Moja kamienica - wspomnienia Jerzego Kraśniewskiego
Stoję przed bramą naszej kamienicy na ulicy Grzybowskiej. Przyszedłem tu po latach z nadzieją, że uda się spotkać kogoś z dawnych mieszkańców tego domu. Ponad 70 lat minęło od tamtego sierpnia... Z bramy wychodzi starsza pani, mówi że nie ma tu już nikogo kto by pamiętał Powstanie Warszawskie.
Patrzymy na trawnik po drugiej stronie ulicy – mówię tej pani, że kiedyś był tu mur okalający browar Haberbuscha. I że w czasie okupacji z okien naszego mieszkania widziałem jak schowani za płotem Polacy strzelali do niemieckich konwojentów, którzy wywozili beczki z browaru. I jak tamci padali na ulicę oblewani sikającym z tych beczek piwem.
Przez siedemdziesiąt parę lat jakie minęły od tamtego sierpnia spotkałem tylko jednego mieszkańca mojej kamienicy na Grzybowskiej, Józwę Rudnickiego, kolegę ze szkoły. I to z nim właśnie przeżywałem pamiętny pierwszy dzień Powstania Warszawskiego.
Tego dnia, pierwszego sierpnia 1944 roku, ojciec obudził mnie wcześnie rano, chociaż trwały wakacje i do szkolnego wstawania został jeszcze miesiąc. Miałem się szybko ubierać, żeby iść z babcią do sklepu spożywczego pana Kwaśnego. Spieszyliśmy się, a i tak przed sklepem stała już duża kolejka. Nie pamiętam co kupiliśmy, ale pamiętam, że tego dnia po południu przed bramą naszego domu zbierali się ludzie. I że z piwnicy wyszli dwaj starsi bracia Józwy - Wacek i Staś Rudniccy ubrani inaczej niż zwykle. Każdy z nich w bluzie „panterce”, na głowach czapki „pierożki z biało-czerwonymi plakietkami po bokach a na środku polskie orły. I u każdego za pasem po dwa granaty.
Zrozumiałem wtedy kto organizował nasze nocne wyprawy z Józwą do słupów z ogłoszeniami. Józwa przylepiał karteczki z napisem: „Hitler kaput” na hitlerowskich plakatach, ja patrzałem czy ktoś nie nadchodzi.
Ale tamtego dnia to już nie była dziecinna przygoda. Z piwnicy naszej kamienicy oprócz braci Józwy w mundurach wyszedł też ich ojciec, trzymając w ręku biało-czerwoną flagę. Za nim szedł Józwa z drabiną. Pan Rudnicki wszedł na nią i w metalową rurkę, która przez lata bezużytecznie sterczała ze ściany, wcisnął koniec kija z polską flagą.
Ktoś krzyknął głośno – będziemy bić szwabów! Ale pan Rudnicki powiedział – uważajcie, Niemcy są tu wszędzie.
Pamiętam, że tego pierwszego dnia budowaliśmy też barykadę po przeciwnej stronie ulicy i że już wieczorem pokazał się tam niemiecki czołg, ale jeszcze nie strzelał.
Obok nas, jak już wspomniałem, za bramą pod numerem Grzybowska 58 mieścił się browar Haberbuscha i Schiele. Pan Rudnicki przepracował tam wiele lat i jego synowie znali w browarze każdy kąt. Poszliśmy nazajutrz z torbami i plecakami do budynków w głębi podwórka, gdzie były magazyny. Najbardziej cennego towaru, mięsa, pilnowali uzbrojeni strażnicy, poszliśmy więc tam, gdzie nikt nie pilnował olbrzymich silosów z grochem, fasolą i zbożem. Wróciłem do domu obładowany i zrobiliśmy jeszcze parę takich rund. Babcia się ucieszyła, potrafiła z tego zboża, fasoli i grochu przyrządzać różne potrawy.
Ojciec kazał mi pilnować młodszego brata. Sam znikał i pojawiał się, pocieszał mamę, która cierpiała na ból stawów i mówił, że ma za sobą dwie wojny, ale ta mu się nie podoba.
Następnego dnia na podwórku browaru zaroiło się od żołnierzy AK z opaskami I KOMPANIA. Przyłączyliśmy się do nich, imponowali nam uzbrojeniem - karabin maszynowy, taśmy z amunicją na szyjach, a na ziemi pudła z amunicją. Józwa, odważniejszy ode mnie, zapytał czy możemy pomóc nosić te pudła i chwycił za jeden pojemnik, to ja zrobiłem to samo. Potem razem jedliśmy jakąś zupę.
Nazajutrz oddział wyruszył z browaru, a my z Józwą z nimi. Mieliśmy wykurzyć niemieckich żandarmów z posterunku na rogu Chłodnej i Żelaznej, akurat w budynku mojej szkoły. Załoga tego posterunku, wspólnie z żołnierzami Wermachtu mocno dawała się we znaki okolicznym mieszkańcom. Za żołnierzami z AK, do których się doczepiliśmy, taszczyłem pudło z amunicją do karabinu maszynowego. Później dostałem inne zadanie – miałem korkować butelki z benzyną. Pod korek wkładało się kawałek szmaty, kiedy czołgi atakowały podawałem żołnierzom przygotowane flaszki. Gałgan zapalał się od płomienia karbidówki, a ja patrzałem jak „mój” żołnierz celuje. Już od pierwszej butelki czołg zaczął się palić i wycofywać na ulicę Waliców.
Dzień później znaleźliśmy się w budynku na rogu Żelaznej i Leszna. Zasnąłem na jakimś łóżku i przespałem atak na bloki szpitalne przy Żytniej zajęte przez Niemców. Nie udało się ich odbić, a mój kolega miał przestrzeloną rękę.
Wracaliśmy do browaru przez nasze podwórko, wypatrzył mnie ojciec i doszło do ostrej wymiany zdań. Po tym wyczynie byłem w domu pilnowany, a dwa dni później „nasi” żołnierze gdzieś zniknęli.
Prawdziwy strach padł na nas, kiedy pojawiły się na niebie samoloty. Małe pikowały z rykiem i rzucały pojedyncze bomby, ale po nich nadleciały olbrzymie maszyny, które wyrzucały całe „pudła” bomb zapalających. Trzy z nich wylądowały na strychu naszego domu - zamieniały się w płonącą czerwoną masę, której nie gasiła woda a jedynie piasek. Wokół szalał ogień. Po sąsiedzku pożar wywołała „krowa” - tak nazywano groźne pociski, które poprzedzał ryk nowej artyleryjskiej broni. Kiedyś „krowa” zaryczała, a ja byłem na ulicy ze swoim kolegą Markiem. Rzuciłem się do bramy, domem wstrząsnął silny wybuch, a kiedy tuman kurzu opadł zobaczyłem że Marek leży w kałuży krwi...
Do naszej kamienicy przyszli żołnierze AK i uprzedzili, że może tu dojść do walk z Niemcami, musimy więc przenieść się, na krótko, na drugą stronę ulicy a po ataku wrócimy. Dostałem plecak, chlebak i niedużą walizkę, żeby spakować najpotrzebniejsze rzeczy. Ojciec wybrał się na drugie podwórko, ja z nim. Żołnierze pokazali mu z górnego piętra stanowisko wroga, przebiegających Niemców, o czymś rozmawiali. Potem ojciec zarządził w domu zmiany w pakowaniu, kazał wziąć więcej rzeczy. Słyszałem jak mówił do mamy, że jest w otoczeniu dużo uzbrojonych szwabów i nasi mogą nie utrzymać tej pozycji. Był dwa lata żołnierzem w 1920 roku w armii Piłsudskiego, był plutonowym we wrześniu 39-go, znał wojskowe rzemiosło.
Nocą z 6-go na 7-go sierpnia przebiegaliśmy na drugą stronę Grzybowskiej. Przeprowadzano nas do piwnic, mamę podtrzymywał żołnierz bo z trudem chodziła przez ból stawów. Ja ganiałem po kolejne paczki.
Z korkowych płyt jakie zostały po browarze, zrobiłem sobie łóżko w tej piwnicy. Nazajutrz obudziłem się wcześnie i pobiegłem na górę. Patrzałem na ulicę przez szpary w strzelnicy na biegających Niemców, słychać było strzały w pobliżu i czuło się dym z oficyny. Wróciłem do piwnicy a tam leży cały we krwi syn sąsiadów. Wieczorem znów patrzę przez te szpary, widzę że na podwórku ludzie siedzą na cegłach, że jest nowy grób i krzyż.
- Tylko nie wychodź – krzyczy mama.
Wymykam się na pięterko, stamtąd widzę, że nasza kamienica płonie. Już swoich książek nie odzyskam... Muszę wrócić do rodziców i im powiedzieć... Wracam, mówię, że u nas dach pali się od frontu i zaraz ogień dojdzie do naszego mieszkania. Mama łapie się za głowę, ojciec każe brać pakunki - idziemy stąd.
Dokąd? Na Złotą 62 do cioci Jańci. - Tam jest porządna kamienica, z windą – mówi mama.
Mijamy zwały gruzu. Od strony Towarowej strzały, pod osłoną barykady przedzieramy się na drugą stronę Żelaznej. Mama ledwo idzie, jacyś panowie jej pomagają. Winda u cioci Jańci stoi w piwnicy, przecież nie ma prądu. Sama ciocia też się gdzieś wyniosła, mieszkanie zostawiła otwarte. Bierzemy z szafy coś do ubrania, mama z babcią schodzą do piwnicy, ja z tatą śpię na górze.
Z jedzeniem coraz gorzej, nie wiem jak babcia sobie radziła. Dołączam do wyprawy na ulicę Ceglaną do fabryki wódek gatunkowych. Ojciec, doświadczony celnik, znał tę firmę doskonale, odprawiał dla niej różne zagraniczne towary, liczył więc że będą tam jakieś produkty w magazynach. Ale ulica Ceglana to linia frontu. Po każdym stuknięciu hitlerowcy obrzucają teren granatami. Nam też się to przytrafiło, odłamek od granatu utkwił mi w lewym udzie. Ale doszliśmy do tych magazynów i wróciłem ze sporą porcją cukru.
Następnego dnia poszedłem „na łowy” z nowymi kolegami. Roznosili gazety i inne przesyłki, na Wareckiej mieli swoją kwaterę. Akurat wybierali się na Plac Napoleona, gdzie w restauracji przy Świętokrzyskiej mieli dostać obiad – czekał na nas ryż z pyszną marmoladą z malin! Wychodzimy potem z bramy na Warecką, i widzimy że pali się ta kwatera, w której dopiero co byliśmy. Potem dotarła do nas wiadomość, że także restauracja przy Świętokrzyskiej leży w gruzach.
Na początku września było coraz gorzej. Mój młodszy brat Józek wrzeszczał ciągle, że jest głodny, ja też byłem głodny. Któregoś dnia ojciec zniknął na dłużej, a kiedy wrócił powiedział że wychodzimy. I 8-go września opuściliśmy dom na Złotej. Ojciec nie pozwolił mi zabrać powstańczych gazet ani znaczków, które zbierałem z takim trudem. Powiedział, że trzeba do minimum zmniejszyć wszelkie ryzyko.
Szliśmy wolniutko Złotą do Towarowej. Po naszej stronie stał nasz żołnierz z karabinem, po przeciwnej uzbrojony hitlerowiec. Potem Karolkową do Wolskiej - tam pierwszy raz rozległy się strzały, ale przedtem musiało być gorąco, bo po drodze mijaliśmy leżących na ulicy zabitych ludzi... Dotarliśmy do jakiegoś pociągu, podjechaliśmy nim, znowu marsz, ukazał nam się teren ogrodzony drutem kolczastym i skraj wielkiej hali, podeszliśmy do niej. Ojciec kazał nam zaczekać, wrócił po nas i wylądowaliśmy na kawałku miejsca pod ścianą. Żadnych desek, słomy, goła betonowa płyta.
To był obóz przejściowy w Pruszkowie.
Zdobywanie jedzenia wymagało tam sprytu i siły. Ojcu udało się dwa razy napełnić garnek zupą, ale wiedzieliśmy, że długo tam się nie da żyć. Na skraju hali odbywała się selekcja ludzi – na prawo zdolni do pracy, ci mieli jechać na roboty do Niemiec, reszta na lewo nie wiadomo dokąd. Rozdzielili nas z ojcem, pojechał do obozu pracy w Policach pod Szczecinem.
Na nas czekały na innych torach takie same wagony. Załadowaliśmy się z trudem, stały wysoko a nie było peronów. W nocy pociąg ruszył i nazajutrz rano stanął gdzieś w polu. Wdrapałem się na krawędź wagonu i po ścianie zsunąłem na ziemię. Pamiętałem, że w tych wagonach drzwi są blokowane specjalnym hakiem - otworzyliśmy je bez większego trudu i niemal wszyscy wyskoczyli na zewnątrz. Nagle krzyk: ludzie tu jest napisane Auschwitz, Oświęcim, uciekajmy! Okazało się, że taki napis był na skraju wagonu, ale tutejsi mieszkańcy uspokoili nas, że pociąg stoi na ślepej bocznicy i dalej nie pojedzie, a w drodze są już wozy, które mają rozwieźć warszawiaków na pierwszy nocleg.
Trafiliśmy na drabiniasty wóz, który nas dowiózł do wsi Niekłań. W chałupie u gospodyni Rutkowskiej dostaliśmy pokój z łóżkami i olbrzymim piecem. Pamiętam rozmowę mojej mamy z jakąś miejscową władzą. Powiedziała im, że w Warszawie wszystko straciliśmy, nie mamy nic do sprzedania, ale że ona umie szyć, żeby tylko ktoś jej pomógł podleczyć bolące stawy...
Okazało się, że we wsi mieszka polski oficer, lekarz, który serią zastrzyków uśmierzył ból mamy, a ponieważ miał i maszynę do szycia znalazła się też praca. Jednak nie wiele to pomogło na naszą biedę – do końca pobytu brakowało nam jedzenia.
A w końcu 1944 roku pojawiły się we wsi specjalne oddziały do walki z partyzantami. Ci nowi „hitlerowcy” mówili po rosyjsku, ubrani byli w czapy z karakułowym obramowaniem i wywodzili się z Kaukazu. Przyszli, żeby zrobić porządek w lesie. Nas wyrzucono z pokoju, ale ci sojusznicy hitlerowców zaskoczyli nas prezentami - wręczyli mamie hełm wypełniony cukrem i olbrzymie pęto kiełbasy.
W Końskich mama trafiła do PCK i do Rady Głównej Opiekuńczej, żeby zdobyć informacje o ojcu. O to samo on się starał w Policach i w końcu 1944 roku dostaliśmy wiadomość, że poszukuje nas Zygmunt Kraśniewski, który jest w obozie pracy w Policach kolo Szczecina. Tata układał tam szyny, był ranny w głowę, przeżył kilka bombardowań fabryki benzyny syntetycznej, w której też pracował. Ale w 1945 roku zjawił się przed naszym domem w Niekłaniu wozem zaprzężonym w kulejącego perszerona. Tego kulawego konia przejął z opuszczonego gospodarstwa kiedy Niemcy uciekali w strachu przed zbliżającą się Armią Czerwoną. Pełno bezpańskich zwierząt domowych, których nie mogli ze sobą zabrać, pętało się tam po okolicy.
W styczniu mama zdecydowała się na podróż do Warszawy. Jazda była koszmarna, polegała na łapaniu okazji. Czekanie godzinami na zimnych dworcach, niespodziewane zmiany trasy. Dzięki temu, że mama potrafiła zagadać do Ruskich w ich języku parę razy udało nam się dostać od nich jakieś jedzenie a raz nawet przygarnęli nas do swojego ogrzanego wagonu.
Po trzech dniach podróży znaleźliśmy się na Pradze przy dworcu Wschodnim. Przez Wisłę ścieżką po lodzie obok ruin Mostu Poniatowskiego dotarliśmy na Stare Miasto. Chcieliśmy trafić na ulicę Freta, gdzie moja ciotka Kostrzewska prowadziła restaurację. Ale nie znaleźliśmy tam żadnego znaku, nawet kartki na murze.
Przez Ogród Saski przedostaliśmy się na Grzybowską 56 i stanęliśmy przed naszą kamienicą. Tkwiliśmy w ciszy na martwej ulicy przed jej wypalonym szkieletem. Pod nr 12, na drugim piętrze, straszyły puste okna mieszkania, które było kiedyś naszym rodzinnym domem.
Jerzy Kraśniewski – urodzony w 1931 roku w Warszawie. Kończył sześcioletnie Gimnazjum i Liceum im. A.Mickiewicza przy ul. Paryskiej, potem polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Pracował w radio, w „Sztandarze Młodych”, najdłużej w „Głosie Nauczycielskim”.
Mieszka teraz na północy Warszawy, w Choszczówce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz