Dla nas powstanie zaczęło się od wycia syren, zapowiadającego bombardowania. Byliśmy przygotowani na taką okoliczność. Należało jak najprędzej zejść do schronu. Po odwołaniu alarmu wracaliśmy do mieszkania, które stawało się coraz bardziej niebezpieczne. Szyby, mimo zabezpieczeń, powypadały po pierwszych bombardowaniach pobliskich domów. Nie było czym ich zasłonić, ale na szczęście letnia pora nie wymagała zabezpieczeń przed zimnem. Dalsze nocowanie w sypialni stało się jednak zbyt niebezpieczne. Miałam posłanie w alkowie na kufrze. Pomieszczenie bez okna było bezpieczniejsze. Po zburzeniu przyległej kamienicy alkowa nie przylegała już do żadnego budynku i można by zrobić w niej okno, zyskując nowy pokój. Ot, zawsze robi się jakieś plany na przyszłość, nawet w czasach tak niepewnych, jak wojna. Na razie trzeba było ją jakoś przeczekać. W chwilach względnego spokoju rodzice usiłowali robić zakupy. Po mleko chodziło się do tego pobliskiego parterowego budynku z niskimi oknami. Żywej krowy nigdy w tym obejściu nie widziałam. Mleko jakimś cudem tam dostarczano nawet podczas powstania.
O zabawach na podwórku musiałam zapomnieć. Zmasowane niemieckie ataki nie ustawały i chociaż bomby nie trafiały jeszcze w nasz dom, to jednak na odłamki narażony był każdy i prawie wszędzie.
Mama swoim zwyczajem, każdą wolną chwilę spędzała z książką siedząc w ulubionej pozycji na jednej podwiniętej nodze. Ta nietypowa pozycja ocaliła jej życie. Przez okno, pozbawione już szyb, wpadł ułamek z jednej z kolejnych eksplozji, przeszył udo jednej nogi i utkwił w drugiej. Gdyby siedziała, jak każdy, ułamek trafiłby w brzuch, a taka rana musiałaby być śmiertelna. Udało się wezwać lekarza, który wyjął odłamek i opatrzył rany. Teraz każdy alarm oznaczał dodatkowy wysiłek zejścia z piątego piętra do piwnicy.
To był zaledwie początek Powstania. Naloty nasilały się i wreszcie przyszedł ten nieuchronny moment, gdy na kamienicę numer pięć niemieckim pilotom udało się zrzucić bomby zapalające i burzące jednocześnie. Z naszego mieszkania, ani całego piętra nic nie zostało, o czym nawet nie wiedzieliśmy ukryci w schronie.
Kiedy alarm odwołano wyszliśmy ze schronu, a naszym oczom ukazał się niezwykły widok. Byliśmy uwięzieni w płonącej „studni”. Kamienica, budowana w kształcie studni, zrujnowana była doszczętnie. Sterczały tylko kikuty ścian, a to, co się znajdowało między nimi, nadal płonęło. Płomienie w każdej chwili mogły dotrzeć do ludzi zgromadzonych na gruzowisku, a resztki ścian zawalić się do środka. Ze wszystkich stron otoczeni byliśmy płomieniami i walącymi się ścianami, a jedyne wyjście zostało zablokowane gruzem, uniemożliwiającym wydostanie się na ulicę. Brama wyjściowa z budynku została całkowicie zasypana gruzem.
Przerażeni ludzie łatwo wpadają w panikę, na szczęście ktoś przytomnie zarządził próbę odgruzowania wyjścia. Kto żyw, brał się do roboty i po pewnym czasie powstała szczelina, przez którą pojedyncze osoby mogły się przecisnąć.
Wszyscy troje ruszyliśmy w ślad za innymi, czyli do parterowego budynku, po przeciwnej stronie ulicy. Był to ten budynek, na zapleczu kościoła, w oknie którego oglądałam pudełko po kakao. Tu też chodziło się z bańką po mleko. W każdym razie, to właśnie u sióstr zakonnych spędziliśmy ostatnie dni Powstania. Niemieckie bombowce usiłowały zburzyć ten parterowy budynek, ale kikuty wypalonych kamienic nie pozwalały samolotom zniżyć się wystarczająco i bomby, dla nas przeznaczone, nie trafiały w cel.
Wreszcie odgłosy eksplozji ucichły i pojawili się niemieccy żołnierze. Wyprowadzili nas pod eskortą jakbyśmy mogli stanowić jeszcze jakieś zagrożenie. Ruszyliśmy w nieznane. Wieść niosła, że Powstanie upadło, ale niszczenie Warszawy trwało nadal. Samoloty zrzucały bomby, gdzieś dalej, co było wyraźnie widać w jasny wrześniowy dzień. Zagnano nas na Wolę. Jaki przewidzieli los dla nas? Tego nikt nie wiedział.
„Zakwaterowano” nas w kościele św. Wojciecha. Noc trzeba było spędzić na gołej posadzce. Mama rozłożyła mi swoje futro z łapek karakułowych, które od początku powstania było spakowane do walizki, a wtedy posłużyło mi za materac. Prócz tego futra ocalała tylko haftowana huculska bluzka kupiona przez mamę przed wojną w Zaleszczykach. Mam ją do dziś.
Następny nocleg, jaki zapamiętałam, był w wielkiej hali w Pruszkowie. Tu nas rozdzielono. Tatę zabrano do obozu koncentracyjnego w Mauthausen, a ranną mamę z małym dzieckiem, czyli mną, puszczono wolno.
Wolność w tym wypadku oznaczała bezdomność. Rodzeństwo mamy mieszkało na wschodzie i jasnym było, że zarówno siostra z dziećmi, jak i brat z rodziną zostali wywiezieni na Syberię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz