczególnie ilustracji i fotografii jest żmudna, a niekiedy niemożliwa.

Poniżej podajemy spis opublikowanych w Biuletynie materiałów okolicznościowych i wspomnieniowych: 

Profesor A. Targowski: Biuletyny 3,4,...,31
P. H. Kałdowska: Biuletyn 12
Profesor E. Skotnicka-Illasiewicz: Biuletyn 14, 27
P. A. Wróblewska: Biuletyn 15, 28,29
P. J. Kraśniewski: Biuletyn 16
Profesor A. Muszyńska: Biuletyn 21,22,...,27
P. J. Mirecki: Biuletyn 21,...,24
P. M. Kukliński: Biuletyn 28,29,30
P. W. Sobieszuk: Biuletyn 30
Profesor Stanisław Lewak: 31
P. Andrzej Bischoff: 31

Adres korespondencyjny Stowarzyszenia: Ul. Igańska 26 m. 38, 04-083 Warszawa.

Potwierdzamy składki (członkowie Stowarzyszenia nie są zobowiązani do płacenia składek - składki są dobrowolne):
P. M.J., Arizona - 50PLN.


Ważne:

 Potrzeba nam wspomnień dzieci Powstania. Pomoc wolontariuszy w pozyskiwaniu wspomnień to jedno, ale konieczne jest nasze osobiste zaangażowanie: Drodzy państwo - jeszcze raz prosimy o spisanie swoich wspomnień, prosimy o kontakt ze Stowarzyszeniem, prosimy o rozpowszechnienie tego apelu.

Nasz Biuletyn osiągnął dojrzałość  - wychodzi numer 31. Prosimy członków o popularyzowanie Biuletynu wśród przyjaciół - to łatwe - wystarczy przesłać link na przykład taki jak ten .

Pożyteczne linki:
Link do Muzeum Powstania Warszawskiego: kliknij tutaj
Link do Muzeum Dulag: kliknij tutaj.

1 komentarz:

  1. Ochrońmy przed zapomnieniem
    Ochrońmy przed zapomnieniem i na pohybel konfidentom wspomagających Niemców po upadku Starówki w czasie trwania Powstania Warszawskiego. W dniu 2 września 44 roku okupant wspomagany przez RONA, tzw. Rosyjska Oswoboditelnaja Narodowa Armia ( Brygada Szturmowa SS kolaboracyjna antysowiecka formacja stworzona przez najróżniejszej maści więziennych przestępców czy byłych policjantów walczących
    u boku III Rzeszy, dowodzoną przez Bronisława Kamińskiego ) przystąpił do likwidacji szpitali powstańczych, w tym szpitala mieszczącego się w podziemiach kościoła św. Jacka przy ul. Freta.
    W momencie przystąpienia do likwidacji szpitala przebywało tam około 200 powstańców,
    80 lżej rannym pozwolono opuścić szpital. Kosciół został następnie podpalony, a ciężko rannych wyniesiono na ulicę, gdzie bez żadnej pomocy medycznej przebywali pod gołym niebem przez blisko dwa dni, dopóki Niemcy nie pozwolili wreszcie przenieść rannych do pobliskich powstańczych szpitali.
    W miedzy czasie RON-owcy zamordowali co najmniej kilkunastu rannych. W szpitalu tym leżał ciężko ranny mój tata Władysław Bobowski, z 104 Kompani Syndykalistów, który w dniu 13 sierpnia 1944 r. prowadząc oddział na zmianę z Kilińskiego na Podwale, gdzie znajdowała się barykada, został ofiarą wybuchu transportera pułapki.
    Ja czteroletni chłopczyk opiekowałem się rannym ojcem starając się Mu o papierosy, czy przynosząc wodę. W podobny sposób pomagałem innym rannym. Po wejściu RON-owców, myśląc , że to powstańcy, doskoczyłem do ich dowódcy, chcąc ściągnąć mu czapkę. Wtedy on zapytał, co ja tu robię, mówiąc, przecież dzieci nie walczyły, żeby dzieci cierpiały. Ciocia Zosia sanitariuszka, zapytała go czy on ma dzieci, odparł, da, troję. Ciocia odpowiedziała, że tu leży jego tata.
    W tedy Kamiński zapytał mnie, czy mój tata miał karabin. Od powiedziałem z dumą, ze tak. Tatę przeszył dreszcz, myśląc, ze zaraz dostanie w czapę, jak powiedział mi po latach. Na pytanie jaki to karabin, miałem odpowiedzieć „flinta na zające” i to tak rozbawiło kolaborantów, że na odchodne ojcu dali papierosy, a mnie cukierki, podpalając jeszcze drzwi kościoła. Na polecenie Kamińskiego ciocia oddała mnie do Domu Podrzutków na ulicy Nowogrodzkiej im. ks. G. P. Baudouina. (obecnie Dom Dziecka nr 15 ) Tatę przetransportowano do szpitala w Milanówku, skąd uciekł do Rawy Mazowieckiej, przed transportem do Rzeszy.
    Ja po paru tygodniach przetransportowany zostałem przez Obóz Przejściowy „DULAG 121” (Durchgangslager 121) w Pruszkowie, do Nowego Targu, z stamtąd do Sławna, gdzie w 1947 roku odnalazł mnie tata i zawiózł do Rawy Mazowieckiej. Trzy dni później U.B. zamknęło Go na trzy lata za udział w Powstaniu Warszawskim i przynależność do A. K.
    Będąc niedawno na spacerze „Śladami powstania na Starówce” zorganizowanym przez redakcję Super Ekspresu i Muzeum Powstania Warszawskiego, zorientowałem się że moja „flinta na zające” uratowała od śmierci nie tylko mojego tatę, ciocie Zosie ale i Jego współtowarzyszy niedoli. Pisząc tę informację, mam jeszcze taką nadzieję, że może któryś ranny wówczas powstaniec żyje do obecnej chwili, choć minęło, już 73 lata od tamtych tragicznych wydarzeń.
    Chwała bohaterom.

    Opisał Andrzej Bobowski ówczesny prawie 4 letni powstaniec. .

    OdpowiedzUsuń