21 04 2016 Historia i ekran w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Nowy cykl filmowy przedstawiający produkcje ukazujące wojnę i historię PRL w filmach powstałych przed i po 1989 roku. „Ze wszystkich sztuk najważniejszy jest dla nas film” – to powiedzenie Lenina zrobiło w świecie systemów totalitarnych prawdziwą furorę. Kino stało się największym środkiem masowej agitacji jako jeden z najbardziej nowoczesnych i dalekosiężnych środków oddziaływania. Dlatego oficjalne ukazywanie prawdy historycznej w polskich filmach do 1989 roku było w Polsce niemożliwe lub bardzo ograniczone. Niewygodne dla nowej władzy fakty i scenariusze eliminowano lub kompletnie zmieniano. Dopiero po 1989 roku filmy opowiadające o polskiej historii odzyskały prawdziwe oblicze, choć w dalszym ciągu zależne od państwa jako głównego sponsora kinematografii. Filmy przedstawiające minione zdarzenia i fakty stanowią cenne źródło wiedzy i mogą stać się specyficznym narzędziem interpretacyjnym, za pomocą którego możemy analizować różne zjawiska i procesy zachodzące w społeczeństwie czy w polityce. Prezentacje będą poprzedzone wstępem i dyskusją z udziałem zaproszonych gości.
W czwartek, 21 kwietnia film z 1958 roku pt. „Wolne miasto”. Gościem specjalnym będzie Stanisław Jędryka, II reżyser filmu. Audytorium Jana Nowaka-Jeziorańskiego, godzina 18.00. Wstęp wolny po rejestracji na: ekran@1944.pl.
Dziecko Powstania
Wspomnienie p. Haliny Kałdowskiej
Wiele lat minęło od wydarzeń które chcę opisać. Moje wspomnienia są trochę
mgliste i jakby zamazane. Kiedy wybuchła Druga Wojna Światowa miałam 6 lat.
Wspomnienie tego faktu, to pożegnanie z Ojcem, który jako oficer rezerwy został
powołany do wojska. Poszedł na wojnę i ślad po Nim zaginął. Pierwsze wiadomości
o Nim, dotarły do nas na początku wojny, podobno zginął w pierwszych dniach
września w walkach pod Częstochową..? Nie była to oficjalna wiadomość więc Mama
ciągle czekała na Jego powrót, a po wojnie szukała Go przez Czerwony Krzyż i
inne organizacje. Bez skutku. Zostałyśmy same — Mama, babcia, ja i moja starsza
siostra Irusia. Babcia zmarła na początku 1940 roku. W czasie okupacji
mieszkaliśmy w Warszawie przy Siennej róg Sosnowej.
Pamiętam, że pierwszy sierpnia 1944 roku był pięknym słonecznym dniem, byłam
sama w domu. Mama była w banku gdzie pracowała, moja starsza siostra — Irunia
gdzieś się ostatnio ,,zawieruszała” (?)... Wiem, że uczyła się na tajnych
,,kompletach”, ale też miała kontakt z harcerstwem podziemnym. Nudziło mi się,
więc godzinami stałam na balkonie obserwując co się dzieje na ulicy. Tego pamiętnego
dnia, od samego rana czuło się podniecenie na ulicy. Po południu, jak zawsze,
stałam na balkonie i czekałam na powrót Mamy i nagle zrozumiałam, że dzieje się
coś niezwykłego...! Ruch był zwiększony, dużo młodych ludzi gdzieś pędziło. Młodzi
mężczyźni ubrani w buty ,,oficerki” (z cholewami pod kolana), byli jakoś
bardziej ,,uroczyści”...? Wzrastał we mnie niepokój o Mamę i siostrę...
W pewnej chwili Mama wpadła do mieszkania wołając od drzwi: „Córeczko:
Powstanie, Warszawa powstała — będziemy wolni”... Te słowa i gest przytulenia
mnie pozostał w mojej pamięci do dziś. Mama powiedziała, że siostra Irusia jest
wśród powstańców, kazała się za Nią modlić. Moja Mama była wielką patriotką i
uczyła nas jak kochać Polskę. Na ulicy i z balkonów ludzie zaczęli wołać: ,,Niech
żyje Polska”... Coraz więcej młodych ludzi z opaskami biało-czerwonymi pokazało
się na ulicy. Po wielu latach strachu i niewoli, te opaski i okrzyki tworzyły
niepowtarzalny nastrój... Entuzjazm i wiara w zwycięstwo była ogromna. Jeszcze
tego samego dnia wieczorem ludzie zaczęli budować barykady przeciw czołgom i
wozom pancernym. Budowali ze wszystkiego co było ,,pod ręką” - z wyrzucanych
przez okna mebli, z płyt chodnikowych, z przewróconego tramwaju, wozów
drabiniastych i aut ciężarowych... Wierzyliśmy w pewne Zwycięstwo...
Po euforii pierwszych godzin i dni, przyszły dni trudne. Nad Warszawą zaczęły
latać niemieckie samoloty zrzucające bomby zapalające na dachy domów. Czasami
udawało się je ugasić (posypując piaskiem), ale wkrótce zaczęli zrzucać bomby
burzące, włączyli też ,,krowy” - pociski rakietowe wydające przerażający dźwięk
podobny do ryku krowy, które uderzając w budynki niszczyły je aż do piwnic, w
których mieszkańcy szukali schronienia. Siedzieliśmy w piwnicach, wsłuchani w świst
bomb lub ryk ,,krów”, czekając kiedy zawali nam się wszystko na głowę. Do dziś
nie mogę wejść do piwnicy i nie mogę tego zwalczyć. Nie wchodzę nawet do
modnych dziś kawiarni czy restauracji w piwnicach. Nie mogę...
W piwnicach było nasze życie, nawet rodziły się dzieci...Pamiętam, jak
takie maleństwo urodzone w czasie bombardowania chrzczono zwykłą wodą (nawiasem
mówiąc, czyniła to moja Mama). Podczas bombardowania ludzie głośno się modlili,
prosząc Boga o ratunek. Na głowę sypał się tynk z sufitów, bo jeśli nawet bomby
padały gdzieś w sąsiedztwie, to i tak wszystko drgało, pod nogami podłoga
chodziła w górę i w dół... Zaczął też zaglądać głód, kończyły się zapasy żywności.
Składaliśmy resztki jedzenia i dzieliliśmy między wszystkich mieszkańców piwnicy,
a na podwórku gotowano zupy z dostępnych produktów. Na podwórkach ludzie
budowali małe kapliczki, czasem tylko figurka Matki Boskiej. Wieczorem zbieraliśmy
się wszyscy, aby się modlić i cichutko śpiewać religijne pieśni.
W czasie Powstania byłam świadkiem wielu tragedii. Po jednym z bombardowań,
zawaliła się część naszego domu i zasypało parę osób w piwnicy. Wysiłkiem
mieszkańców udało się kilka osób wyciągnąć z pod gruzów. Nad jedną z zasypanych
osób zawisł strop, tak tragicznie, że nie było możliwości Jej pomóc. Była
zasypana do polowy. Zdawała sobie sprawę, że nie ma dla Niej ratunku, błagała
by pomóc Jej ,,odejść”.... Po długich konsultacjach i rozważaniach, stwierdzono,
że nie można jej tak zostawić — podano Jej zastrzyk. W tym dniu, wieczorem na
podwórku odbyło się nabożeństwo żałobne, przyszedł nawet ksiądz z odległej
kaplicy. Zapamiętałam również, jak jeden z domów na Śliskiej, po uderzeniu
,,krowy”, dosłownie się obsunął, grzebiąc w piwnicy kilkanaście osób. Wszyscy,
którzy mieli łopaty i łomy, starali się wyciągać ludzi z pod gruzów. Niestety,
było to zupełnie niemożIiwe. W końcu wykopano jakąś małą dziurę, przez którą
podano z piwnicy mały pakunek - było to maleńkie dziecko w beciku... Co się stało
z resztą ludzi z tej piwnicy, tego nie wiem, napewno zginęli...
Było coraz gorzej, coraz bardziej brakowało jedzenia. Na Siennej 48, o ile
dobrze pamiętam sprzedawano koninę. Biedne konie, zabijane z powodu braku pożywienia
dla ludzi - ratowały nas od głodu. Brakowało również wody, trzeba było czasami
pod ostrzałem, lub o świcie, chodzić do studni w odległych domach, ale i to się
kończyło. Rozdzielano wodę ostrożnie, większe porcje dostawały dzieci.
Czasami wpadali do piwnic powstańcy, opowiadali co się dzieje na Starym Mieście
— o czołgach, na których Niemcy umieszczali dzieci, aby uniemożliwić powstańcom
ich niszczenie. Do piwnic wpadali również Niemcy zabijając bezkarnie Polaków.
Baliśmy się więc nie tylko bomb, ale też możliwości zdobycia przez Niemców
naszej dzielnicy. Do tej pory, byliśmy wciąż po ,,polskiej stronie” i to było
najważniejsze.
Któregoś dnia wpadła do naszej piwnicy moja starsza siostra Irusia, w
mundurku harcerskim, w berecie z lilijką i opaską powstańczą. Na ramieniu miała
ciężką torbę z opatrunkami — była sanitariuszką. Przyniosła nam pół bochenka
chleba (był to wówczas rarytas). Pocieszała mnie, a ja nie słuchałam Jej tylko
płakałam. Prosiłam, żeby została z nami. Ucałowała nas i zaraz musiała iść
dalej. Odprowadziłam Ją za bramę i patrzyłam za Nią jak machając do mnie ręką,
w pół zgięta, biegła pod murami domów w kierunku ul. Żelaznej. Nie wiedziałam
wówczas, że było to ostatnie na Nią spojrzenie.
Nasze piwnice jeszcze się trzymały, ale wszystko się trzęsło i przy każdym
bombardowaniu tynk leciał na głowy. Stwierdzono, ze wszystko jest już naruszone
i coraz bardziej niebezpieczne. Postanowiono, że będziemy chodzić na plac
Napoleona do ,,drapacza chmur” (Prudential), tam były bezpieczniejsze schrony.
Przez parę dni, o godz. 6-tej rano wyruszaliśmy przez Sienną do Marszałkowskiej
i ul. Moniuszki do Placu Napoleona. Wieczorem był powrót do domu. Przemarsz był
trudny i niebezpieczny, szło się wśród gruzów, barykad i ciągle pod ostrzałem z
różnych stron. Piwnice w ,,drapaczu” były duże i przestrzenne, zdawały się być
bezpieczne. Ludzi było tam bardzo dużo. Byli tam ci co już wszystko stracili i
my — niepewni, z wciąż jeszcze stojących domów. Ale i to się skończyło,
„Drapacz” był coraz bardziej bombardowany, a i dojście do niego coraz
trudniejsze i coraz bardziej niebezpieczne.
Ale najgorsze przyszło pod koniec sierpnia. Któregoś dnia raniutko, przyszła
do nas łączniczka — koleżanka mojej siostry i poprosiła aby Mama natychmiast
poszła z nią w okolice Woli, upewnią się co do kogoś!...? Mama domyśliła się o
kogo chodzi. Chciała iść sama, ale ja bałam się z Nią rozstać i uparłam się że
pójdziemy razem. Trudno było iść przez tyle ulic i barykad, często pod ostrzałem.
Prawie cały czas biegaliśmy po gruzach, wśród ciągle walących się domów,
zabitych i rannych ludzi i błąkających się głodnych i oszalałych ze strachu
psów. Wreszcie dotarłyśmy do celu...! To co zobaczyłam, przerosło moje obawy i
wyobrażenia. Irusia leżała martwa, rozszarpana przez niemiecki granat...!
Trudno mi o tym pisać, do dziś mam ten straszny widok w oczach. Co się potem
działo, tego nie pamiętam... Przerażona siedziałam w jakiejś obcej piwnicy i
czekałam na Mamę. Mama chciała za wszelką cenę mnie ,,chronić” i nic na ten
temat nie mówiła. Wiem jedno, moja dotąd dzielna Mama zupełnie się załamała, a
ja, zawsze skora do płaczu — nie płakałam...! Poczułam, że muszę zaopiekować się
Mamą, ponieważ była w bardzo złym stanie psychicznym. Późnym wieczorem, młody
chłopiec odprowadził nas na Sienną, do naszego domu. Droga powrotna była
koszmarna, ale tak naprawdę nie pamiętam żadnych faktów...
Parę dni później, dowiedzieliśmy się, że na Chmielnej runął dom, pod
którego gruzami zginęli stryj Edmund i moja ulubiona ciocia - Julia -
Wernerowie, oraz ich córeczka — Zosia. I tak zostałyśmy z naszej warszawskiej
rodziny same — Mama i ja.
W pierwszych dniach września, Niemcy zaczęli zrzucać ulotki zachęcające
ludność cywilną do opuszczania Warszawy, w dniach ,,zawieszenia broni”... Większość
warszawiaków nie chciała z tego skorzystać. Ciągle wierzono w poprawę sytuacji,
przecież za Wisłą stały wojska sowieckie i polskie... Zawiedziono się jednak na
ich pomoc. Żołnierze polscy opowiadali potem o swoich rozterkach, patrząc na palącą
się Warszawę.
Mieszkańcy naszego domu zdecydowali się jednak wyjść z Warszawy. Dla nas było
to okropne. Mama długo się opierała, ale przekonano Ją, ze względu na mnie i na
Jej Stan zdrowia. I tak 8. września wychodziłyśmy w tłumie ponuro idących
Iudzi, biedni, znękani, z małymi tobołkami i z wielkim żaIem w sercu, często po
stracie najbliższych, czasem całych rodzin. Straciliśmy też ukochane miasto,
które dzielnie się trzymało w czasach okupacji, a na naszych oczach legło w
gruzy.
Niemcy czasem i te małe bagaże zabierali, ale to już nie miało żadnego
znaczenia. Jeszcze przed opuszczeniem domu, przeżyłam rozstanie z moim ukochanym
pieskiem. Psów nie było wolno wyprowadzać, ale zostawiać w ruinach nie pozwalało
serce. Ktoś miał lek, który podano psom z naszego domu. Było to znów dla mnie
przeżycie. Już naprawdę, nie mogło się nic więcej zdarzyć, oprócz utraty życia.
Wyjście z Warszawy, w czasie ,,zawieszenia broni” było bardzo bolesne. Na
barykadach stali powstańcy, a dalej — Niemcy. Miałam wtedy poczucie zdrady, że
moich bohaterskich powstańców opuszczam i do dziś mam to uczucie. W moim sercu
zostali dzielni, odważni, godni szacunku. Zostawali na posterunku, choć
wiedzieli, że sprawa jest przegrana, a ich los niepewny. Niestety, po 63.
dniach Powstanie upadło. Wszyscy bez wyjątku musieli Warszawę opuścić, a Niemcy
bezkarnie kontynuowali burzenie i palenie miasta. Taka była koncepcja Hitlera,
aby z Warszawy pozostał ,,kamień na kamieniu”...!
Szliśmy więc w tłumie poganiani przez Niemców, wśród ruin i palących się
domów. Miałam wrażenie, że płomienie mogą nas dopaść. Po drodze widzieliśmy
sporo świeżo usypanych grobów z małymi drewnianymi krzyżami. Tak doszIiśmy o
ile dobrze pamiętam do Dworca Zachodniego. Na dworcu kazano nam wsiadać do
wagonów towarowych i zawieziono nas do obozu przejściowego w Pruszkowie.
Czekali tam na nas Niemcy z karabinami i z psami. Zaczęła się segregacja: zdrowi
i młodzi szli do hali z przeznaczeniem na wywóz do Niemiec - na roboty. Matki z
dziećmi do innych hal. Byłam mała i chuda, więc zakwalifikowali nas do hali Nr.
1 — dla matek z dziećmi. Była to obskurna duża hala z betonową podłogą, tak
zwana — ,,wagonownia”, z kanałami do remontu wagonów, z których rozchodził się
nieprzyjemny zapach. Naokoło były rozłożone maty ruszające się od insektów...
Dostaliśmy okropną zupę z brukwi i to poczucie, że się jest w niewoli — jakaś
straszna beznadzieja...
Po tych wszystkich przeżyciach, Mama zaczęła niedomagać na serce. Ja zaczęłam
chodzić wśród ludzi w nadziei znalezienia kogoś z rodziny, sąsiadów albo
znajomych, ale niestety nikogo nie znalazłam. W nocy wyszłam na zewnątrz, już nie
wiem dlaczego i nagle zjawił się żandarm niemiecki, który wyciągnął do mnie rękę,
nie wiem po co. Przestraszona odskoczyłam i wtedy wycelował do mnie z karabinu,
po chwili jednak machnął ręką i odszedł. Przez długą chwilę nie mogłam się
ruszyć ze strachu. Wróciłam do śpiącej Mamy, ale rano nic o tym Jej nie
powiedziałam, aby Jej nie denerwować. Po paru dniach załadowano nas do
otwartych wagonów towarowych i wieziono przez 30 godzin w nieznanym kierunku
(bez warunków sanitarnych). Ludzie wyglądali przez szpary i wspinali się ponad
burty wagonu, by zorientować się w terenie. Z ulgą stwierdzili, że wciąż jesteśmy
w Polsce.
Mama zachorowała na czerwonkę. Miała wysoką gorączkę, a ponieważ była to
choroba zakaźna, to ludzie odsuwali się od nas. Brak sanitariatów pogarszał sytuację i stwarzał prawdziwy koszmar. Nie wiem kto zawiadomił — może Niemcy,
ale jak dojechaliśmy do celu, t.j. do Kielc, po Mamę przyjechała karetka
sanitarna i zabrała Mamę do szpitala. Niemcy bardzo bali się zakaźnych chorób.
Dobrze, że tak zareagowali a nie pozbawili Mamę życia. Zostałam sama. Z dworca
załadowano nas na furmanki i zawieziono do jakiegoś obozu (RGO) dla wysiedleńców
warszawskich, ale to nie był obóz zamknięty. Jakieś hale, chociaż nieco lepsze
niż w Pruszkowie, ale niestety tak brudne, że siedziałam w kucki całą noc. Nie
wiedziałam co będzie dalej, co z Mamą...? Czekaliśmy nie wiadomo na co...? Pamiętam
tylko, że któregoś dnia — to była niedziela — usiadłam na zewnątrz i bardzo płakałam...
Koło mnie zatrzymała się jakaś para wracająca z kościoła, zapytali mnie co tu
robię, czy jestem z matką...? Wypłakałam Im całą swoją historię. Zabrali mnie
do siebie, umyli, nakarmili i odwszawili. Nawiązali kontakt z Mamą, którą ze
szpitala zabrali też do siebie. Tym zupełnie obcym ludziom całe życie jestem
wdzięczna. Uratowali mi życie i wiarę w dobro.
W pierwszych dniach stycznia 1945. roku wróciłyśmy z Mamą do Warszawy.
Nasza ulica Sienna była w gruzach, z naszego domu nie zostało nic, oprócz kupy
gruzu. Zostawiłyśmy na gruzach karteczkę, że żyjemy, z nadzieją, że może ktoś nas
szuka...? Karteczki zostawiałyśmy w różnych miejscach. Mama ciągle żyła nadzieją,
że Jej mąż, a mój Ojciec żyje i szuka nas...? Tak robili wszyscy powracający
mieszkańcy Warszawy, to był wówczas jedyny możliwy sposób na nawiązanie
kontaktu.
Warszawiacy starali się jak najszybciej wracać do swego miasta. Niektórzy
Iiczyli, że może ocalało coś z ich domów, ale przede wszystkim szukali
pogubionych w czasie Powstania swoich najbIiższych. Jednak wobec ogromu
zniszczeń nie było to łatwe. Mama ze mną nie została w Warszawie — nie było
gdzie zamieszkać. Wyjechałyśmy na jakiś czas do przyjaciół Mamy w Błoniach pod
Warszawą, aby przeczekać zimowy czas. Na wiosnę, Bank Polski zaczął wzywać
swoich dawnych pracowników do powrotu do Warszawy. Chwilowo zorganizował centralę
w Łodzi, gdzie przewieziono na krótki czas pracowników z rodzinami. W niedługim
czasie przygotowano siedzibę Banku w Warszawie oraz skromne służbowe
mieszkania. Ostatecznie po miesiącach tułaczki - wróciłyśmy do Warszawy....
(Serdecznie dziękujemy p. Halinie za zgodę na opublikowanie wspomnienia. Ukaże się ono w drugim wydaniu książki p. Jerzego Mireckiego "Dzieci'44". Jurku, dziękujemy za kontakt. Prosimy czytelników o komentarze).
Widziane z krzesła Honorowego
Prezesa Andrzeja Targowskiego.
Historiografia a historiozofia i ich konflikt w postrzeganiu polskiej historii
My Polacy jesteśmy narodem żyjący
historią i wydaje się, że ją znamy i wiemy więcej na jej temat niż inne narody.
Czyżby? Weźmy przykład Powstania Warszawskiego, na którego temat opublikowano
wiele książek i artykułów a także nakręcono filmów. Przeważająca ich część jest
na temat kalendarium wydarzeń, dominuje w nich uwypuklanie bohaterstwa powstańców
i ludności cywilnej i draństwa agresorów - niemieckich okupantów. Ten typ
historii nazywa się historiografią albo
osią czasu jak to rejestruje Facebook.
Natomiast ocena wydarzeń związanych
z Powstaniem Warszawskim (a także innych podobnych okoliczności) nazywa się historiozofią od „zofii”, która jest łacińskim słowem (sophia) określającym mądrość. Do tej pory opublikowano bardzo
niewiele ocen typu historiozoficznego o Powstaniu Warszawskim. Ponieważ dopóki
żyją jeszcze powstańcy unika się ocen tego wydarzenia. Moim zdaniem
historiografia PW jest długa, pomimo, że trwało ono tylko 63 dni, natomiast
historiozofia jest krótka. Przegraliśmy te powstanie, ponieważ nie mogliśmy
jego wygrać. Nie będę uzasadniał tej tezy, ponieważ czytelnicy tego Biuletynu
wiedzą dobrze, dlaczego przegraliśmy w sierpniu-wrześniu 1944 r.? Nie potrzebny
nam jest w tym miejscu masochizm na ten temat, który świetnie znamy z autopsji
i jeszcze czujemy gorączkę ówczesnego sierpnia i swąd palonych ciał.
Z teoretycznego punktu widzenia owe
dwie metody podejścia historycznego powinny się uzupełniać. W przypadku PW ’44 one
się nie uzupełniają, ponieważ oficjalna ocena jest ubóstwianiem tego zrywu. I
znów z wiadomych dyplomatycznych względów nie będę polemizował z tym
poglądem. Ale ponieważ my dzieci tego
powstania ciągle żyjemy, więc zastanówmy się czy czasem nie powtarzamy tego
samego błędu w obecnych czasach?
Otóż w lutym 2016 r. wybuchła bardzo
ożywiona dyskusja w Polsce na temat archiwum gen. Czesława Kiszczaka
przekazanego przez jego żonę do Instytutu Pamięci Narodowej. Sprawni archiwiści
IPN wyłuskali dokumenty, z których wynika, że b. prezydent Lech Wałęsa był
„Bolkiem.” Doszła do głosu historiografia (może prawdziwa a może sfałszowana,
jak twierdzi jej zainteresowany). Zręczne media, szukające dużych nakładów i
szerokiej oglądalności zaczęły publikować liczne opinie tak wrogów jak i
przyjaciół b. Prezydenta. I w tych ocenach mamy do czynienia z przykładem
historiozofii, która ocenia mądrość zachowań w owych czasach L. Wałęsy, który
kiedy nawet powiedzmy podpisał jakiś dokument był małoznaczącym
wykfalifikowanym pracownikiem fizycznym. Natomiast potem, gdy był rzeczywistym
przywódcą ruchu Solidarności bez przerwy wyprowadzał w pole agentów Służby
Bezpieczeństwa i On wraz z Solidarnością obezwładniał reżim PRL. Innymi słowy
bilans życia ma nie tylko pozytywny, ale bardzo pozytywny. Czego jego wrogowie
nie chcą zaakceptować, ponieważ w młodości powiedzmy coś podpisał i zrobił
błąd.
Także i w tym przykładzie polska
współczesna historiografia jest niezgodna z historiozofią, jak to ma miejsce z
historią PW ’44, może także z historią innych polskich powstań. Chyba dla
rozstrzygnięcia tego metodologicznego sporu powołajmy się na tezę wielkiego
niemieckiego filozofa Emanuela Kanta, który powiedział „tym gorzej dla faktów.”
Ponieważ uważał, że umysł człowieka jest tak potężny, że może dać sobie radę ze
„złymi” faktami. Tak jak człowiek nie może być całe życie szczęśliwy, ale ważne
jest by bilans jego życia był szczęśliwy. Podobnie bilans życia L. Wałęsy jest
po stronie pozytywnej bardzo wysoki i to on decyduje o mądrym i dobrym życiu b.
Prezydenta.
A Ty czytelniku jaki masz bilans
życia?
Profesor Andrzej Targowski
A więc jest to dwunasty, kwietniowy numer naszego Biuletynu. Zapraszamy członków Stowarzyszenia do współuczestnictwa w redagowaniu Biuletynu. Zapraszamy do redagowania rubryk, nadsyłania notek, komentarzy.
W załączniku do dzisiejszego mejla znajduje się deklaracja członkowska Stowarzyszenia. Prosimy o wypełnienie jej (jeśli jeszcze takiej deklaracji nie otrzymaliśmy) i odesłanie do Zarządu albo mejlowo albo pocztą. W przypadku użycia drogi mejlowej nie wymagamy własnoręcznego podpisu, natomiast w przypadku wysyłania pocztą prosimy o jego dokonanie. Przypominamy że składka członkowska jest dobrowolna.
Adres korespondencyjny Stowarzyszenia: Ul. Igańska 26 m. 38, 04-083 Warszawa.
Zostań wolontariuszem, wesprzyj nas.
Może pomożesz zbudować naszą stronę internetową.
Może zgodzisz się spotkać z uczniami jednej z warszawskich szkół i opowiesz swoje przeżycia.
Przygotowujemy się do obchodów powstania w dniu 1 sierpnia 2016. Czy chcesz pomóc?
Czy możesz pomóc nam w nawiązaniu kontaktu z organizacjami kombatackimi, historycznymi?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz