3 lut 2017

Biuletyn Nr 23, luty 2017


Stowarzyszenie Dzieci Powstania
 Warszawskiego 1944
04-083 Warszawa, ul. Igańska 26 m. 38 sdpw44@gmail.com
     Nr konta SDPW1944 w Banku Gospodarki Żywnościowej (BGŻ):
           10 2030 0045 1110 0000 0395 9950            

Zaproszenie
Stowarzyszenie Dzieci Powstania Warszawskiego 1944 w porozumieniu z Muzeum Powstania Warszawskiego i Instytutem Pamięci Narodowej organizuje sesję naukową „Powojenne losy Dzieci Powstania Warszawskiego.
Niewiele czasu, może tylko kilka lat, pozostaje do zebrania relacji o dalszym życiu ludzi dotkniętych w dzieciństwie wojenną traumą. Zebrane wspomnienia będą naszym dobrem narodowym, a zarazem będą wykorzystane w badaniach w dziedzinach historii i nauk społecznych.
Dzięki działaniom pana Jerzego Mireckiego w roku 2012 wydana została książka „Dzieci 44” zawierająca wspomnienia warszawskich dzieci z okresu powstania.
Dziś czas na uzupełnienie tych wspomnień.
Zapraszamy dzieci powstania do spisania swoich wspomnień z okresu powojennego. 
Forma wspomnień może być całkowicie dowolna, tak samo jak okres czasu którego wspomnienia dotyczą. Może to być czas zaraz po zakończeniu Powstania a może to być relacja pokrywająca kilka dziesięcioleci. W miarę ich napływu wspomnienia będą udostępniane (za zgodą autora) w Biuletynie Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944, a po zakończeniu akcji zamierzamy spowodować wydanie ich w formie książkowej.
Prosimy o odpowiedź mejlową (nawet jeśli jest negatywna) – do przesłania jej wystarczy przecież kilka kliknięć.
Z Wyrazami Szacunku

Profesor Andrzej Targowski,
Honorowy Przewodniczący Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944,

Jerzy Mirecki,
Autor książki Dzieci 44,

Dr Andrzej Olas,
Dr Wojciech Łukasik,
Profesor Roman Bogacz,
Ewa Chrzanowska,
Maria Nielepkiewicz,
Za Zarząd Stowarzyszenia Dzieci Powstania 1944.


Sympozja, wystawy, spotkania: Co się dzieje w Muzeum Powstania Warszawskiego, w Warszawie, w Polsce i na świecie.

Baza Ofiar Cywilnych. Muzeum Powstania Warszawskiego prowadzi bazę ofiar cywilnych, link tutaj. Pomóż uzupełnić listę.

Co dzieje się w Stowarzyszeniu:

Wzbogaca się baza naszych wspomnień. Dziś zamieszczamy comiesięczny felieton honorowego prezesa Stowarzyszenia, profesora Andrzeja Targowskiego, ciag dalszy wspomnienia profesor Agnieszki Muszyńskiej i drugi odcinek pracy Jerzego Mireckiego. W przyszłym numerze będziemy kontynuowali zamieszczone wspomnienia a także zamieścimy wspomnienia pana Kazimierza Duchowskiego.

Dalej rozmawiamy z Muzeum Powstania Warszawskiego o organizacji sesji naukowej na temat powojennych losów dzieci powstania. 


Widziane z krzesła Honorowego Prezesa 


profesora Andrzeja Targowskiego


    
Zapomniany Studencki Październik 1956 r.

Czy tylko Węgrzy mieli swe Powstanie w Październiku 1956 r.?  

W październiku 2016 r. prezydent A. Duda udał się do Budapesztu, gdzie wziął udział w uroczystościach 60-rocznicy Powstania przeciwko sowieckiemu reżimowi. Natomiast nie słyszałem, aby tę rocznicę świętowano w Warszawie. Wprawdzie świętowano 60-rocznicę rozruchów pracowniczych (bo nie tylko robotniczych) w dniu 26 czerwca 1956 r. w Poznaniu. Ale rozruchy te zostały niestety stłumione i nie było po nich śladu w funkcjonowaniu stalinowskiego reżimu.

W wyniku śmierci Stalina (marzec 1953) i związanych z tym zmian w ZSRR, ujawnieniem tajnego referatu Chruszczowa wygłoszonego 25 lutego 1956 na XX Zjeździe KPZR, tajemniczej śmierci Bolesława Bieruta w Moskwie (marzec 1956), doszło do wspomnianych wydarzeń poznańskich (czerwiec 1956).
Mówiono wówczas zaczekajcie na październik, kiedy studenci w Warszawie zaczną rozrabiać wraz z rozpoczęciem nowego roku akademickiego. Liczono na studentów Uniwersytetu Warszawskiego, którzy będąc humanistami i kształconymi jeszcze przez przedwojennych profesorów wiedzieli na czym polega zło stalinowskiego reżimu. Jednak to nie oni a przyszli inżynierowie z Politechniki Warszawskiej wykazali się wielkim patriotyzmem i zastrajkowali w dniach 19-21 października (brałem w tym udział i straciłem potem stypendium).

Aula Politechniki Warszawskiej w której protestowaliśmy w 1956 r.
Skutki młodzieżowej rewolty. Wydarzenia studenckiego października związane były z odbywającymi się od 19 października obradami VIII Plenum Komitetu Centralnego PZPR. Dzień przed plenum do Warszawy przyleciał niespodziewanie Nikita Chruszczow. Realną stała się groźba interwencji Armii Czerwonej w Polsce, jej oddziały zaczęły przemieszczać się w kierunku stolicy pod pretekstem ćwiczeń. O dziwo, do zbrojnego oporu przygotowywały się polskie Wojska Wewnętrzne podlegające Komitetowi ds. Bezpieczeństwa Publicznego, w odróżnieniu od większości armii podległej Rokossowskiemu-MON. 21 października plenum zadecydowało o przywróceniu do władzy Władysława Gomułki i wybrano go na stanowisko I sekretarza KC PZPR. Wybór Gomułki oraz zapowiedzi reform zostały entuzjastycznie przyjęte przez wiele osób, czego świadectwem był liczny wiec na placu Defilad 24 października. (byłem na tym wiecu). Podczas przemówienia na wiecu Gomułka potępił wówczas stalinizm i zapowiedział reformy, mające na celu demokratyzację ustroju. Bezpośrednio po tych wydarzeniach z Polski wyjechał marszałek Konstanty Rokossowski-MON (Polak z pochodzenia, świetny d-ca w czasie II WŚ, w czasie PW 44’ jego siostra była w Warszawie, a pomimo tego „zatrzymał” się nad Wisłą), oraz wielu innych oficerów radzieckich, służących w Siłach Zbrojnych PRL.

Po październiku 1956 rozpoczęła się w Polsce destalinizacja. Niestety odwilż trwała krótko. Gomułce nie starczyło odwagi i wyobraźni, by wprowadzić zapowiedziane reformy. Pierwszym sygnałem zmiany kursu politycznego była likwidacja tygodnika "Po prostu" w roku 1957. Nastąpił okres narastającej stagnacji, trwający do przejęcia władzy przez Edwarda Gierka w grudniu 1970 r.

Konkluzja.  W polskim Październiku wzięło udział wiele Dzieci Powstania 44”. Wszakże nasze SDP 44’ jest założone przez warszawskich inżynierów, wówczas studentów PW. Niestety liberalny W. Gomułka stał się wkrótce „policjantem”, który zatrzymał reformowanie reżimu. Natomiast węgierski policjant Janosz Kadar, stał się wkrótce liberałem i doprowadził do reżimu zwanego socjalizm z gulaszem.
Jest jednak nieoczekiwany wynik Października na Węgrzech i w Polsce, prawie nie komentowany w prasie i publikacjach historycznych. Ówczesny sowiecki ambasador na Węgrzech zwany „rzeźnikiem Budapesztu” (Węgrów zginęło wówczas około 2,500 i 200,000 wyemigrowało) - Jurij Andropow miał potem wyrzuty sumienia i jako I Sekretarz KPZR (umierający) spowodował dojście do władzy Michaiła Gorbaczowa, który doprowadził ZSRR do upadku w 1991 r. Tego oczekiwał od niego zawiedziony reżimem Andropow (m.in. b. szef KGB). Tym razem nie Węgrzy a Polacy przyczynili się do procesu upadania sowieckiego reżimu w Polskiej Rewolucji w 1989 r. Jak widać upadanie sowieckiego reżimu trwało aż albo „tylko” 35 lat.

Szkoda, że polityka historyczna w IV RP nie odnotowała Polskiego Października 1956 r. Co tylko potwierdza przysłowie, „cudze chwalicie swego nie znacie.”

                                                                           Profesor Andrzej Targowski

KONIEC



WSPOMNIENIA Z OKRESU  DRUGIEJ WOJNY ŚWIATOWEJ (3)


Profesor Agnieszka Muszyńska

Rower mego brata, Jaśka, był „młodzieżowy” i szczęśliwie nie podlegał konfiskacie przez Niemców. W trzecim roku niemieckiej okupacji 12-stoletni Jasiek jeździł nim bocznymi ulicami z Placu Zbawiciela, gdzie mieszkaliśmy, do szkoły na Mokotowie.

W tramwajach, na głównych ulicach często zdarzały się niemieckie łapanki. Boczne uliczki były mniej niebezpieczne.  Na Mokotowie mieszkała część naszej rodziny i często po lekcjach Jasiek wpadał do nich w odwiedziny. Jedna z naszych cioć miała bezpośrednie kontakty z Polskim Ruchem Oporu, i przynosiła do domu podziemne gazetki. Po przeczytaniu przez całą rodzinę, gazetki te były zwijane w cieniutki rulonik i po odśrubowaniu tłoka i nakrętki na końcu pompki roweru Jaśka – wciskane do jej wnętrza. Tak zakamuflowane gazetki Jasiek przywoził rowerem do nas do domu, skąd, znów po przestudiowaniu, gazetki wędrowały w dalszą drogę do naszych różnych przyjaciół. 

Pewnego dnia dwóch niemieckich żandarmów zatrzymało Jaśka przejeżdżającego obok nich rowerem w drodze do domu.   

–   HALT!! – było jednym z niemieckich słów powszechnie już w Warszawie znanych     i budzących grozę. Przerażony Jasiek obejrzał się i zsiadł z roweru. Żandarmi wykrzykiwali głośno jakieś słowa i zdania, których Jasiek nie bardzo rozumiał, ale wymowa sytuacji była jasna. Żandarmi krzycząc wskazywali paluchami na przedwojenną tabliczkę rejestracyjną roweru, umocowaną z tyłu, za siodełkiem. Tabliczka roweru Jaśka zawierała numer wypisany na  biało-czerwonym tle!!  

To w okupowanej Warszawie było dostatecznie poważną zbrodnią. Jasiek wraz z rowerem został natychmiast zaaresztowany i doprowadzony do więzienia na Rakowieckiej ulicy. Pod wieczór tego samego dnia, po spisaniu protokółu z wydarzeń i „obdarowaniu”  Jaśka paroma szturchańcami – o dziwo – wypuścili go. Co tam będą trzymać smarkacza! Roweru jednak mu nie oddali, aczkolwiek trefnej pompki, widocznie dotychczas nie wykryli. Jasiek roztrzęsiony przeżyciami wrócił szybko tramwajem do domu. 

Nasza Mama od paru godzin ogromnie martwiła się Jaśka nieobecnością, a ja już czułam jaka mego brata czeka burza. Słysząc otwierające się wejściowe drzwi do mieszkania, Mama wybiegła     z pokoju i nieomal zamarła, na widok zmaltretowanego Jaśka. Jego szczegółowa relacja  o wydarzeniach wywołała paraliżujace przerażenie. W przeciągu pół godziny nasza Mama dochodziła do siebie, intensywnie przemyśliwując i analizując sytuację. Mama, jako lekarz, miała pewne doświadczenie jak postępować w krytycznych sytuacjach. Była też dobrym psychologiem. Podjęła odważną, aczkolwiek bardzo ryzykowną decyzję. 

– Musimy, Jaśku, pojechać na Rakowiecką i spróbować wszystkimi sposobami odzyskać ten rower. Nie ma innego wyjścia. Wkrótce ktoś będzie chciał przejechać się na tym rowerze, i prędzej czy później zechce użyć tę nieszczęsną pompkę. Jeżeli Niemcy odkryją gazetki, to cała nasza rodzina znajdzie się w ogromnym niebezpieczeństwie! 

I Mama zaczęła intensywnie przygotowywać się do roli, którą miała wkrótce odegrać. Ubrała się bardzo elegancko, zrobiła staranny makijaż, podfryzowała włosy. W międzyczasie nerwowo przeglądała słownik niemiecki, przypominając sobie swą szkolną niemczyznę i dobierając odpowiednie słowa do przemowy, którą zamierzała przekonać Niemców na Rakowieckiej o nieprzydatności dla armii niemieckiej młodzieżowego roweru Jaśka. Do szykownej dużej torby Mama zapakowała pólitrową butelkę wódki, którą szczęśliwie udało się odnaleźć w starych zapasach. Razem z ciągle przerażonym, lecz już pełnym determinacji Jaśkiem, udali się na Rakowiecką. Na zdecydowaną prośbę Mamy jeden z wartowników stojących przy głównej bramie więzienia, doprowadził Ją i Jaśka do biura, gdzie niecałe dwie godziny wcześniej Jasiek był przesłuchiwany. Okazało się, że w międzyczasie nastąpiła zmiana personelu na nocną, i za biurkiem siedział już nie ten sam co poprzednio kapral, czy też sierżant.   

Mama rozpoczęła natychmiast swoją przygotowaną orację: – Że dziecko, że rower, że syn nie będzie miał jak dojechać do szkoły, a do szkoły daleko, że rower dziecięcy, nikomu tu w więzieniu, ani poza więzieniem nieprzydatny, że wielkie nieporozumienie, nie wiadomo dlaczego mu go odebrali, i tak dalej i dalej. Nie przerywając swojej oracji Mama wyciągnęła z torby butelkę i postawiła ją na biurku. Sierżant siedział trochę osłupiały, wsłuchując się w elokwentny potok przemowy mamy. – Zaraz, zaraz, o co chodzi, jaki rower?! –wybąkał w końcu. Nic o rowerze nie wiedział. Widocznie nie dotarł jeszcze do raportu poprzednika. 

Mama oceniła sytuację pozytywnie i z nowymi siłami przystąpiła do następnego ataku wyjaśniania i przekonywania sierżanta. Nie dawała mu dojść do słowa. Wreszcie sierżant otrzeźwiał nieco i podniósł słuchawkę telefonu. – Wachmistrzu, czy jest tam jakiś dziecięcy rower? – zapytał po wykręceniu numeru. W gabinecie zapadła pełna napięcia cisza. Po chwili widocznie wachmistrz potwierdził obecność roweru, bo sierżant autorytatywnie rozkazał: – No to przyprowadźcie go tutaj! Po upływie kilku bardzo męczących i pełnych napięcia i niepokoju minut, które Mama jednak starała się wypełnić nowymi wyjaśnieniami i argumentami, wachmistrz pojawił się w drzwiach gabinetu, prowadząc rower Jaśka. Pompka tkwiła nienaruszona na swoim miejscu. 

– To o ten rower chodzi? –  zapytał sierżant. – Tak, to ten, taki mały, dziecięcy, sam pan widzi... – i Mama rzuciła się do sierżanta z podziękowaniami, dając jednocześnie Jaśkowi znak, by objął rower w posiadanie i zaczął go wyprowadzać. Nie pozwoliła sierżantowi wogóle dojść do słowa. Pamiętając o początku całej historii, czyli o trefnej biało-czerwonej tabliczce, Jasiek starał się tyłem wymanewrować rower z gabinetu. Przez siodełko przewiesił swą kurtkę, uważając by zakryła tabliczkę. Mama skutecznie odwracała uwagę sierżanta i wachmistrza dalszym wylewnym potokiem swoich podziękowań. Butelka wódki milcząco pozostała na biurku sierżanta, jak pomnik zwycięstwa, gdy Mama z Jaśkem prowadzącym rower opuszczali więzienie na Rakowieckiej... 

Pierwszy Dzień Powstania Warszawskiego. Była pełnia lata roku 1944. Tego dnia Mama wróciła wcześniej z pracy, bo mieliśmy  pójść na naszą działkę na Polu Mokotowskim. Niemcy „dobrodusznie” zezwolili mieszkańcom Warszawy na uprawianie roślin na skrawkach ziemi w mieście. Pole Mokotowskie, które było przed wojną lotniskiem, a także terenem Wyścigów Konnych, już na  początku okupacji zamieniło się w wielki ogród, podzielony na małe poletka, gdzie Warszawiacy uprawiali owoce i jarzyny, aby nadrobić okupacyjny niedostatek żywności. Tymczasowość sytuacji dyktowała praktyczne podejście: na działkach nie sadzono drzew, które mogłyby owocować dopiero w dalekiej przyszłości. Ograniczano się do jednorocznych zbiorów. W środku lata pole było pokryte karłowatymi krzaczkami truskawek, marchewki, groszku, buraków, kapusty, fasolki szparagowej, pomidorów, cebuli, i innych warzyw. Nasza Mama, która uwielbiała kwiaty, sadziła zawsze trochę nagietek, nasturcji, niezapominajek, i pachnącego groszku, aby nam było przyjemnie na działce, i by kolorowymi bukiecikami ożywić trochę okupacyjną surowość naszego bytu. Nie budowano na polu  żadnych „domków”, czy nawet budek. Mama wraz z Jaśkiem, sprowadzili z piwnicy jego rower, obwiesili go torbami przeznaczonymi na zbiory działkowe i we trójkę podążyliśmy z Placu Zbawiciela w kierunku Pola Mokotowskiego. 

W naszych wyprawach na działkę rower był niezwykle przydatny. Prowadziło się rower za kierownicę, a na nim, w drodze powrotnej z działki, jechały wypchane, cieżkie torby z plonami.  Nasza działka była dość daleko, na południowej stronie Pola Mokotowskiego. Dzień na Polu Mokotowskim nie różnił się od innych letnich dni. Wielu działkowiczów krzątało  się na swoich małych poletkach. Działki nie były ogrodzone, paliki z tabliczkami wbite w ziemię wyznaczały granice „posesji”. Rośliny na naszej działce pięknie wyrosły. Zabraliśmy się do zbierania plonów. Było  upalne sierpniowe popołudnie. Nagle rozległy się pojedyńcze strzały karabinowe, potem zaś salwy z karabinu maszynowego.  W czasie okupacji w Warszawie przywykliśmy do tych odgłosów, wiedzieliśmy też  co one znaczą. 

Mama natychmiast kazała nam położyć się na ziemi. We trójkę poczołgaliśmy się w kierunku nieco wyższych krzaczków pnącego groszku, podpartego palikami. Kanonada nie ustawała. Mama uspakajała nas, mówiąc, że to dobrze, że to pewno już Powstanie się zaczęło, Polacy pokonają Niemców i wyprą ich z Warszawy, a potem z całej Polski. Mama wiedziała o planach Powstania w Warszawie, była związana z ruchem oporu. Mimo logicznych argumentów baliśmy się okropnie. Kule karabinowe padały wokół  nas dosyć gęsto. Obserwowaliśmy jak padając tuż obok, wzbijały fontanny piasku. 

Jakieś  200 metrów od nas niemiecki żołnierz kierował serie z karabinu maszynowego tam, gdzie  tylko zauważył jakikolwiek ruch wśród karłowatych krzaczków. Tego dnia, o czym dowiedzieliśmy się dużo później, wiele ludzi zostało na Polu Mokotowskim zabitych.  Kanonada, która rozpoczęła się o piątej po południu trwała dalej. Około siódmej wieczorem leżenie bez ruchu wśród groszku stało się jeszcze trudniejsze. Chmary komarów zaczęły nas bezlitośnie atakować. Nie było czym się osłonić, nie można było się opędzać... 

Z zapadnięciem zmroku strzały zaczęły się oddalać. Mama podjęła odważną decyzję: musimy wrócić do domu! Czołgając się zaczęliśmy komasować nasze dobra. Mieliśmy już dwie pełne torby plonów. Jeżeli ta strzelanina rzeczywiście oznaczała Powstanie, nasze jarzyny stanowią ogromne bogactwo, szansę przetrwania, musimy je zabrać. Przeczekaliśmy jeszcze chyba z godzinę. Szczęśliwie noc była ciemna, jedynie rozjaśniana świetlnymi, fluoryzującymi pociskami, które padały sporadycznie wokół nas. Mama prowadziła objuczony rower, ja z bratem czołgaliśmy się z tyłu. Droga przez  pole bocznymi dróżkami, ciągnęła się w nieskończoność. Co parę minut rower był kładziony na ziemi, a my, przycupnąwszy, nadsłuchiwaliśmy i obserwowaliśmy okolicę.  

Po przeszło godzinie takiego marszu dotarliśmy do ulicy Polnej, północnego obrzeża Pola Mokotowskiego. Dłuższą chwilę, kryjąc się w krzakach, spędziliśmy na obserwowaniu  ulicy. Widać było dwie postacie stojące na rogu Polnej i Mokotowskiej. Ulica Mokotowska prowadziła do naszego domu, trzeba było zaryzykować. Podchodzimy bliżej. – Stać!! – rozległ się okrzyk. Odetchnęliśmy. Polacy. Dwóch żołnierzy Armii Krajowej  w cywilnych ubraniach, lecz z biało-czerwonymi opaskami na rękach potwierdziło że rozpoczęło się Powstanie.  

– Na Mokotowskiej Niemców nie ma, ale na Placu Zbawiciela, przed kościołem, stoi  niemiecki samochód pancerny z zapalonymi światłami. Nie strzelają, ale kontrolują okolicę – poinformował nas jeden z powstańców.       – Możecie spróbować przejść do ulicy Szóstego Siepnia, ale ryzyko jest duże – dodał. 

Mieliśmy już spore doświadczenie w podejmowaniu ryzyka. Po przejściach na Polu Mokotowskim nie można było w tym miejscu rezygnować. Podeszliśmy do Placu Zbawiciela. Mama zdecydowała, że najpierw pójdzie ze mną i rowerem, potem wróci po brata. Brat pozostał w bramie domu u wylotu Mokotowskiej. My zdjęłyśmy pantofle  i boso, by było ciszej, zaczęłyśmy się wraz z rowerem skradać wzdłuż ściany domu na  Placu Zbawiciela w kierunku naszej ulicy. Reflektory samochodu pancernego oświetlały  tę ścianę w jednym krytycznym miejscu. 

To miejsce przebiegłyśmy jaknajszybciej, na ile pozwalał mamie objuczony rower. Udało się! Cisza na Placu trwała dalej. Szybko do  bramy naszego domu! I tu następna przeszkoda: brama okazała się zamknięta na klucz  (w czasie okupacji bramy były zamykane na noc). Dzwonimy do dozorcy, który zwykł  był bramę otwierać. Bezskutecznie. Może dzwonek nie działa? Dobijanie się nie bardzo  wchodziło w rachubę. Ale innego wyjścia nie było. Zaczęłyśmy delikatnie pukać. Po  paru minutach jakiś głos zza bramy zapytał o co chodzi. Szczęśliwie był to nasz sasiad.  Otworzył nam i wyjaśnił, że dozorca, za współpracę z okupantem (o czym nie wiedzieliśmy), mocą wyroku Armii Krajowej, został rozstrzelany w ciągu pierwszej godziny Powstania... 

Mama doprowadziła rower i mnie do naszego mieszkania na pierwszym piętrze  i natychmiast udała się z powrotem na Mokotowską po brata. Czas naszej nieobecności  wydawał się bratu nieskończonością, ale jako 13-stoletni mężczyzna starał się nie pokazywać po sobie strachu. Przemykanie pod oświetloną reflektorami ścianą domu na Placu Zbawiciela znów zajęło Mamie i bratu nieco czasu, który, z kolei mnie, wydawał się okropnie długi. Wreszcie, już dobrze po północy, wszyscy szczęśliwie znaleźliśmy się W domu. Reszta nocy nie przeszła jednak całkiem spokojnie. Budziły nas sporadyczne strzały  i jakieś dziwne odgłosy dochodzące z ulicy. 

Rano odkryliśmy przyczynę: Tuż pod naszymi oknami wyrosła barykada, zamykająca naszą ulicę Szóstego Sierpnia. Barykada składała się z mebli, beczek i jakiś starych rupieci, wszystkiego, jak widać, co było pod ręką. Chyba nie wyglądała na dostatecznie groźną, gdyby pancerny samochód albo czołg zamierzałby ją staranować. Dla nas jednak była ona czymś absolutnie niezwykłym i wspaniałym. Na jej szczycie powiewała biało-czerwona flaga! Polskiej flagi nie widzieliśmy blisko pięć lat! Wraz z widokiem naszej, polskiej barykady wstapiła w nas nadzieja na rychły koniec Powstania i całej wojny. 

Mama zachwycona tak jak i my, dzieci, wyciągnęła swój aparat fotograficzny i niebezpiecznie wychylając się z balkonu, uwieczniła naszą barykadę. Jej zdjęcie noszone w podręcznym bagażu przetrwało zawieruchę Powstania, popowstaniowej eksmisji z Warszawy i następującej po niej dalszej tułaczki.     Sama barykada, nieco później wzmocniona wyjętymi, z chodników betonowymi  płytami, przetrzymała niemieckie ataki w ciągu całych 63. dni Powstania. Przez  Plac Zbawiciela do końca Powstania przechodziła linia frontu. A i my przetrwaliśmy  szczęśliwie całe Powstanie Warszawskie w naszym mieszkaniu ponad barykadą.  
                                         
                            
KONIEC ODCINKA TRZECIEGO. CIĄG DALSZY W NASTĘPNYM NUMERZE BIULETYNU 

Profesor Agnieszka Muszyńska

CICHOCIEMNI, DYWERSANCI I KURIERZY

NAJDZIELNIEJSI Z DZIELNYCH (2)

Jerzy Mirecki

Co za ironia losu - pozostawieni - „Marian” i „Effendi” - liczyli na pomoc polskich chłopów ...!? Mapę ma Maciej – trzeba ją zaraz w lesie zorientować i ustalić miejsce naszego pobytu w terenie.

A to cholerna przygoda. Ten nawigator – też lepszy specjalista. Krążył, otwierał klapę, znów krążył i w końcu zrzucił nas do Rzeszy. Zły jestem i ponury. Nie mam pojęcia jak sobie poradzimy z granicą..? W potok moich myśli wpadły słowa „Buki”, krótkie, zdyszane: „Celt- granica”..! Gdzie..? Tam – wskazał nieznacznie ręką. Tak istotnie – to granica. Widzę wąską okrągłą budkę. Okno na wysokości człowieka biegnie dookoła budki, a do szyby przyklejone dwie pary oczu..!
I
dziemy dalej, ale po kilku krokach stajemy. Dochodzą Maciej i „Doktor” i tym razem bez słowa, dochodzimy do granicy. Tam właśnie stoi budka. Ich jest dwóch, nas czterech, może nie zaczepią..? Dam im po 100 marek, może się uda..? Dochodzimy do „szlabanu” nie patrząc w ich stronę, słyszę jakby skrzyp drzwi od budki i nagle powietrze przeszywa długi, przeraźliwy, dwutonowy gwizd syreny..! Dwaj Niemcy stoją obok budki, karabiny wymierzone w nas..! Jeden z nich, gruby, czerwony na twarzy gwiżdże na syrenie. Woła do nas po polsku i po niemiecku naprzemian: „Tutaj, alle vier, wszyscy tutaj”...! Idziemy w tej samej kolejnosci. Staję na trzy kroki przed czerwonym grubasem i patrzę mu prosto w ponurą nalaną twarz...

„Was fur einer? – Pole? Odpowiadam: „Jawol”. Zaczynam mu mówić, że jestem Polak – przemytnik, że idziemy do Skierniewic (na chybił trafił), z towarem i że mu dam sto marek i temu drugiemu też, żeby nas puścili, bo my biedni i tak dalej w kółko Macieju. I rzeczywiście Maciej już wyjął kilkadziesiąt „młynarek” i wyciąga je ku żołdakowi, ale ten na Macieja nie zwraca uwagi i pyta z kolei „Bukę”, ten wyciąga dowód osobisty i pokazuje. Niemiec zwraca się do „Doktora”, który bąka coś pod nosem. Widać, że żołnierz nie wie co z nami zrobić i  że chyba na coś czeka...? W tej właśnie chwili, przybiegł ogromny wilczur, typowy pies straży granicznej, a za nim nadszedł oficer niemieckiej straży granicznej z pistoletem w ręku..

Feldfebel oparł karabin o budkę, wyjął pistolet i warknął: „Na, już chodzić! Dali, dali”.. Uderzyło mnie podobieństwo polszczyzny feldfebla do majora Perkinsa w Szkocji. Czy mnie się to wszystko śni..? Na chwilę straciłem poczucie rzeczywistości. Przywrócił mnie do niej ostry ból w plecach. To oficer uderzył mnie mocno lufą pistoletu...Zrobiłem kilka kroków i obejrzałem się. Żołnierz mierzył do nas z karabinu, za nim kroczył oficer i feldfebel z pistoletami w rękach, za nimi - pies.

Fałszywy paszport węgierski "Celta" 26 sierpnia 1942 r
Rozmawialiśmy po cichu. „Trzeba było zakopać wszystko w lesie. No i co teraz”..? Oczywiście musimy dać „koncert” – mówię – to znaczy wystrzelać jak najwięcej Niemców”... Ale oni nas wykończą i pieniądze i poczta przepadną. Mają dużą przewagę. Maciej strasznie speszony, blady i ponury. W nagłym przypływie żalu i złości wygaduje na siebie „po łacinie” ... Radzimy szeptem co robić. Strzelać tutaj nie ma sensu...Jeden mierzy do nas z tylu z karabinu, tu dwa pistolety, a z przodu dwóch z karabinami. Nasz jedyny atut – to zaskoczenie. Są pewni siebie. Radzę zaczekać i strzelać dopiero jak będziemy w pierwszej izbie, do jakiej nas wprowadzą. Milcząc brnęliśmy po śniegu. Bałem się, to jasne, ale gdy tylko uprzytomniłem sobie, że się boję – zacząłem walczyć ze strachem. Przez jakiś czas przypominałem sobie bezwiednie różne momenty mego życia, drogie mi  osoby, ale po chwili to minęło. Skoncentrowałem swoje myśli na przyszłej walce. Niejasna nadzieja wwiercała mi się w mózg, nieśmiało, powoli, ale bez przerwy. A może jednak się uda..?

Przyłączyło się do naszej grupy jeszcze dwóch żołnierzy z karabinami, potem z następnej budki oficer wziął jednego z karabinem. Tak, tak– trzeba strzelać w izbie. Idziemy dalej – ciągle wzdłuż granicy. Przyłączył się drugi oficer z psem. Doszliśmy do jakiejś stodoły. Pod scianą na kocach wygrzewa się kilku żołnierzy. Oficer coś do nich mówi, wstają...biora karabiny, idą za nami. I znów jakiś zołnierz. O, cholera, za dużo ich! Liczę Szwabów: dwóch oficerow, dziewięciu żołnierzy i dwa psy..!!!

Nigdy nie spodziewałem się, że tak głupio skończę życie. Przypominam sobie, że mam w kieszeni kartkę z wykazem „gwoździ” (puszki z pieniędzmi), ile własnych pieniędzy, ile złotych dolarów w pasie..Po jakiego licha ja to pisałem..? Przewracam się , kartka zostaje w śniegu.

Mamy ten atut, że zaczniemy strzelać pierwsi, byle tylko strzelać celnie, a potem w nogi... Cudny jest ten ostatni dzień mojego życia – 28 grudnia 1941. 
  
Niedziela, niebo bez chmurki, czyste orzeźwiające powietrze. Jest chyba po dziesiątej..? Z daleka widać ładny duży dom. Obok sad i stodoła. Dookoła pola. Dochodzimy na wysokość stodoły, skręcamy na ukos wydeptaną w śniegu ścieżką,  w kierunku domu. Domyślam się, że to strażnica, że tu nas będą rewidować. Jeden żołnierz idzie przodem, za nim „Buka”, potem ja, Maciej,”Doktor” i cała zgraja Niemców. Wchodzimy na schody...raz...dwa..trzy... Duża sień. Drzwi na lewo i drzwi na prawo, żołnierz otwiera drzwi na lewo, wchodzi, my za nim, za nami żołnierze. To będzie  nasza sala „koncertowa”..?

Izba jest zwykła, czysta i zimna. Pachnie wapnem i jedliną. W kącie na prawo niewysoki, na biało pomalowany piec. Na lewo, w kącie – ładnie ubrana choinka. Między drzwiami a oknem stoi długi stół, ciągnie się przez prawie trzy czwarte pokoju, zostawiając tylko trochę miejsca na przejście koło drzwi i okna. Krzeseł nie ma. Na ścianie portret Hitlera. Korowód nasz sprawia wrażenie pogrzebu. Wszystko dzieje się strasznie powoli. Wydaje mi się, że gdzie spojrzę, widzę ekrany, na które rzucane w zwolnionym tempie są obrazy filmu. Ja sam jestem aktorem, idący za nami żołnierz też jest aktorem tego filmu. Mija stół, obraca się, staje, wyciąga rękę i wskazuje gdzie mamy się ustawić. „Buka” stanał koło drzewka, naprzeciwko pierwszego żołnierza opierającego się o piec. Obok „Buki”, koło mnie na prawo – Maciej, dalej w samym  rogu – „Doktór”. 

Naprzeciw mnie uplasował się drugi żołnierz, naprzeciwko Macieja – feldfebel, tuż obok drzwi żołnierz trzeci. Przez ułamek sekundy patrzymy sobie w oczy. Żołnierze mierzą do nas z karabinów. Pada ostra komenda: „Und jetz” (ręce do góry). To feldfebel rozkazuje. Nikt z nas nie drgnął. Napięcie wzrasta do maksimum i nagle Buka krzyknął: „Jak to ręce do gory, ja jestem wolny obywatel - pokazałem dowód osobisty”...!? Ten  „wolny obywatel” był tak kapitalny, że aż ni stą ni zowąd uśmiechnąłem się. Feldfebel błysnął złowrogo krwią nabiegłymi oczami i mruknął coś pod nosem. 

Wyminął żołnierza, obszedł stół od strony drzwi, przeszedł przed „Doktorem” i Maciejem, otarł się o mnie. Wlazł między mnie i „Bukę”  Przyłożył mu pistolet do brzucha i powiedział dobitnie: „Duuuu, hande hoch” (tyyyyy, ręce do góry). Przede mną czarno-zielony mundur feldfebla. 

Teraz...!!! Blyskawicznie wyszarpnąlem colta z kieszeni....dwa pociągnięcia spustu, z kilku centymetrów..i... rozpętałem burzę..! Strzelił „Doktor”, Maciej – zaczęli strzelać wszyscy. Huk zrobił się niesamowity. Śmierdzi proch. Wszystko dzieje się tak szybko, coraz szybciej, zawrotnie szybko...Feldfebel obraca się powoli, samą tylko górną połową ciała. Widzę twarz przerażoną, jakby zdziwioną. Pistolet wypadł mu z ręki. 
   
Strzeliłem  trzeci raz, grzmotnął twarzą tuż pod moje nogi. Naprzeciw mnie, żołnierz spod pieca mierzy we mnie. Nie zdążę podnieść ręki. Słyszę huk, widzę płomień i dzika radość mnie rozpiera – nie trafił mnie..!!! Ja strzeliłem do niego dwa razy...Potem dwa strzały do drugiego żołnierza i jeden do trzeciego, który , chociaż ranny, ale ucieka do drzwi...Żołnierz spod pieca zarepetował karabin i mierzy w „Doktora”. 

Mój colt już nie strzelił – magazynek pusty. Odepchnąłem „Bukę”, wyminąlem stół i z całym zamachem lewej nogi zdążyłem kopnąć Niemca w podbródek moim ciężkim podkutym butem. Syknął krótko. „Doktor” wydał dziki krzyk szalonej radości i chwycił karabin ze stołu, ja dopadłem swoją ofiarę, lufą colta waliłem bez opamiętania w głowę żołnierza. Jęknął kilka razy, odruchowo podniósł ręce do głowy, jakby się chciał zasłonić, potem się „uspokoił”...

W międzyczasie uciszyło się zupełnie. Zdziwiony obejrzałem się po izbie. Przy drzwiach leżał Niemiec. Maciej wybiegał właśnie do sieni, za nim „Doktor” z karabinem, za nim „Buka” – wrzeszczący coś nienaturalnym głosem.  Wybiegłem i ja... Na podwórzu nie ma śladu po Niemcach.. Maciej pobiegł w kierunku polskiej wsi (po drugiej stronie granicy)– krew znaczyła Jego ślady – był ranny.  Gdzie się reszta Niemców podziała..? Rozglądam się w około – nikogo nie widać..Serce mam przepełnione jakimś dziwnym uczuciem. Początkowo dominuje ogromne zdziwienie z powodu zniknięcia Niemców z podwórza, potem mieszanina radości, nadziei i wdzięczności. Śmieję się jak opętany.Cieszę się że „Koncert” się udał i że może uciekniemy, rozpiera mnie duma, że pierwszy zacząłem strzelać i że uratowałem życie „Buce” i ”Doktorowi”. 

Wykrzykuję coś w rodzaju: „aleśmy im dali koncert”. Ładuję nowy magazynek i repetuję. Biegniemy wszyscy krwawym śladem Macieja. Jest daleko przed nami, nagle odwraca się i woła: „Jezus Maryja” – moja teczka zostałała na stole..!!! Stanęliśmy, zrobiła sie przykra przejmująca cisza. Nikt nie zrobił ruchu w kierunku strażnicy...Przeciez tam smierć..! Tam musi być reszta Niemców. Pewnie już „przyszli do siebie” i zaraz zaczną działać..?

Nagle pomyślałem, że jestem najmłodszy i uczułem wstyd, że się ociągam. Całym pędem pobiegłem spowrotem do strażnicy. Wpadam na schody, do sieni, w otwarte drzwi do lewej izby, chwytam szybko torbę Macieja ze stołu, zgarniam rękawiczki „Buki”, które nie wiem jakim cudem znalazly się na stole. Jeden rzut oka na trupy. Uczucie triumfu, ze już wstrętny, czerwony, spocony feldfebel nikomu nie zagrozi pistoletem, coś jakby litość, że tak strasznie rozwaliłem Niemcowi spod pieca głowę. 

A trzeci trup – trup żołnierza spod portretu Hitlera?  Ależ to nie trup..! Stara się właśnie wyczołgać przez drzwi, jest już połową ciała w sieni. Rozwściekliłem się nagle i dopadłszy go uderzyłem go kilka razy w głowę kolbą pistoletu, łypnął parę razy oczami i legł bez ruchu. Otworzyły się drzwi prawe..! Pokazała się blada twarz jakiegoś cywila, ubranego w brązową marynarkę. Podniosłem w górę pistolet grożąc cywilowi, ten szybko zatrzasnął drzwi i uciekł. Dlaczego nie strzeliłem.? Coś mnie powstrzymało, chyba to jego cywilne ubranie.? Wybiegam ze strażnicy – na schodach – „Buka”. Wrócił w poczuciu koleżeństwa. Oddaję mu rękawiczki...Biegniemy... 

Dopiero teraz czuję zmęczenie i ból skaleczonej ręki. Ustaję trochę...Znów się zrywam. Dobiegamy do pierwszej polskiej zagrody. Na podwórzu, Maciej, osłabiony upływem krwi, dyryguje prawą zdrową ręką. Stary chłop – Polak, przestraszony na poczatku, zakłada ochotnie konia do wozu. Kilkunastoletni chłopiec trzaska już z bicza, widać, że się trochę boi, ale jeszcze bardziej cieszy.  Ruszamy, Maciej leży na słomie. Znowu ja obejmuję komendę. Polecam „Doktorowi” obserwować lewą stronę, „Buce” – prawą. Sam siedząc na tyle wozu obserwuję strażnicę i drogę.  

Jesteśmy po polskiej stronie, wszędzie pełno chat, ucieczka jest możliwa...Radość z naszego środka lokomocji szybko się kończy. Koń stary, słaby, biegnie po śniegu coraz wolniej, wreszcie staje i pada. Nie może wstać..! „Doktor” pyta chłopca, gdzie można dostać lepsze konie..? Ten wskazuje pierwszą z brzegu chatę. Maciej mowi, żebym pobiegł tam z „Buką”, a on z „Doktorem” zostanie na wozie. Obiegam dom dookoła i od strony podwórza wchodzę do sieni i do izby na prawo. Cała liczna rodzina chłopska je śniadanie. Gorączkowo rzucam słowa: „gosparzu, dajcie nam natychmiast konie”...! Gospodarz - olbrzymi  chłop, podnosi się powoli zza stołu. Konie..? Jakie konie ?  Nie mam chwili do stracenia, wyciągam pistolet i wołam:  „Dawajcie konie, prędko, albo was zastrzelę”...Nie mamy czasu”..!!!      

Wpada „Buka” - widząc, że ja grożę bronią, wyciąga swojego colta i też krzyczy: „Dawajcie konie...prędko”...! Pierwsza zorientowała się młoda gospodyni i mówi do męża: „Dajże im prędko konie, nie widzisz że swoi – Polacy... W gardle coś mi stanęło. Jestem bardzo wzruszony. Gospodarz wybiega z „Buką”, dzieci drą się jak opętane, a ja dziękuję gospodyni za pomoc. Opowiadam krótko co się stało. Jest przejęta niesłychanie – płacze... Mówi, że słyszała strzały..

Częstuję dzieci kostkami skondensowanego mleka. Boją się, bo matka patrzy z nieufnością. Aby je zachęcić, jem sam kilka kostek, mowiąc żeby się nie bały , bo to nie trucizna. Dzieciom smakuje – uśmiechają się przez łzy. Kobieta głośno błogosławi nas, trzęsie się cała. Wychodzę na podworze. Gospodarz kończy zaprzęgać dwa rosłe konie do drabiniastego wozu. Jaka szkoda, że śnieg nie jest na tyle głęboki, by można było jechać sankami..? 

Nadchodzi Maciej. Cała lewa strona płaszcza zalana krwią zamarzającą na mrozie. Twarz blada, smutna, ale widać, że przychodzi do sił. Za chwilę nadchodzi „Doktor” i nasz dotychczasowy młody woźnica. Dajemy mu dwadzieścia dolarów, pouczając jak ma się w przyszłości zachować i co mowić, gdy go Niemcy bedą pytać. Chłopak jest wzruszony, zalany łzami, odchodzi do swego konia.

Wsiadamy na wóz w tym samym co poprzednio porządku. Wóz trzęsie się na twardych zmarzniętych grudach. Dopiero teraz przypominam sobie że mam skaleczoną rękę. Boli coraz bardziej, ale to nic, bo radość mnie rozpiera...Nie mogę uwierzyć, ze to wszystko prawda, uśmiecham się do siebie i szeptem dziękuję Bogu za pomoc.

Wyjeżdżamy na pola. Potem znowu chaty. Ludzie wracają z kościoła, bo to już południe. Z boku z daleka, słyszymy samolot. Po chwili już go widzimy. Leci dość nisko, na skrzydłach – czarne krzyże. Leci prostopadle do naszej drogi i przetnie ją nad nami. Czyżby pogoń..?  Niemożliwe..? Za mało czasu upłynęło od „Koncertu”...Zacznie strzelać..? Nie, już nas minął. Znika powoli w oddali. Jedziemy spokojnie dalej. 

Po pewnym czasie wjezdżamy w głęboki rów. Wóz wywraca się, padamy wszyscy w śnieg. Skaleczona ręka boli mnie od uderzenia, zły jestem i klnę na woźnicę . Nie było nam dane podróżować dalej wozem. Pękła oś i dalsza jazda jest niemożliwa. Idziemy dalej na piechotę. Po oddaleniu się o kilkadziesiąt metrów od wozu, proponuję, żeby ze wzgledow bezpieczeństwa rozdzielić się na dwie dwójki. Sugeruję następujący podział: Maciej jako ranny, pójdzie z „Doktorem”, a „Buka” ze mną”.

Raport, jaki dotarł do mnie, via Delegat Rządu - brzmiał mniej więcej tak:  „Zaraz  po naszym odejściu, „Marian” i „Effendi” poszli w kierunku odgłosu rąbania drzewa i szczekania psa. Obok pierwszej chaty do której podeszli, stał żołnierz  niemiecki. Wyczerpani i zdenerwowani, widocznie nie zapanowali nad sobą i nierozważnie go zastrzelili. Z budynku wypadło kilku Niemców, wszczęła się strzelanina. Jeden z naszych został ciężko ranny, drugi Go dobił i sam się zastrzelił”.

Przygody "Macieja" i „Doktora”, po rozdzieleniu się z nami, były podobne do przygód moich i „Buki”. Po ciężkim marszu, dotarli do Warszawy - dzień,  czy dwa po nas. Odszukali swój kontakt. Maciej – ranny w rekę, leczył się w ukryciu. W ukryciu także przebywał „Doktor”. Macieja nie spotkałem nigdy więcej. Dostałem wiadomość, że dowodził pod Nowogródkiem oddziałem partyzanckim i że zginął w walce z oddziałami  sowieckiego NKWD. Rannych Polakow Sowieci dobijali  bagnetami... W partyzantce miał pseudonim „Kotwicz”.

Moich (Celta) - słów kilka o członkach ekipy „Jacket”


„Celt”Tadeusz Chciuk - kurier polityczny...Po kilku miesiącach w Posce, odleciał „Mostem” do Anglii
„Buka” - Wiktor Strzelecki. Przez sześć miesięcy byłem z Nim w stałym kontakcie. Potem, kiedy opuściłem Polskę, w Londynie, dowiedziałem się, że został aresztowany przez Gestapo i po krótkim pobycie na Pawiaku, wywieziony do Berlina i tam w wiezieniu Gestapo zamordowany”  Urodził się w 1906 w Ćmielowie. Zamordowany w Berlinie w 1942.
„Marian” – Marian, Aleksander, Józef Jurecki, por. kawalerii, od dnia skoku – rotmistrz. Był dowódcą ekipy „Jacket”. Ur. 1911 w Strożach Wyżnych. Poległ w dniu skoku – 28/29 grudnia 1941 w Brzozowie Starym. Kawaler Orderu Virtuti Militari V klasy.
„Effendi” –  Andrzej Leszek Świątkowski, por. rezerwy, inżynier, od dnia desantu – kapitan. Ur. w Warszawie w 1906. Poległ w dniu skoku w Brzozowie Starym, w walce z Niemcami. Zastrzelił się na polu walki. Odznaczony Orderem Virtuti Militari V klasy.
"Maciej" . Maciej Kalenkiewicz, ur. w Pacewiczach w 1906, poległ pod Surkontami na Nowogródczyźnie w walce z sowieckimi oddziałami NKWD. Odznaczony Orderem Virtuti Militari V klasy (dwukrotnie !), dwukrotnie Krzyżem Walecznych i raz - Złotym Krzyżem Zasługi z mieczami. Tuż przed śmiercią awansowany na podpułkownika .  Pozostawił żonę – Irenę i dwie córeczki: Jagę i Danusię.
„Doktor” -  dr. Alfred Paczkowski, ur. 1909, w Brukowcach k/Prużany. Zmarł 11/06/1986 w Warszawie, poch. na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie. Odznaczony dwukrotnie Orderem Virtuti Militari V klasy, dwukrotnie Krzyżem Walecznych i Krzyżem Zasługi z Mieczami. 

KONIEC ODCINKA 3. CIĄG DALSZY W NASTĘPNYM NUMERZE BIULETYNU 

Jerzy Mirecki


Od Redakcji:

Jest to dwudziesty trzeci, lutowy numer naszego Biuletynu. Zapraszamy członków Stowarzyszenia do współuczestnictwa w redagowaniu Biuletynu. Zapraszamy do redagowania rubryk, nadsyłania notek, komentarzy. 

Autorów prosimy o nadsyłanie materiału w formacie .docx. Zdjęcia, ilustracje w formacie .jpg, jpeg, najlepiej osobno, a nie w tekście. Prosimy o nieużywanie formatu .pdf, obróbka tekstu, a szczególnie ilustracji i fotografii jest żmudna, a niekiedy niemożliwa. 


Adres korespondencyjny Stowarzyszenia: Ul. Igańska 26 m. 38, 04-083 Warszawa.

Ważne:

 Potrzeba nam wspomnień dzieci Powstania. Pomoc wolontariuszy w pozyskiwaniu wspomnień to jedno, ale konieczne jest nasze osobiste zaangażowanie: Drodzy państwo - prosimy o spisanie swoich wspomnień, prosimy o kontakt ze Stowarzyszeniem, prosimy o rozpowszechnienie tego apelu.

Nasz Biuletyn osiągnął dojrzałość  - wychodzi numer 23. Prosimy członków o popularyzowanie Biuletynu wśród przyjaciół - to łatwe - wystarczy przesłać link na przykład taki jak ten .

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz