23 maj 2021

Wspomnienia Lucyny Zbuckiej

Lucyna Zbucka z d. Neska, urodzona w 1931 roku w Warszawie, wraz z rodzicami, młodszymi siostrami Teresą i Anną oraz dalszymi członkami rodziny przeżyła gehennę Powstania Warszawskiego, a następnie wywiezienie do obozu Dulag 121. Z Pruszkowa rodzina została skierowana do wsi na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Prezentujemy fragment tekstu, który Pani Lucyna napisała dla swojego syna i wnuków, aby pamiętali. Opisała w nim losy rodziny na tle wojennego koszmaru. Relacja została przekazana Muzeum Dulag 121 w 2006 roku. W 2011 roku tekst zdobył nagrodę w konkursie literackim i został opublikowany w książce pt. „Zakochani w Warszawie”.

Pani Lucynie, aktywnemu członkowi naszego Stowarzyszenia, bardzo zależało na opublikowaniu jej wspomnień w Biuletynie. Jednak ze względu na chwilową niesprawność komputera z całym zasobem dokumentów pani Lucyna zaproponowała nam przedruk ze zbiorów Muzeum Dulag 121. Jesteśmy wdzięczni p. dyrektor Muzeum Małgorzacie Bojanowskiej za zgodę na ten przedruk. 


Lucyna w kilka lat po wojnie jako studentka

Kiedy rozpoczęła się wojna, miałam osiem lat, dwa miesiące i siedem dni. Wiele zdarzeń zatarło się już w mojej pamięci, wielu nie dostrzegałam, niektórych nie rozumiałam. Nie będzie to więc systematyczny opis przeżyć mojej rodziny – choć postaram się utrzymać chronologię – ale przedstawienie ich z perspektywy dziecka, a potem młodej dziewczyny. […]

Nie pamiętam, jaki był ranek 1 sierpnia. Ale narastało napięcie… Następowało jakieś wyciszenie: przez pobliskie ulice ciągnęły kolumny niemieckiego wojska, chyba kilka dni wcześniej zamknięto zakłady pracy, lokatorzy izolowali się w swoich mieszkaniach. A zarazem płynął jakiś utajony nurt krzątania się, pospiesznego ostrożnego wchodzenia do domów i wychodzenia z nich, niezwracania uwagi na to, czym żyliśmy dotychczas. Wiesiek i Maciek [koledzy Lucyny Zbuckiej – przyp. red.] gdzieś zniknęli. Podwórko opustoszało.

Ojca nie było w domu [rodzina Nesków mieszkała przy ulicy Elbląskiej w Warszawie – przyp. red.]. Poszedł na Pragę odebrać zegar z naprawy. Długo nie wracał. I kiedy nie przyszedł nawet na obiad, mama zaczęła się coraz bardziej denerwować. W końcu podała obiad tylko nam. I wtedy wszedł ojciec, który zaczął się usprawiedliwiać, mówiąc, że w mieście panuje jakaś gorączkowa atmosfera, jest duży ruch, a przechodnie bardzo się spieszą.

– Miałem szczęście – powiedział. – Chyba przeszedłem z ostatnią grupą przez most, bo Niemcy go już zamykali.

Odetchnęliśmy z ulgą – ale nie trwało to długo. W gruzach (ciągnęły się niemal od naszego domu prawie do kościoła Wszystkich Świętych) rozległy się strzały.

– Znowu rozstrzeliwują… – westchnęła mama.

W bramie nagle pojawili się dwaj młodzi ludzie. Krzyknęli: „Powstanie!!!” I wtedy zobaczyłam na ich rękawach biało-czerwone opaski…

Mieszkańcy domu wybiegli na podwórko. Zaczęto radośnie krzyczeć i płakać… Zgromadziliśmy się przed figurką Matki Boskiej (kapliczki były niemal na każdym warszawskim podwórku) i zaczęliśmy żarliwie śpiewać: „Boże, coś Polskę”…

Pierwsze dni Powstania na naszym terenie były względnie spokojne, choć pełne uniesień, radości i nadziei. Żyliśmy właściwie normalnie, wzmogła się sąsiedzka solidarność. Kiedy powstańcy zgłosili potrzebę zbudowania barykady w poprzek ul. Pańskiej, z entuzjazmem znosiliśmy wszystko, co mogło być przydatne; żołnierze mówili o poduszkach i pierzynach, bo w nich grzęzły kule. Może żartowali?

Ale w końcu musieliśmy na stałe zejść do piwnic. Zaczęły się ciężkie naloty i częste ostrzeliwania. Chyba najbardziej bałam się „krowy”, którą nazywano też „szafą” – przelot pocisków poprzedzały odgłosy jakby ryku krowy lub przesuwania ciężkiej szafy. A pociski niszczyły nawet [przedmioty] znajdujące się na drodze do celu. Kiedyś tatuś nie zdążył do piwnicy. Stanął w zabudowanej bramie i z całych sił trzymał się jej klamki. Kiedy opadł kurz, zobaczył, że stoi na gruzach z klamką w ręku…

Nawet w tym czasie przerażenia i bardzo ciężkiego koczowania w piwnicach były chwile pełne pogody i humoru. Mężczyźni, narażając życie, szukali pożywienia w rozbitych sklepach i magazynach. Pewnego dnia przydźwigali kilka skrzynek lemoniady (gazowanej wody z sacharyną i jakimś substytutem soku). Uradzono, że ważniejsze od picia jest umycie głów. Oszczędnie, starannie i z dużym wysiłkiem dokonaliśmy tego. I wtedy na nasze mokre włosy posypał się gruz i kurz. Zaczął się kolejny nalot, a my… wybuchłyśmy huraganowym śmiechem.

Mama odłamkiem bomby została ciężko ranna w nogę. Na szczęście kość była stosunkowo mało naruszona. Ojciec – przy pomocy sąsiadów z ciągłym narażaniem życia – nosił ją na Mariańską. Ranę dezynfekowano benzyną…

Zasypało nas chyba pod koniec pierwszej połowy sierpnia. Strop piwnic nie wytrzymał kolejnego nalotu. Mieliśmy nikłą nadzieję na wydostanie się spod gruzów… Dotarliśmy jednak do piwnicznego – wąskiego i niskiego – okienka. Zaczęliśmy poszerzać je, odwalając gruzy. I udało się! My, dzieci, przecisnęłyśmy się z ogromnym trudem. Ojciec usilnie starał się wypchnąć ranną i będącą już w piątym miesiącu ciąży  i w bardzo złym stanie,  mamę.  Dzięki ocalałym sąsiadom, którzy już się wydobyli, wydostali ją.

Następne schronienie znaleźliśmy w jednym z korytarzy rozległego (choć już bardzo zagęszczonego) podpiwniczenia ośmiopiętrowego domu stojącego na zbiegu ul. Zielnej i Wielkiej. Mieszkali tam rodzice mamy i jej kuzyn – Andrzej Dudek – z żoną Franią i dziećmi: Basią i Wojtkiem. Łóżko mamy postawiono pod „najmocniejszą” ścianą, my w czasie ostrzału i bombardowań przemieszczaliśmy się zależnie od sytuacji.

Nasz „dom” i jego najbliższy teren ochrzczono mianem „rogu śmierci”, bo znajdował się on niemal naprzeciw PAST-y, w której ciągle toczyły się walki. W nocy każdy, kto był do tego zdolny, uczestniczył w prowizorycznym pochówku poległych – groziła epidemia, tym bardziej, że lato było upalne.

W czasie jednej z tych akcji został raniony odłamkiem – pozornie niegroźnie – wujek Andrzej. I niespodziewanie po kilku dniach umarł.

Było coraz trudniej. Nękał nas brak wody i głód. Wodę zdobywano i noszono pod ostrzałem, atakowaniem „krowy” i bombardowaniem; najczęściej pobierając ją z licznych studzienek podwórkowych. Rozbite magazyny i sklepy zawierały już coraz mniej żywności. I były to artykuły jednorodne: pamiętam okresy, w których jedliśmy tylko marmoladę z buraków, potem ziarna jęczmienia zwane „plujką”. Tuż przed kapitulacją oficer, który dowiedział się, że ojciec zdobył łój do wyrobu świec, przyszedł prosić o sprzedaż tego tłuszczu dla rannych. Ojciec podzielił się z nim, ale odmówił przyjęcia pieniędzy. Wtedy oficer powiedział: „Proszę wziąć. Właśnie dostaliśmy żołd, a mnie te pieniądze nie będą potrzebne”.

Zaczęto zjadać, swoje lub cudze, koty i psy. Kiedyś nasza najmłodsza siostra Hanusia poprosiła: „Tatusiu, daj mi chociaż kawałek psiny”.

Przez rozległe korytarze piwnic przechodziło bardzo wielu ludzi: uciekających ze zburzonych domów, powstańców. Tereskę chyba znudziło częste przekazywanie informacji o kierunku wyjść: stanęła pośrodku naszego (centralnego) korytarza i wymachując 11-letnimi rękami, wskazywała drogi: „Marszałkowska!”, „Królewska!”, „Bagno!”. Kiedyś często przechodzący tędy powstańcy nie zauważywszy jej, z niepokojem wykrzyknęli: „A gdzie Tereska?”.

Ja dostałam zadanie głośnego czytania przynoszonej tu prasy. Zapamiętałam te dostarczane nam najczęściej: „Biuletyn Informacyjny”, „Dzień Warszawy”, „Robotnika” i „Barykadę”. Czytałam przy karbidówce i tylko przy czytaniu mogłam używać okularów. Innym uciążliwym nakazem ojca było kategoryczne polecenie trzymania otwartych ust podczas nalotów i ostrzeliwania. Bolały od tego szczęki.

Któregoś wrześniowego południa z naszego byłego podwórka rozległ się czyjś histeryczny krzyk: „Wychodźcie! Wychodźcie! Wychodźcie!!!”. Takiego wezwania nie lekceważono – ruszyliśmy do schodów. I nagle usłyszeliśmy narastający nie warkot, ale ryk wielu samolotów. Słoneczne niebo zasłoniły opadające (wydawało mi się, że różnokolorowe) spadochrony. Niemcy nie strzelali; dopiero po chwili nastąpiła wściekła kanonada. My oszaleliśmy z radości: śmialiśmy się i płakaliśmy.

Oprzytomnieliśmy na dźwięk wrzaskliwego rechotu sąsiadujących z nami Niemców: oni też zostali obdarowani! Potem okazało się, że na teren naszego domu spadły dwie skrzynie z cukrem i konserwami oraz jedna z bronią; do Niemców trafiła amunicja. Mama powiedziała: „I po co to było? Po co było?”. Inni dyskutowali o niecelowości zrzutu w mieście, w którym toczą się walki uliczne.

W korytarzu prostopadłym do naszego urodziło się dziecko. Nie można go było wykąpać, więc kobiety wytarły je zwilżonymi szmatkami. Starano się jak najbardziej pomagać matce. Dzielono się z nią jedzeniem. Ale ona na próżno usiłowała karmić piersią – nieustannie płakała…

Pogarszał się nastrój w piwnicach. Byliśmy już bardzo wygłodzeni, spragnieni, zastraszająco brudni. Traciliśmy też nadzieję na przeżycie. Niewiele głośno mówiono o tym, ale atmosfera stawała się coraz cięższa. Przechodzących powstańców odprowadzało ponure milczenie, a oni szli z opuszczonymi głowami.

Do wujenki Frani niekiedy wpadały jej dzieci: Basia walcząca w AK i Wojtek – w Batalionach Chłopskich. Kiedy się spotykali, po chwili radości zaczynali się zaciekle kłócić. Basia uważała Powstanie za chwalebny patriotyczny czyn, Wojtek – za nieodpowiedzialną decyzję.

– To czemu nie siedzisz w piwnicy, tylko idziesz na barykadę?!

– Bo jestem Polakiem i porządnym człowiekiem! – odwrzaskiwał Wojtek.

Wujenka płakała:

– Dzieci, dzieci, tyle nieszczęścia, a wy się tak kłócicie….

Ale były i lepsze chwile. Od połowy września, kiedy nad Warszawę nadlatywały sztukasy, zza Wisły odzywały się zenitówki. Ich ostrzał był niemal natychmiastowy i chyba tak skuteczny, że naloty prawie ustały. Bardzo nam ulżyło…

Pojawiły się też kukuruźniki, nazywane „terkotkami” lub „jazgotkami”. Latały nisko. Kiedyś wydawało mi się, że zobaczyłam tułów pilota. Dorośli mówili, że taki przelot jest bezpieczniejszy niż na dużych wysokościach. Słysząc nadlatującą „terkotkę”, wybiegaliśmy i pokazywaliśmy miejsce zrzutu. Pojemniki z żywnością, lekarstwami, bronią i ulotkami spadały prawie do rąk.

Zaczęły się pogłoski, a potem informacje prasowe i radiowe o przygotowaniach do kapitulacji. No i decyzja o niej nadeszła. Moimi pierwszymi uczuciami były ogromny żal i niepokój. Tak tę wiadomość przeżywali i inni mieszkańcy piwnic naszego domu: niemal wszyscy płakali, niektórzy ze złością klęli, a kobiety jęczały: „Boże… Boże…” i „Co teraz z nami będzie?”.

Wpadła Basia, by pożegnać się z matką. I kategorycznie oznajmiła Wojtkowi (który przyszedł trochę wcześniej):

– Mój dowódca zgodził się, żebyś poszedł z naszym oddziałem. Poświadczymy, że byłeś z nami od początku, tylko zgubiłeś legitymację.

– Bez łaski! Idę z ludnością cywilną – odpowiedział Wojtek.

Przygotowywaliśmy się do opuszczenia piwnic. Ojciec wystarał się o rower, na którym chciał wieźć mamę. Wujenkę poprosił, żeby każdemu z nas wszyła do rękawa „górala”, a nam świadectwa szkolne, na których odwrocie napisał: „Ciocia Szarugowa. Poświętne nad Pilicą, pow. Opoczno”.

– Gdyby nas rozdzielili, musicie się starać tam dojść. Tam się spotkamy – powiedział.

Ale przenieśliśmy się tylko do będącego w nie najgorszym stanie domu (chyba jakiejś małej fabryki) na Złotej. Ojciec z rodziną i jego dwaj znajomi chcieli się tam ukryć. Wyszliśmy jednak z grupą maruderów – chyba 5 października – bo mężczyźni zauważyli, że do opuszczonych już piwnic Niemcy wrzucają granaty, a domy podpalają miotaczami ognia.

Szliśmy po gruzach w kierunku Grójeckiej. W pewnym momencie potknęłam się, ale na szczęście nie upadłam. Spojrzałam pod nogi i z przerażeniem zauważyłam, że poślizgnęłam się na rozkładającej się ręce…

W pewnych odstępach stali obserwujący nas Niemcy. W jakiejś chwili Tereska w ślad za innymi dziećmi wbiegła na pole, nie zważając na nasze okrzyki. Przyniosła dwie marchewki.

Doszliśmy do Dworca Zachodniego. Tam wtłoczono nas do wagonów towarowych. Nie wiedzieliśmy nic o celu podróży… Pociąg zatrzymał się w Pruszkowie i poprowadzono nas do olbrzymiej hali; z rozmów otaczających nas ludzi dowiedzieliśmy się, że to kolejowy zakład naprawczy. Hala była bardzo wysoka, podłoga wybetonowana, ale nierówna z płytkimi kałużami wody. Było już tam niewiele miejsca, musieliśmy się rozdzielić z wujenką i Wojtkiem. Obok nas ciągle przechodzili ludzie szukający swoich bliskich; wykrzykiwano nazwiska i adresy. Pracownicy RGO (Rady Głównej Opiekuńczej) zaczęli rozdawać ciepłą zupę, wodę i chleb. Brakowało naczyń – sąsiedzi pożyczali je sobie, a siostry (mimo widocznego ich zmęczenia) nieustannie rozdawały nowe porcje.

Nazajutrz Niemcy nadali komunikat, że kolejarze i tramwajarze, którzy zgłoszą się do ich punktu, zostaną skierowani do Rzeszy wraz z rodzinami. Poszliśmy tam. Ochotników selekcjonowała para: Niemka i jej kolega. Kiedy doszliśmy do nich, Niemka popchnęła ojca na prawą stronę, a do nas krzyknęła: „Weg!” [z niem. „Precz!” – przyp. red.] . Zaczęliśmy rozpaczliwie płakać. Rower przewrócił się i mama, leżąc na ziemi, obejmowała nogi Niemki i błagała ją… Wtedy ów Niemiec też krzyknął: „Weg!”, ale ten nakaz był skierowany do ojca. Tatuś szybko przeszedł do nas, a ja zdumiona spojrzałam na Niemca i zobaczyłam w jego oczach łzy… Powlekliśmy się do hali.

Nienawidziłam szwabów! I nie umiałam sobie z tym wydarzeniem poradzić: to u nich też są normalni ludzie?

Niemcy zaczęli opróżniać obóz. Od sióstr RGO i z opowiadań ludzi, którym udało się to dostrzec, dowiedzieliśmy się, że w czasie przemarszu wyłapują młodych, w średnim wieku i nieokaleczonych ludzi. Ojciec obwiązał głowę bandażem przesiąkniętym krwią z rany mamy; 17-letni Wojtek usiłował się ucharakteryzować na dziecko.

Ruszyliśmy ósemkami (a może czwórkami – nie pamiętam) między gęsto rozstawionymi po obu stronach drogi Niemcami z dużymi psami na smyczach. Usłyszeliśmy: „Komm!” [z niem. „Chodź!” – przyp. red.] skierowane do ojca. I niemal w tym samym momencie babcia upadła. Niemcy spojrzeli w tamtą stronę, a potem szybko podeszli do niej – powstał chwilowy tumult, ojcu jakimś cudem udało się przesunąć do przodu…

– Dziecko, jak mogłaś mnie tak popchnąć? – zapytała potem babcia Tereskę.

– A chciałabyś, babciu, żeby Niemcy zabrali nam tatusia?

Załadowano nas do odkrytych wagonów towarowych. Było tam bardzo ciasno: siedzieć stale na podłodze mogli tylko ranni, inni zamieniali się miejscami ze stojącymi. Nie mieliśmy jedzenia, wody ani możliwości przyzwoitego załatwiania naturalnych potrzeb. Nie wiedzieliśmy, dokąd i w jakim celu nas wiozą. W dodatku co jakiś czas przed naszymi wagonami pikowały samoloty. Doszliśmy wprawdzie do wniosku, że tylko nas straszą, ale nie było pewności…

Jednak… Co pewien czas mijaliśmy stojących przy torach ludzi (nawet ich grupy!), którzy rzucali na nasze wagony pieczywo, owoce, niekiedy wędlinę, leki. Eskortujący nas wartownicy (o dziwo!) nie strzelali ze swych platform między wagonami. Późnym popołudniem upragniony bochenek chleba spadł na ranną głowę młodej dziewczyny – długo płakała…

Pociąg zatrzymał się i kazano nam wychodzić. Było ciemno. Szliśmy przez jakieś miasteczko i z ulgą dostrzegliśmy w końcu pracowników RGO. Doprowadzono nas na rynek. A tam… przy jakimś słabym oświetleniu zobaczyliśmy wielkie kotły (umieszczone chyba na jakichś paleniskach), z których stojący wkoło ludzie zaczęli wydawać gorący krupnik. Z mięsem! Nie pamiętam, kto poinformował nas, że jesteśmy w Skawinie i wkrótce przyjadą furmanki, które rozwiozą nas do gospodarzy w pobliskich wioskach. Nie byliśmy w stanie w to uwierzyć…

Nasz gospodarz nie jechał z nami na furmance. Oświetlając drogę dużą latarnią, szedł koło koni i trzymał ich uzdy. Babcia, wujenka i Wojtek trafili na inną furmankę, ale do tej samej wsi (niestety zapomniałam jej nazwy). Gospodyni w jednej z izb rozłożyła nam grube, wypchane słomą sienniki. Zwaliliśmy się na nie prawie bez sił.

Wieś miała zapewnić warszawiakom mieszkanie i jedzenie; z pobliskiej mleczarni przynosiliśmy zagwarantowane przez RGO mleko. Byliśmy niemal szczęśliwi: mieliśmy chleb i wodę, nie leciały bomby. Gospodarze nie byli bogaci, ale żywili nas wystarczająco, a my nie byliśmy wybredni. Ojciec wypruwał z naszych rękawów „górale” i płacił. Ale pieniądze się skończyły. I skończył się spokój. Gospodarz – a zwłaszcza jego dzieci – zaczęli się odnosić do nas wrogo. Zmniejszono nam porcje jedzenia, krzyczano, że za dużo drew palimy w piecyku, obwiniano nas niemal o wszystko, co złego wydarzyło się w domu lub w obejściu. Ojciec postanowił wyjechać (nie wiem, czy było to legalne, czy musiał mieć jakąś przepustkę) i poszukać schronienia u kogoś ze swej rodziny.

Nazajutrz po wyjeździe ojca gospodarze przenieśli nas do przybudówki. Tu było jeszcze gorzej: znaczniej mniejsza powierzchnia, a przez ściany z pojedynczych desek i nieszczelne małe okienko wpadało dużo zimna. Gospodarz dał nam wprawdzie żelazny piecyk, ale baliśmy się prosić o więcej drewna.

I zdarzyło się coś, co spowodowało moje przerażenie, a potem wstyd i żal, z którego długo nie mogłam się otrząsnąć. Mama nabierała wody, a ja stałam koło niej przy oblodzonej studni, żeby pomóc jej tę wodę zanieść. Na podwórko wszedł jakiś Niemiec. Spojrzał na nas, zabrał wiadro, a potem gestami zapytał, gdzie je zanieść. Niemiec wszedł do przybudówki, a za chwilę wybiegł i wpadł do domu gospodarza. Stałyśmy na podwórku przerażone. Niemiec wypchnął gospodarza i wyciągnął zza pasa broń. Mama nie mogła wymówić słowa… Wpadła między nich i rozłożyła ręce… Niemiec schował pistolet i zaczął wrzeszczeć na gospodarza, żeby przeprowadził nas do domu. Po kilku godzinach przyszedł to sprawdzić.

Gospodarze już nie krzyczeli. Ale nie poprawili w niczym naszego położenia. Nadal odnosili się do nas wrogo i atmosfera była tak ciężka, że nie mogłyśmy się doczekać powrotu ojca.

Wrócił po kilkunastu dniach z wiadomością, że załatwił nasze przeniesienie się do Glinic (koło Przytyka), gdzie mieszkała kuzynka ojca. Wynajęła nam izbę u sąsiadów.

Po drodze do Glinic wstąpiliśmy do przyjaciela ojca – pana Wasiaka – który z rodziną mieszkał w Radomiu przy ul. Kwiatowej. Przywitali nas jak zmartwychwstałych! Najserdeczniej gościli, nie chcieli wypuścić... Ojciec nie mógł się na to zgodzić, bo już załatwił pobyt w Glinicach. A my bardzo żałowałyśmy, bo byłyśmy już od dawna zaprzyjaźnione z naszymi rówieśniczkami – Janeczką i Kazią.

Ciocia Franka i nasza nowa gospodyni – pani Zosia – użalały się nad nami i bardzo nas dopieszczały. I tak szczęśliwie doczekaliśmy wyzwolenia.

Po gwałtownej, ale krótkiej strzelaninie pod Glinicami przez wieś zaczęły przechodzić oddziały rosyjskiego wojska. Żołnierze byli niedbale umundurowani i źle obuci, ale przede wszystkim – ogromnie zmęczeni… W czasie ich niedługiego postoju pani Zosia i mama gotowały dla nich kartoflane kluski. Żołnierze zachłannie i z wdzięcznością jedli te gorące przysmaki. Od nich dowiedzieliśmy się, że Warszawa „już swobodna!”.

Wkrótce ojciec znów poszedł do Warszawy. Poszedł, bo tak odbywała się ta wędrówka, dość często urozmaicana przygodnymi podwózkami, które pozwalały nieco odpocząć.

Mama urodziła naszą czwartą siostrzyczkę. Dziecko żyło jednak tylko dziesięć dni. Pocieszano nas, że może i dobrze, bo nie wiadomo, „jakie by ono było…”. Ale mama na przemian bardzo płakała albo była zobojętniała na wszystko. Dwa dni po śmierci Elżuni wrócił ojciec i samotnie (bo zima była bardzo mroźna i śnieżna) w drewnianym pudełku prowizorycznie pochował ją na cmentarzu we Wrzeszczowie…

Ojciec znów wrócił do Warszawy. Podjął pracę (od kilku lat był już maszynistą kolejowym), zaczął remontować mieszkanie po znajomych (zabitych w czasie Powstania…) na Polnej. W kwietniu podczas ostrej wichury spadła z ruin cegła i ciężko poraniła mu stopę. Wtedy ojciec doszedł do wniosku, że w warunkach warszawskich – przy jego długiej nieobecności, bo prowadził pociągi dalekimi trasami – mama nie da sobie rady.

Po zaleczeniu stopy wybrał się do Ministerstwa Komunikacji na Pragę. Nie zastał właściwego urzędnika, ale sekretarka powiedziała, że niedługo wróci. Ojciec zmęczony i zniecierpliwiony, bo wkrótce zaczynał służbę, czekał… Z zamyślenia wyrwał go radosny okrzyk:

– Stachu, ty żyjesz?!

– I ty żyjesz? – z „logiką” właściwą ówczesnym warszawiakom wykrzyknął ojciec.

Przed nim stał jego zmiennik w parowozie. Kiedy ochłonęli, krótko opowiedzieli sobie o swych powstańczych losach i ojciec zapytany, po co tu przyszedł, powiedział o swej prośbie i sytuacji rodzinnej.

– Chodź do mnie.

– Nie mogę. Zaraz mam służbę.

– Ale na chwilę!

Kiedy przechodzili do jego pokoju, sekretarka powiedziała:

– Panie ministrze…

Ojciec stanął jak wryty!

Już w pokoju wiceminister zapytał:

– Gdzie chcesz się przenieść? Może do Krakowa?

– Za daleko od Warszawy…

– To chyba do Łodzi – zadecydował pan Olewiński.

I tak znaleźliśmy się na „przedmieściu Warszawy”…

Początkowo znalazł się tam tylko ojciec. Rodzice postanowili, że w szkole we Wrzeszczowie (do której uczęszczałyśmy od wiosny 1945 roku) postaramy się uzyskać świadectwa jej ukończenia. Teresa musiała zdać dodatkowe egzaminy. Świadectwa te otrzymałyśmy 30 czerwca 1945 roku. Ale prawie do końca wakacji pozostałyśmy na wsi, „żeby dzieciaki odpoczęły”.

Po przyjeździe do Łodzi ja zdałam do VII Państwowego Żeńskiego Gimnazjum i Liceum przy al. Kościuszki 71, Teresa – do handlówki na ul. Kopernika.

Mieszkanie – bez łazienki i z piecami, ale za to trzypokojowe – znajdowało się w starej studni przy ul. Żeromskiego 13.

Któregoś popołudnia wbiegła z podwórka zapłakana Hanusia i szlochając, błagała, żebyśmy zaraz wyprowadzili się „z tego miasta”. Nie mogliśmy się dowiedzieć dlaczego: nie pomagały ani nalegania, ani prośby uspokojenia jej. Wreszcie wyłkała: „Tatusiu… a ty widziałeś… jakie… są tu piwnice?”.

To w tym mieszkaniu po raz pierwszy zobaczyłam płaczącego ojca. Przez radio (ten jego typ nazywano „kołchoźnikiem”) nadawano jakiś koncert piosenek. Śpiewał Mieczysław Fogg. I przy „Piosence o mojej Warszawie” ojcu nie udało się stłumić łkania…. Po chwili płakaliśmy już wszyscy.

Już we wrześniu w mojej szkole powstała drużyna harcerska (chyba 37. Łódzka Żeńska Drużyna Harcerska) „Warszawa”; zastępy nosiły nazwy dzielnic Warszawy. Utworzenie „Warszawy” wspomagał Aleksander Kamiński działający w Chorągwi Łódzkiej. Żona druha Kamińskiego uczyła w „siódemce” (moją klasę) także historii, a córka Ewa (pseudonim harcerski „Brzdąc”) była moją zastępową w „Starówce”.

Żyłyśmy już normalnie, a do młodzieńczej radości miałyśmy wiele powodów: pasjonujące gawędy druha Kamińskiego na wieczornicach, ciekawe zbiórki, wycieczki i obozy harcerskie. Byłam na trzech – razem z Teresą, którą drużyna przygarnęła do zastępu „Mokotów”. Śpiewałyśmy przy każdej okazji! Były to piosenki harcerskie, ale najczęściej – powstańcze i partyzanckie.

Odnajdywanie bliskich przynosiło rezultaty. Zaczęły się też powroty. Z Mauthausen wracał stryjek Janek, z robót przymusowych w Rzeszy – wujek Mietek; ciocia Ola z dziećmi (wujka Stanisława zamordowano w Mauthausen podobno dwa dni przed wyzwoleniem obozu…) na kilka miesięcy przyjechała do nas do Łodzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz